[Recenzja] Jethro Tull - "A Passion Play" (1973)



Następca "Thick as a Brick" miał być pierwszym albumem Jethro Tull nagranym poza ojczyzną muzyków. W tamtym czasie był to popularny sposób na uniknięcie płacenia wysokich podatków, jakie nakładał brytyjski rząd. Wybór padł na francuskie studio Château d'Hérouville, mieszczące się w XVIII-wiecznym pałacu nieopodal Paryża. Nagrywali tam już wcześniej m.in. tacy wykonawcy, jak Gong, Elton John czy Pink Floyd, bardzo chwaląc sobie to miejsce. Niestety, muzyków Jethro Tull spotkało tam wiele trudności, począwszy od problemów technicznych po zdrowotne. Ian Anderson określał później to studio jako Château d'Isaster, co dosłownie oznacza zamek lub pałac katastrofę. Zespół zdołał co prawda nagrać znaczną część planowanego albumu dwupłytowego - w sumie kilkanaście utworów o łącznym czasie trwania wystarczającym na zapełnienie trzech stron płyty winylowej - jednak muzycy nie byli zadowoleni z tego materiału. Po powrocie do Anglii zaczęli pracę od absolutnych podstaw, nagrywając na nowo tylko jeden utwór z poprzedniego projektu ("Critique Oblique"). Do kilku kolejnych wrócili podczas sesji nagraniowej następnego albumu, "Warchild". Taśmy z Francji przez wiele lat uważano za zaginione, jednak po blisko dwudziestu latach odnaleziono je, zremasterowano i wydano jako część kompilacji "Nightcap: The Unreleased Masters 1973-1991" z 1993 roku.

Tymczasem pierwsza sesja zespołu po powrocie do kraju, trwająca na przestrzeni marca 1973 roku, zaowocowała albumem "A Passion Play". Muzycy podeszli do pracy nieco inaczej niż podczas pobytu we Francji i zamiast zbioru niepowiązanych ze sobą utworów, powrócili do formy zaproponowanej już na "Thick as a Brick". Cały album składa się, przynajmniej w teorii, z jednej kompozycji, podzielonej na dwie części odpowiadające stronom płyty winylowej. Poza tym nie ma tu żadnych przerw. Całość jest stylizowana na muzyczną adaptację sztuki teatralnej, a do płyty dołączono książeczkę imitującą program teatralny. Wynika z niej, że dzieło składa się z czterech aktów, a każdy z nich z trzech lub czterech scen (pomiędzy drugim i trzecim aktem pojawia się jeszcze przerwa w postaci kompletnie wyrwanego z kontekstu "The Story of the Hare Who Lost His Spectacles"), będących po prostu osobnymi utworami. Zresztą na kompaktowej reedycji z 1998 roku wprowadzono podział na szesnaście ścieżek. I to pierwsza poważna różnica w porównaniu z "Thick as a Brick". Tamten album również składał się z wielu różnych motywów, które jednak tworzyły dość spójną całość. W przypadku "A Passion Play" wyraźnie słychać, że to wiele odrębnych utworów, które po prostu zostały ze sobą sklejone. Pomijam tu oczywiście warstwę tekstową, która - poza wspomnianą przerwą - tworzy jedną historię.

Największy paradoks polega na tym, że to przecież "Thick as a Brick" miał być parodią rocka progresywnego i przerysowywać jego największe wady, jak skłonność do symfonicznego rozmachu i patosu, nadmiernej powagi oraz eksponowania technicznych umiejętności kosztem muzycznej wyrazistości. Tymczasem tam udało się tego wszystkiego uniknąć, podczas gdy nagrywany już całkiem na poważnie "A Passion Play" popełnia wiele spośród najczęstszych błędów w rocku progresywnym. Zawarta tu muzyka kojarzy się z tymi wszystkimi epigonami, którzy nie rozumiejąc istoty progresywności w rocku, nieudolnie naśladują dokonania Genesis, Yes, King Crimson czy Emerson, Lake & Palmer. W praktyce wygląda to podobnie jak tutaj: długie utwory, w które powrzucano tak wiele motywów, jak udało się wymyślić, a wszystko to doprawione sporą dawką patosu. Na "Thick as a Brick" była jeszcze ta typowa dla zespołu, folkowa lekkość, a także mnóstwo zapadających w pamięć melodii. Tutaj zespół praktycznie całkiem zrezygnował z folkowych wpływów - nawet Anderson częściej sięga po saksofon niż flet - zastępując to rozwiązaniami zapożyczonymi wprost od innych wykonawców. Zdecydowanie trudniej wyłapać tu jakieś bardziej wyraziste motywy, co chyba tylko częściowo wynika z natłoku wszystkiego.

