[Recenzja] UFO - "Strangers in the Night" (1979)



"Strangers in the Night" to zwieńczenie i podsumowanie okresu, gdy grupa UFO odnosiła największe sukcesy komercyjne. Ich cena była jednak wysoka. Po nagraniu na początku lat 70. dwóch albumów łączących hard rock ze space rockiem, z zespołu odszedł lub został wyrzucony Mick Bolton. Gitarzysta o faktycznie niewielkich zdolnościach technicznych, ale nadrabiający wyobraźnią. Pozostali muzycy szukali jednak kogoś potrafiącego grać w bardziej efektowny sposób. Przez kilka miesięcy próbowali zgrać się z Larrym Wallisem, późniejszym członkiem Pink Faires i Motörhead, jednak bez większych efektów. Jego miejsce zajął Bernie Marsden, z którym szło już na tyle dobrze, że postanowiono wkrótce wejść w tym składzie do studia. Wcześniej zaplanowano jednak koncerty w Niemczech. Po dotarciu do brytyjskiej granicy okazało się, że gitarzysta zapomniał paszportu. Choć miał jak najszybciej dołączyć do reszty, nigdy nie dotarł na miejsce. Zmusiło to zespół, by skorzystać z pomocy muzyka sportującej ich lokalnej grupy Scorpions. Wyszło chyba na dobre dla wszystkich. UFO znalazło gitarzystę jakiego szukali w osobie Michaela Schenkera, który zyskał szansę grania w bardziej znanym zespole. Natomiast Marsden w późniejszym czasie dołączył do odnoszącego podobne sukcesy Whitesnake.

Michael Schenker w latach 1974-78 nagrał z UFO pięć albumów studyjnych. Już pierwszy z nich "Phenomenon" stanowił całkowite odejście od wcześniejszej stylistyki. Nawiązania do kosmicznych klimatów pozostały jedynie w tytule i tekście utworu "Space Child". Muzycznie zespół postawił na piosenkowe formy, zwracając się w stronę sztampowego hard rocka, choć proponując też wiele spokojniejszych, niewyróżniających się kawałków. Na kolejnych albumach - "Force It", "No Heavy Petting", "Lights Out" i "Obsession" - dominuje już zdecydowanie hardrockowe granie, uzupełniane jedną lub kilkoma ckliwymi balladami. Zespół powielał wszystkie typowe dla takiej muzyki schematy, nie dodając nic od siebie. Schenkerowi zdarzało się czasem zagrać niezły riff, ale już w solówkach pokazywał kompletny brak kreatywności, skupiając się wyłącznie na szybkości i technicznych patentach. Gitarzysta nawet nie próbował zaproponować czegoś więcej niż ograne, typowe dla hard rocka rozwiązania. Jeśli dodać do tego przeważnie miałkie, wysilone melodie oraz nierzadko wypolerowane brzmienie, pozbawiające muzykę prawdziwego czadu (jedno i drugie najbardziej doskwiera na "Force It"), staje się jasne, że ówczesny UFO to co najwyżej drugorzędny zespół hardrockowy. Odnoszący sukcesy wyłącznie dzięki podpięciu się pod popularną wtedy stylistykę, grając w jak najbardziej bezpieczny i zachowawczy sposób. Trzeba też pamiętać, że nie było jeszcze zbyt licznej konkurencji, co znacznie ułatwiało przebicie się.

"Strangers in the Night" to podsumowanie właśnie tego okresu. Nie jest to składanka, ale album koncertowy, zarejestrowany podczas amerykańskich występów w październiku 1978 roku. Choć składanka w sumie też - to już te czasy, gdy od wykonawców wymagało się, by odgrywali swoje największe przeboje, najlepiej w wersjach maksymalnie zbliżonych do studyjnych pierwowzorów. Sięganie po mniej znane kompozycje czy improwizacje nie były już w modzie. Podobne podejście słychać też na innych koncertówkach z tamtego okresu, jak "Live and Dangerous" Thin Lizzy, "Tokyo Tapes" Scorpions czy "Live Killers" Queen. A zatem na jednej płycie - a właściwie na dwóch, jeśli mówimy o wydaniu winylowym - zebrano praktycznie wszystkie wyróżniające się kawałki UFO z czasów pobytu w grupie Schenkera. I to jest pierwszy plus, bo na studyjnych płytach te lepsze fragmenty są przysłaniane przez liczne wypełniacze. Zespół postawił przede wszystkim na czadowy repertuar, rezygnując z tych wszystkich tanich balladek. Natomiast drugi plus to wykonanie. Na żywo zespół brzmiał ciężej i bardziej energetycznie, co w takiej muzyce ma bardzo duże znaczenie. Co prawda wciąż jest to typowy hard rock, praktycznie całkiem pozbawiony artystycznych pobudek, ale w swojej stylistyce całkiem dobry, Zresztą nawet mi - pomimo niechęci do tego typu grania - nie dzieje się podczas słuchania żadna krzywda.

