[Recenzja] Deep Purple - "Come Taste the Band" (1975)



"Come Taste the Band" to pierwszy album Deep Purple, w którego nagrywaniu nie wziął udziału Ritchie Blackmore. Gitarzyście nie podobał się kierunek, w którym grupa podążyła na albumach "Burn" i "Stormbringer". Sam chciał grać bardziej konwencjonalny hard rock, co umożliwił sobie tworząc własną grupę Rainbow. Tymczasem pozostali członkowie Deep Purple przyjęli na jego miejsce niejakiego Tommy'ego Bolina - amerykańskiego gitarzystę o zupełnie innym stylu gry, świetnie jednak pasującym do tego, co chciał grac zespół. Już na poprzednich dwóch albumach - za sprawą Glenna Hughesa - pojawiły się elementy muzyki funk i soul. Połączenie tych rodzajów muzyki z hard rockiem samo w sobie nie było szczególnie nowatorskie (w końcu już wcześniej próbował tego chociażby Jimi Hendrix), jednak zespól zrobił to na swój własny sposób, prezentując całkiem oryginalny styl, który właśnie na "Come Taste the Band" w pełni się wykrystalizował. Wpływy czarnej muzyki są tutaj jeszcze silniejsze, niż na poprzednich wydawnictwach, a do tego doskonale stopiono je w całość z hardrockowym brzmieniem.

Podręcznikowym przykładem tego stylu mogą są takie utwory, jak "Gettin' Tighter", "Dealer" i "I Need Love", łączące zadziorne, ostre brzmienie gitary i organów z funkowymi rytmami oraz soulującymi, ekspresyjnymi partiami wokalnymi Hughesa, Coverdale'a i Bolina. Ten ostatni błyszczy także porywającymi gitarowymi solówkami. Do perfekcji styl ten zostaje doprowadzony w finałowym "You Keep on Moving". To nie tylko perła tego albumu, ale całej dyskografii zespołu. Zaczyna się bardzo klimatycznie - od rewelacyjnego motywu na gitarze basowej, któremu towarzyszy nastrojowe tło organów - a potem wspaniale rozwija, dając pole do popisu wszystkim instrumentalistom. Rewelacyjnie wypada tu wokalny duet Coverdale'a i Hughesa, jak również nałożone na siebie solówki Bolina. Bardzo interesującym eksperymentem jest natomiast "This Time Around / Owed to 'G'". Pierwsza część to stricte soulowa ballada, z bardzo uduchowionym śpiewem Glenna i akompaniamentem pianina. Druga, instrumentalna, to natomiast głównie popis Tommy'ego, zahaczający o jazz-funk (co nie jest aż tak dziwne, biorąc pod uwagę, że gitarzysta grał wcześniej na albumie "Spectrum" Billy'ego Cobhama, utrzymanym w takiej właśnie stylistyce).

Reszta albumu bliższa jest "zwykłego" hard rocka. Całość tradycyjnie rozpoczyna się ciężkim, rozpędzonym kawałkiem. "Comin' Home" to dobry utwór, ale najmniej porywający z tego longplaya. Całkiem przyjemnie słucha się natomiast melodyjnych "Lady Luck" i "Drifter", które zdają się zapowiadać późniejsze dokonania Davida Coverdale'a, Jona Lorda i Iana Paice'a pod szyldem Whitesnake, ale nie idą tak daleko w koniunkturalizm. Z kolei do wcześniejszych dokonań Deep Purple najbardziej nawiązuje "Love Child" - zadziorny, chwytliwy kawałek, oparty na kilku fajnych gitarowych riffach. Gdyby nie wokal Coverdale'a i syntezatorowe (zamiast organowego) solo Lorda, można by nawet pomyśleć, że to jakiś zagubiony utwór składu Mark II.

"Come Taste the Band" nie cieszy się popularnością wśród większości słuchaczy Deep Purple, którym brakuje tutaj gry Ritchiego Blackmore'a i śpiewu Iana Gillana, wkurzają ich wpływy funkowe, a najbardziej to by chcieli, żeby była to kopia "In Rock" czy "Machine Head". Krytycy muzyczni też nie doceniają tego albumu, potwierdzając swoją ignorancję. Bo "Come Taste the Band" to świetny album, z przeważnie bardzo udanymi kompozycjami i naprawdę solidnym wykonaniem, nie opierający się wyłącznie na utartych schematach, lecz wnoszący pewną świeżość do twórczości zespołu, a nawet do całego ciężkiego rocka.

Ocena: 8/10



Deep Purple - "Come Taste the Band" (1975)

1. Comin' Home; 2. Lady Luck; 3. Gettin' Tighter; 4. Dealer; 5. I Need Love; 6. Drifter; 7. Love Child; 8. This Time Around / Owed to 'G'; 9. You Keep on Moving

Skład: David Coverdale - wokal (1,2,4-7,9); Glenn Hughes - gitara basowa (2-9), wokal (3,8,9); Tommy Bolin - gitara, gitara basowa (1), wokal (4); Jon Lord - instr. klawiszowe; Ian Paice - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Martin Birch i Deep Purple