"A Passion Play" zdaje się mieć nieco więcej sensu, jeśli nie traktować tych czterdziestu pięciu minut jako jedną kompozycję, a szesnaście lub nawet pięć (cztery akty i przerwa) osobnych utworów. Najmniej przekonuje mnie "Act 1: Ronnie Pilgrim's Funeral -  A Winter's Morning in the Cemetery", składający się głównie z instrumentalnych miniatur ("Lifebeats", "Prelude", "Re-Assuring Tune"), którym niebezpiecznie blisko do włoskiego proga symfonicznego, z typowym dla niego patosem i przekombinowaniem. Gdzieś pomiędzy wciśnięto jeszcze dość zgrabną piosenkę "The Silver Cord", z fajnym fragmentem instrumentalnym. Jako całość lepiej sprawdza się "Act 2: The Memory Bank - A Small But Comfortable Theatre with a Cinema-Screen (The Next Morning)", w którym przeważa raczej czadowe granie, podchodzące nawet pod hard rock (szczególnie w "Best Friends" i "Critique Oblique"), choć nie brakuje też brzmień akustycznych i... elektronicznych - to pierwszy album zespołu, na którym wykorzystano syntezatory. Uwagę zwracają tu z jednej strony bardziej wyraziste melodie, a z drugiej - nieco bardziej złożona warstwa rytmiczna, krótkimi momentami przywołująca nawet skojarzenia z Gentle Giant. Liczne zwroty akcji tym razem wydają się lepiej przemyślane i dopracowane, dzięki czemu wyszła całkiem udana mini-suita progowa. Może tylko instrumentalny finał "Forest Dance No. 1" nie jest tu do niczego potrzebny, choć sam w sobie jest nawet ładny.

Czymś z zupełnie innej beczki jest natomiast "The Story of the Hare Who Lost His Spectacles" - humorystyczna piosenka, z groteskową opowieścią Jeffreya Hammonda z towarzyszeniem równie osobliwego akompaniamentu. Prawdopodobną inspiracją był tu musical Siergieja Prokofiewa "Piotruś i Wilk". Do właściwej historii wracamy w "Act 3: The Business Office of G. Oddie & Son (Two Days Later)". Rozpoczyna się od drugiej odsłony "Forest Dance", która nie wnosi nic nowego, ale zaraz potem rozbrzmiewa świetny "The Foot of Our Stairs" - jeden z najbardziej wyrazistych momentów albumu, ze zgrabnie poprowadzoną melodią, a także fajnie wpasowanymi brzmieniami organów, gitary akustycznej i saksofonu, uzupełniających ostrzejsze partie Martina Barre'a oraz wyrazistą sekcję rytmiczną. Kończący tę część "Overseer Overture" jest już niestety zbyt przekombinowany w warstwie muzycznej, co kontrastuje z prostolinijną, melodyjną warstwą wokalną, przywołującą skojarzenia z wcześniejszymi dokonaniami Jethro Tull. Mieszane odczucia pozostawia także "Act 4: Magus Perdé's Drawing Room at Midnight)". Bardzo przyjemnie wypada "Flight from Lucifer", łączący skoczną, w końcu nieco folkową melodię z pewnymi udziwnieniami, jednak z umiarem i naprawdę się to sprawdza. "Magus Perdé" to z kolei rzecz jakby nawiązująca do czasów "Aqualung", przynajmniej pod względem łączenia hardrockowego riffowania z folkowym brzmieniem fletu. Pomiędzy te dwa nagrania wciśnięto jednak zupełnie nijaki akustyczny przerywnik "10:08 to Paddington", a finałowy "Epilogue" to tylko powtórzenie krótkiego fragmentu, który przewijał się już kilkakrotnie przez ten album.

