[Recenzja] Santana - "Abraxas" (1970)



Drugi album grupy Santana rozwija stylistykę znaną z debiutu, to unikalne połączenie rocka, jazzu i muzyki latynoskiej. Na "Abraxas" wpływy latynoskie odgrywają jeszcze większą rolę. Nierzadko wysuwają się na pierwszy plan, czego najlepszym dowodem takie nagrania, jak należący do najsłynniejszych utworów zespołu "Oye Como Va" - przeróbka przeboju Tito Puente'a, która w tej wersji zyskuje zdecydowanie rockowej energii i lekkich naleciałości jazzowych w gitarowej solówce - a także, "Se a Cabo" i "El Nicoya", miniatur podpisanych nazwiskiem José Areasa, będących popisem przede wszystkim rozbudowanej sekcji rytmicznej. We wszystkich trzech kawałkach zwracają też uwagę teksty po hiszpańsku, co stanowi nowość w twórczości grupy, choć w dwóch ostatnich partie wokalne są raczej szczątkowe.

Latynoskie zabarwienie ma także większość pozostałych nagrań. Choćby te trzy fantastyczne instrumentale. "Singing Winds, Crying Beast", autorstwa Michaela Carabello, to bardzo nastrojowe granie, z jazzującymi partiami elektrycznego pianina, hipnotycznym basem, subtelnymi perkusjonaliami oraz dość powściągliwą gitarą, bliski stylistyki wczesnego fusion z okolic "In a Silent Way" Milesa Davisa albo wczesnej twórczości Weather Report. Do estetyki jazz fusion nawiązuje też "Incident at Neshabur", podpisany przez Carlosa Santanę i grającego tu gościnnie na pianinie Alberto Gianquinto. To już jednak - przynajmniej przez pierwsze trzy minuty - granie zdecydowanie bardziej intensywne, ciężkie i agresywne, choć pełne finezji, kojarzące się z The Tony Williams’ Lifetime czy nawet założonym póżniej Mahavishnu Orchestra. Jest jeszcze napisany przez samego Santanę "Samba Pa Ti", utrzymany w bardziej leniwym, relaksującym klimacie, z piękną solówką lidera na pierwszym planie i przyjemnie dopełniającymi całość partiami perkusyjnymi, basem oraz organami.

Najbardziej znanym fragmentem albumu jest "Black Magic Woman", kawałek pożyczony z repertuaru brytyjskiej grupy (wtedy) bluesrockowej Fleetwood Mac, wzbogacony fragmentem kompozycji "Gypsy Queen" węgierskiego gitarzysty jazzowego Gábora Szabó. Ta wersja, nieco wolniejsza od oryginału, stała się jeszcze większym przebojem od pierwowzoru, czemu właściwie trudno się dziwić. Zachowując wszystkie zalety oryginału, z charakterystyczną melodią i pełnym pasji wykonaniem na czele, zyskała nowe walory - ciekawie, bogato zaaranżowane perkusjonalia oraz jazzujące naleciałości w partiach gitary i organów. Na płytę trafiły też dwie kompozycje Gregga Roliego, "Mother's Daughter" i "Hope You're Feeling Better", obie całkiem fajne, ale trochę jakby nie z tego albumu. O ile w tym pierwszym przynajmniej partie perkusjonalne momentami przypominają, jaki to zespół, tak drugi jest w zasadzie kawałkiem stricte hardrockowym, świetnym w swoim stylu, ale kompletnie tu niepasującym.

"Abraxas" to na pewno kolejny krok w stronę jeszcze ściślejszej syntezy wszystkich, rozległych inspiracji grupy Santana. W większości zawartych tu utworów panuje doskonała równowaga pomiędzy elementami latynoskimi, rockowymi i jazzowymi. Niestety, zdarzają się też fragmenty, które z tym charakterystycznym stylem grupy nie mają w zasadzie nic wspólnego. Pewnym zgrzytem może być też fakt, że zespół wciąż w istotnym stopniu podpiera się cudzymi kompozycjami i to w znacznej mierze im zawdzięczał swój sukces, bo na promujące ten album single oddelegowano "Black Magic Woman" i "Oye Como Va", faktycznie najbardziej przebojowe kawałki z płyty.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 11.2023



Santana - "Abraxas" (1970)

1. Singing Winds, Crying Beasts; 2. Black Magic Woman / Gypsy Queen; 3. Oye Como Va; 4. Incident at Neshabur; 5. Se a Cabo; 6. Mother's Daughter; 7. Samba Pa Ti; 8. Hope You're Feeling Better; 9. El Nicoya