"Strangers in the Night" to niemalże idealny substytut pięciu poprzedzających go albumów. Może trochę szkoda, że nie powtórzono "Alone Again Or" z "Lights Out", aczkolwiek to i tak tylko przeróbka utworu amerykańskiej grupy psychodelicznej Love, którego lepiej posłuchać w oryginale. Poza tym żadnych braków nie stwierdzam. Kulminacyjny punkt całości to "Rock Bottom", który jako jedyny naprawdę mocno odstaje od wersji studyjnej. W tym wykonaniu został fajnie wzbogacony o tło elektrycznych organów, ale przede wszystkim rozbudowany do ponad jedenastu minut za sprawą długiego i zaskakująco udanego popisu Schenkera. To zdecydowanie najlepsze, co gitarzysta zagrał na płytach UFO, a w całej karierze bardziej błyszczał chyba tylko na "Lonesome Crow" Scorpionsów. Niemal tak samo mocnym punktem jest "Love to Love" - najambitniejsza kompozycja zespołu z okresu schenkerowskiego, łącząca nieco mniej oczywistą budowę z całkiem zgrabną melodią. Ponownie wyjątkowo dobrze wypadł gitarzysta, a od najlepszej strony pokazują się także wokalista Phil Mogg i klawiszowiec Paul Raymond. Na dobre wyszła rezygnacja z obecnej w wersji studyjnej orkiestracji, która dodawała zbyt wiele patosu. Oczywiście nie mogło tutaj zabraknąć hiciora "Doctor Doctor", prawdopodobnie najbardziej chwytliwego - w dobrym tego słowa znaczeniu - kawałka w dorobku UFO. Nie do końca przekonuje mnie zamiana gitary na klawisze we wstępie, natomiast dalsza cześć zyskuje za sprawą mocniejszego brzmienia. Równie świetnie wypada "Lights Out", będący być może drugim najbardziej przebojowym kawałkiem w karierze zespołu, zagranym tu z jeszcze większym czadem.

Pozostałe nagrania wypadają poprawnie, ale nie przyciągają mojej uwagi. W sumie można było skrócić całość do jednej płyty. Wówczas nie trzeba by decydować się na tak dziwne posunięcie, jak zamieszczenie tu utworów "Mother Mary" i "This Kid's" w... wersjach studyjnych, zresztą dokładnie tych samych, które znalazły się na "Force It", aczkolwiek nieco skracając drugi z nich, a także dodając do obu odgłosy publiczności. W materiale z koncertów ponoć też trochę grzebano, podmieniając część partii wokalnych i instrumentalnych. Jedynie Schenker nie zgodził się na nagranie nakładek, a wręcz opuścił zespół zniesmaczony takim posunięciem. Po tym wydarzeniu na chwilę powrócił do Scorpions - zagrał w kilku utworach z albumu "Lovedrive", w tym kawałku tytułowym będącym w zasadzie nową wersją "Lights Out" - a później działał głównie solowo. Poprawianie koncertowych nagrań często spotyka się z krytyką, ale kompletnie nie rozumiem dlaczego. Jeśli ma to podnieść jakość materiału, to jest jak najbardziej pożądanym rozwiązaniem. "Strangers in the Night" zapewne sporo by stracił przez różne wokalne lub instrumentalne niedociągnięcia. Straciłby też status jednej z najlepszych rockowych koncertówek. Akurat tego też nie rozumiem. To dobry longplay - najlepszy w dorobku UFO bez Boltona - ale gdzie mu tam do najlepszych albumów na żywo, nagranych przez znacznie bardziej kreatywnych rockmanów.

Ocena: 7/10



UFO - "Strangers in the Night" (1979)

LP1: 1. Natural Thing; 2. Out in the Street; 3. Only You Can Rock Me; 4. Doctor Doctor; 5. Mother Mary; 6. This Kid's; 7. Love to Love
LP2: 1. Lights Out; 2. Rock Bottom; 3. Too Hot to Handle; 4. I'm a Loser; 5. Let It Roll; 6. Shoot Shoot

Skład: Phil Mogg - wokal; Michael Schenker - gitara; Paul Raymond - gitara i instr. klawiszowe; Pete Way - gitara basowa; Andy Parker - perkusja
Producent: Ron Nevison


Komentarze

  1. Lubię tę płytę. Uważam, że jeżeli ktoś chce szybko i skrótowo się dowiedzieć, o co chodzi z tym całym UFO, to powinien zacząć właśnie od niej.