"A Passion Play" jest zdecydowanie jednym z najbardziej kontrowersyjnych albumów w bogatym dorobku płytowym Jethro Tull. Ma zarówno zagorzałych zwolenników, uważających go za najambitniejsze przedsięwzięcie zespołu, jak i przeciwników, według których muzycy kompletnie się tutaj pogubili, porzucili najlepsze elementy swojego stylu i pogrążyli w prog-rockowej pretensjonalności. Moim zdaniem Anderson i spółka zbyt usilnie starali się nagrać kolejne "Thick as a Brick", jeszcze bardziej naśladując innych twórców rocka progresywnego, niekoniecznie jednak rozumiejąc sens takiej muzyki. Wyszedł album zbyt przekombinowany, na którym w dodatku zespół niemalże utracił własną tożsamość - jedynie czasem brzmiąc jak Jethro Tull - choć trzeba oddać mu sprawiedliwość, że wcale nie najgorszy na tle dokonań innych epigonów. Pomijając brak oryginalności i niezborność, jest to całkiem solidny materiał. Poszczególne fragmenty bronią się jednak lepiej jako osobne utwory (poza tymi, które są tylko zbędnymi przerywnikami), bo razem nie tworzą spójnej całości, choć taki był zamysł muzyków.

Ocena: 6/10



Jethro Tull - "A Passion Play" (1973)

1. A Passion Play, Part I (Act 1: Ronnie Pilgrim's Funeral -  A Winter's Morning in the Cemetery / Act 2: The Memory Bank - A Small But Comfortable Theatre with a Cinema-Screen (The Next Morning) / Interlude: The Story of the Hare Who Lost His Spectacles, Part I); 2. A Passion Play, Part II (Interlude: The Story of the Hare Who Lost His Spectacles, Part II / Act 3: The Business Office of G. Oddie & Son (Two Days Later) / Act 4: Magus Perdé's Drawing Room at Midnight)

Wydanie CD z 1998 roku:
1. Lifebeats; 2. Prelude; 3. The Silver Cord; 4. Re-Assuring Tune; 5. Memory Bank; 6. Best Friends; 7. Critique Oblique; 8. Forest Dance No. 1; 9. The Story of the Hare Who Lost His Spectacles; 10. Forest Dance No. 2; 11. The Foot of Our Stairs; 12. Overseer Overture; 13. Flight from Lucifer; 14. 10:08 to Paddington; 15. Magus Perdé; 16. Epilogue

Skład: Ian Anderson - wokal, gitara, saksofon sopranowy, flet; Martin Barre - gitara; Jeffrey Hammond - gitara basowa, głos; Barriemore Barlow - perkusja i instr. perkusyjne; John Evan - instr. klawiszowe, dodatkowy wokal
Gościnnie: David Palmer - aranżacja orkiestry
Producent: Ian Anderson i Terry Ellis


Komentarze

  1. Ciekawa sprawa, bo zrobiłem sobie powtórkę tej płyty i jestem zachwycony kreatywnością i erudycją Andersona i spółki. Ale nie w tym rzecz, tylko w tym, że uderzyło mnie, jak bardzo Passion przypomina najlepsze płyty Gentle Giant. Koncepcyjnie, stylistycznie, wykonawczo, nawet "metodologicznie" (bo to jest podobna metoda podejścia do muzyki dawnej). I rzecz zrobiona na tym samym poziomie. Czemu w takim razie, to co na płytach Gentle Giant uchodzi za szczyt kreatywności (i słusznie) na Passion jest synonimem upadku?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem muzycy Gentle Giant po prostu lepiej nad wszystkim (budową utworów, aranżacjami, doborem środków, itd.) panują, a Anderson miał dużo fajnych pomysłów, ale nie bardzo potrafił je ze sobą poskładać. Największym problemem jest tu forma, bo niby cały album to jeden utwór, a wcale nie sprawia takiego wrażenia. Tymczasem GG nawet na swoich albumach koncepcyjnych po prostu proponowali odrębne od siebie prawie-piosenki.

      Usuń
  2. Do pewnego stopnia masz rację - na pewno u Olbrzyma zazwyczaj wszystkie łączniki (mostki, wariacje, przejścia z jednej tonacji do drugiej) są dojrzalsze. Aranże? Wg mnie na podobnym poziomie, oczywiście pomijając aspekt wielogłosowości partii wokalnych, która u Jethro występuje sporadycznie (np. na Songs From the Wood). Forma? Passion Play nawiązuje (jak najbardziej świadomie - i muzycznie i tekstowo) do późnośredniowiecznego misterium. Tam forma była luźna - fragmenty mówione i cykle pieśni łączono bardzo swobodnie (na dodatek część przedstawień miała typowo plebejski charakter).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)