Skład: Gregg Rolie - wokal i instr. klawiszowe; Carlos Santana - gitara, dodatkowy wokal; David Brown - gitara basowa; Michael Shrieve - perkusja; José Areas - instr. perkusyjne; Michael Carabello - instr. perkusyjne
Gościnnie: Alberto Gianquinto - pianino (4); Rico Reyes - instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Steven Saphore - tabla
Producent: Fred Catero i Carlos Santana


Komentarze

  1. Jako ciekawostkę warto chyba dodać, że na okładce płyty znalazł się obraz Matiego Klarweina - tego samego malarza, którego inna praca trafiła pół roku wcześniej na okładkę Bitches Brew Davisa i że, pod absolutnie żadnym względem, w tej zbieżności nie ma przypadku ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna perła - choć faktycznie nie tak równa jak poprzedniczka. "Oye Como Va" to z kolei dla mnie jeden z najwspanialszych i wyróżniających się kawałków Santany. Wielka Santana to Santana właśnie latynoska - czyli tak naprawdę pierwsza 3-ka... plus jeszcze łabędzi śpiew na "Caravanserai". Później to już powoli z górki w ramiona komercji - i tak do dziś. W mojej ocenie oczywiście - albowiem jak wynika z recenzji, wielu lubi Santanę, ale.. każdy za coś innego.. :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z jednej strony ciekawa dosyć muzyka i niektóre kawałki ale w ogóle nie jestem w stanie słuchać płyt Santany bo przeszkadza mi ta latynoska melodyka i klimat. Przez to muzyka Santany staje się dla mnie jakaś taka banalna. Jak to ktoś na forum tutaj gdzieś napisał, pstrokata.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To akurat ja napisałem ;) Żaden album Santany nie odpowiada mi w całości, ale na pewno warto znać pierwsze cztery studyjne, a zwłaszcza koncertowy "Lotus", na którym gra najbardziej jazzrockowo.

      Usuń
  4. Znać to znam i nawet kiedyś lubiłem. Debiut w sumie z tych 3 pierwszych jest najbardziej poważny bo dwójka to te Oye Como Va czy Guajira na III. Caravanserai to z kolej słabsza i bardziej komercyjna wersja Birds of Fire Mahavishnu Orchestra którą się Santana z resztą wtedy inspirował i to słychać strasznie na tej płycie ale jednak nie ten poziom. Z resztą nagrał z McLaughlinem płytę Love Devotion Surrender bo razem należeli do tej samej sekty w której to John dostał imię Mahavishnu a Carlos Devapip. W sumie to mieli nasrane we łbach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja jednak stawiam "Caravanserai" ponad "Birds of Fire", bo na tym pierwszym nie odnoszę wrażenia, że to nie pełne utwory,a jedynie ich zalążki - na albumie Mahavishnu Orchestra jest parę takich momentów. Na pewno album Santany nie jest zwykłą kopią, bo jednak te latynoskie elementy - fajne czy niefajne, to już inna kwestia - czynią go czymś unikalnym. Na pewno jest to lepszy album od "Love Devotion Surrender", który za bardzo idzie w gitarowy onanizm - popisy muzyków są tam celem samym w sobie, a nie środkiem do osiągnięcia jakiegoś celu, co jest bardzo złym podejściem. Santana nagrał też album z Alice Coltrane, ale to są jakieś new-age'owe nudy. Jego najlepszym wydawnictwem z tych jazzowych jest "Lotus".

      Usuń
  5. Dodasz recenzję Welcome? W końcu to jazz i to z 1 kawałkiem niezłym i 1 świetnym

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie tyle jazz, co kolejny album na pograniczu jazzu, rocka i muzyki latynoskiej, tylko o innych proporcjach niż np. powyższy album. Niewykluczone, że dojdzie więcej recenzji Santany, może nawet ten nieszczęsny "Welcome".

      Usuń
    2. Dopiero Amigos jest okrutną kiszką, nawet mimo obecności tej uwielbianej przez wszystkich (w tym gitarzystów) "Europy". Co w ogóle sądzisz o tym utworze? Dla mnie to taki popis gitarzysty do leniwego i dośc prostego podkładu.

      Usuń
    3. Strasznie to przesłodzone i zachowawcze, taki utworek do puszczenia w kawiarni.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)