    OdpowiedzUsuń
  2. Genialna koncertówka. Solo Schenkera z Rock Bottom stawia go w ekstrakasie rockowych gitarzystów.

    OdpowiedzUsuń
  3. Czyli "Strangers in the Night" to jeden z dwóch albumów w karierze Schenkera, w którym doceniasz jego grę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przyjmijmy, że tak. W ogóle nie słuchałem UFO ani "Lonesome Crow" w ciągu ostatnich dwóch lat.

      Usuń
  4. Pasuje mi ten koncert, uważam że doctor doctor też lepiej tu wypada, niż na phenomenon! Spokojnie mozna słuchać od deski do deski, a na CD to 77min. muzyki, bo w bonusie są jeszcze dwa dobre kawałki live z innych miast z tej samej trasy. Jak dla mnie dużo bardziej zjadliwa koncertówka, niż np. made in japan Purpli, bez zbędnych ceregieli, ze sporą porcją czadu, lepiej nagrana.

    OdpowiedzUsuń
  5. No nie za bardzo jest w porządku z tymi dogrywkami. Po to kupuję koncertówkę że chcę słuchać koncertówki a jak chcą coś dogrywać to niech nagrają studyjny album a ja jak chcę posłuchać nie-niedociągnięć to też posłucham studyjnego albumu. To tak jakbym poszedł na koncert a część wokali by szło z playbacku aby nie było niedociągnięć co się przecież czasami zdarza i jest z tego zazwyczaj skandal.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tyle tylko, że wiele zespołów - także UFO na powyższym albumie, choć tylko momentami - na koncertach grało swoje utwory zupełnie inaczej niż w studiu. Często o wiele ciekawiej, krótkie piosenki zmieniając w bardziej rozbudowane formy. Na przełomie lat 60. i 70. niemalże każdy rockowy zespół dopiero na koncertach pokazywał na co go naprawdę stać. Ograniczając się w ich przypadku do samych płyt studyjnych sporo się traci. Tak jest np. w przypadku Cream, Hendrixa, Gallaghera, The Allman Brothers Band, Quicksilver Messenger Service, Pink Floyd, King Crimson, Led Zeppelin, nawet Deep Purple. Jednak te ich koncertówki zapewne dlatego są tak dobre, że poprawiono tam różne niedociągnięcia. I to jest w porządku, w przeciwieństwie do sprzedawania jakiś niedoróbek. Skoro jest możliwość zrobienia czegoś, by album był lepszy, to powinno się z niej korzystać.

      Usuń
    2. "nawet Deep Purple"- nie rozumiem tego "nawet"- przeceiz to niemal sztandarowy przykład. Dodałbym jeszcze The Who- oni też wypadali ciekawiej na koncertach

      Usuń
    3. Bo ogólnie nie jest to za dobry zespół. Ale nawet oni na koncertach w tamtych czasach prezentowali się znacznie lepiej niż w studiu.

      Usuń
    4. Może jakieś konkrety? Co masz na myśli pisząc, że to nie jest za dobry zespół?

      Usuń
    5. Konkrety są w recenzjach, możesz sprawdzić.

      Usuń
    6. Czy gdyby nie ponadprzeciętne improwizacje na koncertach, to DP byłby zespołem z tej samej ligi co Uriah Heep, Budgie czy właśnie UFO?

      Usuń
    7. Nie nazwałbym ich improwizacji ponadprzeciętnymi. No chyba, że mówimy o samym hard rocku, ale tam prawie nie ma konkurencji.

      Ogólnie Deep Purple był dość prekursorskim zespołem, w którym grali całkiem sprawni instrumentaliści i wokaliści (mówię tu o okresie przed tą dłuższą przerwą) i któremu zdarzało się błyszczeć kompozytorsko, a nawet przejawiał jakieś większe ambicje artystyczne. Tak więc nawet bez tych koncertowych improwizacji byłaby to wyższa liga od wyżej wymienionych. Jednak nawet w tych lepszych czasach mieli problemem z utrzymaniem równego poziomu na płytach studyjnych, dlatego jestem do nich nastawiony bardziej krytycznie niż do Led Zeppelin czy Black Sabbath.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)