[Recenzja] Judas Priest - "Sin After Sin" (1977)



Producentem "Sin After Sin", trzeciego albumu Judas Priest, został Roger Glover, mający wówczas przerwę od grania w Deep Purple. Muzyk miał już pewne doświadczenie w pracy studyjnej, gdyż współpracował już w tej roli z takimi wykonawcami, jak np. Elf, Nazareth, czy Rory Gallagher. Potrafił zadbać o całkiem porządne brzmienie. Ponadto był typem producenta, który dawał muzykom wolną rękę. Nie inaczej było w tym przypadku, bowiem "Sin After Sin" to konsekwentna kontynuacja stylu, jaki Judas Priest wypracowali na poprzednim, wydanym rok wcześniej albumie "Sad Wings of Destiny". Mimo iż w trakcie sesji z zespołu odszedł perkusista Alan Moore - zastąpił go znany muzyk sesyjny, Simon Phillips - grupie udało się utrzymać poziom.

"Sin After Sin", podobnie jak poprzednie wydawnictwa zespołu, jest dość eklektyczny. Ale tym razem wszelkie urozmaicenia dobrze wpasowują się w charakter albumu (czego nie można powiedzieć o takim "Epitaph" z poprzednika). Dominuje tu granie o już zdecydowanie metalowym charakterze. Rozpędzony otwieracz "Sinner" jest nieco sztampowy, choć zwracają uwagę solówki gitarzystów. Dalej jednak robi się ciekawiej, przynajmniej przez następne dziesięć minut. "Diamonds & Rust" to przeróbka utworu folkowej piosenkarki Joan Baez, zagrana z hardrockowym ciężarem, ale zachowująca przebojową melodię. Wyszło naprawdę fajnie. Bardzo chwytliwie wypada także następny "Starbreaker", napędzany mocną grą Phillipsa. Akustyczny "Last Rose of Summer" to zaskakujące, choć nieco nużące uspokojenie. "Let Us Prey / Call for the Priest" przypomina o fascynacji grupą Queen - imitacja orkiestrowego brzmienia gitary Briana Maya wyszła tu całkiem przekonująco. Inna sprawa, że sam utwór to heavymetalowa średnia. Podobnie jak najbardziej bezbarwny "Raw Deal". Druga na płycie ballada, "Here Comes the Tears", wypada bardziej przekonująco, dzięki zrównoważeniu spokojniejszej części mocniejszym fragmentem. Na zakończenie czeka jeszcze agresywny "Dissident Aggressor", który nie przypadkiem dekadę później został nagrany przez grupę Slayer. Oryginał niestety razi partią wokalną Roba Halforda, wchodzącego w swoje najbardziej irytujące rejestry.

"Sin After Sin" jest na pewno albumem równiejszym od "Sad Wings of Destiny", a zarazem mniej monotonnym od kolejnych wydawnictw zespołu. Jednak wyraźny zwrot w coraz bardziej metalowe brzmienia i uboższe kompozycje zdecydowanie nie działa na korzyść tego materiału. Dla fanów cięższych brzmień jest to oczywiście pozycja niezwykle istotna i w swoim stylu naprawdę solidna, ale oceniając z szerszej perspektywy, nie jest to album szczególnie wart uwagi.

Ocena: 6/10



Judas Priest - "Sin After Sin" (1977)

1. Sinner; 2. Diamonds & Rust; 3. Starbreaker; 4. Last Rose of Summer; 5. Let Us Prey / Call for the Priest; 6. Raw Deal; 7. Here Come the Tears; 8. Dissident Aggressor

Skład: Rob Halford; wokal; K.K. Downing - gitara; Glenn Tipton - gitara; Ian Hill - bass; gościnnie: Simon Phillips - perkusja
Producent: Roger Glover i Judas Priest


Komentarze

  1. Raczej nie najlepszy album Judas Priest, nawet w porównaniu z sąsiednimi wypada dość przeciętnie. Choć brzmieniowo akurat najlepszy. Do klasycznych pocisków typu "Defender of the Faith" czy "Painkiller" też jednak trochę daleko, mniej równo.

    Utwory 1, 2 i 8 naprawdę dają radę, ewentualnie jeszcze 5 i 7, reszty mogłoby nie być. "Starbreaker" nigdy nie lubiłem, to taki przeciętny, trochę irytujący kawałek, a "Last Rose of Summer" ze zbyt długo powtarzanym refrenem jest po prostu nudny. Krążkowi daję naciągane 7, bo dając niżej musiałbym go zrównać z debiutem, który jednak był słabszy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak Ci się chcę oczywiście, to proponuję dorobić recenzje Judas Priest tak do Screaming for Venegace (zrobić Hell Bent For Lether, British Steel i dalej) żeby pokazać kicz i prostotę, jaka wylewała się z tego zespołu po "Stained Class" - tak dla tła. "British Steel" musi być według mnie trzeźwo oceniony. W internecie istnieje niezdrowy zachwyt nad nim - to jest niby "klasyka metalu" - według mnie jest to parodia NWOBHM, cały czas mam nadzieję, że oni parodiowali tam heavy metal jako gatunek, przynajmniej to tak brzmi. Sam album jest wręcz popowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z jednej strony "British Steel" faktycznie brzmi jak parodia heavy metalu, przerysowując wszystkie wady tego stylu (np. kicz, sztampowość, prostota). Ale z drugiej - nie znam albumu heavymetalowego, który nie miałby tych wad. Tak więc jest to raczej typowy przedstawiciel tego podgatunku muzyki, który nigdy nie oferował niczego bardziej wyrafinowanego.

      Z poprawkami dojdę zapewne właśnie do "British Steel".

      Usuń
    2. Chociaż można by machnąć jeszcze równie dobrze "Defenders Of The Faith" czy "Ram It Down" - albumy pod wieloma względami lepsze od "British Steel". Jak na lata 80-te i ówczesny heavy metal te dwa albumy to i tak jest wyższa półka, np. na "DOTF" są według mnie ciekawe solówki i ogólnie prócz paru ewidentnych chłamów panuje ciekawy klimat. Jak najbardziej irytujący jest Rob Halford, który na "DOTF" przechodzi samego siebie.

      Usuń
    3. Moim zdaniem powinieneś pominąć ich niektóre krążki i ocenić te "najbardziej klasyczne" w ich dorobku i zakończyć na "Painkiller".

      Usuń
    4. @Jakub Knapik
      Zdumiewa mnie, jak bardzo przejąłeś sposób myślenia autora tego bloga :D A "British Steel", jak i w ogóle Judas Priest, nie jest żadnym NWOBHM ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Oren Ambarchi / Johan Berthling / Andreas Werliin - "Ghosted II" (2024)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Kin Ping Meh - "Kin Ping Meh" (1972)