Komentarze

  1. W końcu ktoś uczciwie ocenił, w mojej opinii najbardziej niedocenione dzieło hardrocka z tamtego okresu. Głos Coverdale'a nigdy nie był tak niesamowity, a brzmienie gitary Bolina i Hughesowe wpływy czynią z "Come taste..." album wyprzedzający swoją epokę. Na dobrą sprawę dopiero w latach 90-tych zaczęto podobnie grać.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie mam z tym albumem żadnego problemu. Co więcej jest to jeden z moich ulubionych krążków grupy. Na pewno lepszy niż poprzedni Stormbringer, chociaż tam były takie perły jak Soldier of Fortune czy utwór tytułowy. Ale tu mamy You Keep on Moving! Być może jeden z 5 najwspanialszych kaeałków Purpli. Jak Hughes zaczyna swoje intro na basie to ciary chodzą po plecach. A jak Lord gra solo na hammondach to jest już ekstaza. Niesamowity jest Dealer. Bolin fenomenalnie zagrał ten riff z takim brudnym nietypowym brzmieniem. No i fajnie wpasował się ze swoją partią wokalną. Cudo! Love Child to faktycznie typowy purplowski riff a do tego genialny wokal Davida. Zresztą Coverdale bardzo nietypowo śpiewa na tym albumie. Nigdy później nie słyszałem go tak śpiewającego. Otwieracz niestety nie dorównuje ani Stormbringer ani tum bardziej Burn. Niby jest hard rockowo i szybko ale... Perełką jest natomiast This Time Around/Owned to G. Fenomenalne połączenie delikatnej ballady z ostrym rockowym graniem z ciekawą partią Iana Paice. Warto jeszcze dodać że Tommy Bolin doskonale wpasował się w stylistykę i brzmienie tego krążka. No i właśnie brzmienie! Jest rewelacyjne moim zdaniem. Wszystko jest klarowne i potężne. O niebo lepsze niż na poprzednich płyta ch Mk 3. Chociaż surowizna Burn miała swój urok.Jeden z najlepiej wyprodukowanych albumów Deep Purple. Wiadomo kto maczał w tym palce - Martin Birch.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedy Gillan,Lord i Blackmoor tworzyli jedną z pierwszych ważnych manifestacji nowego stylu- hard rocka,czyli płytę In Rock postawili bardzo wysoką poprzeczkę, którą było niezwykłe trudno utrzymać a co dopiero przeskoczyć.Trzeba sobie jasno powiedzieć,że D.P z Hugsem,Coverdelem i Bolinem,to zupełnie inna grupa.Na pewno po latach ComeTast to band.. zyskuje i nie ma sensu porównanie jej z wcześniejszymi dokonaniami grupy.Poprzedni okres przyniósł dwa arcydzieła a potem zaczął się okres kontrowersyjny i chodź Deep Purple bez Blackmoora wypada jak hod dog bez parówki,to nie można mieć do Bolina pretensji, że zespół poszedł w tym kierunku ani krzywo patrzeć na Hugesa czy Coverdala.Wiem, że trasa koncertowa promująca tę płytę nosiła nieoficjalnie nazwę kakofonicznego rabanu zakończonego żałosnym koncertem na którym Bolin grał 20 min jeden akord bo tak był naćpany.W tym składzie ta grupa istnieć dalej nie mogła..co do utworów.. niektóre,a zwłaszcza keep on moving brzmi naprawdę pięknie i w pewnym sensie smutek tego utworu odzwierciedla stan zespołu w tamtym czasie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Who Do You Think We Are" dobitnie pokazuje, że tamten skład nie miał już nic do zaoferowania (podobnie jak jego comebackowe albumy), a dołączenie Coverdale'a, Hughsa i później Bolina było najlepszym, co mogło się grupie przytrafić.

      Usuń
    2. Gra Blackmore'a to w pewnym momencie stała się autoparodią. Niby orientalizmy mają swój urok, ale przecież nie jak się je powtarza przez kilkanaście lat. Z drugiej solowe albumy Bolina też nie są jakieś super, więc nie ma co jojczyć że to tak szybko padło. Z DP wystarczy znać/mieć po jednym albumie z każdym wokalistą i po jednym z każdym gitarzystą - oczywiście tylko mam na myśli tylko te które ukazały się do 1975.

      Mimo wszystko moim zdaniem "You Keep On Movin" nie jest takim czadem jak tytułowe numery z pozostałych albumów z Coverdalem czy You Can't Do It Right.

      Usuń
    3. Albumy solowe to słaby wyznacznik czegokolwiek, bo siłą zespołów zwykle jest połączenie umiejętności i możliwości kilku gości, z których każdy coś innego wnosi. Najlepszym tego przykładem Pink Floyd - razem tyle świetnych płyt, a solowo same gnioty. Zresztą już albumy bez Watersa są tylko trochę lepsze od tych nagrywanych całkiem osobno. A Bolin to był bardzo wszechstronny gitarzysta, którego na sesje brali sobie nawet jazzmani, więc z dobrymi partnerami - w tym lepszymi od niego kompozytorami - mógłby pewnie jeszcze wiele dobrego zrobić.

      Według mnie powinno się jednak znać trochę więcej płyt Deep Purple:
      1) eponimiczny debiut, bo to najlepsze co nagrał pierwszy skład;
      2) "In Rock"...
      3) ... i "Machine Head", bo są słynne i wpływowe, więc mimo swoich wad stanowią ważny punkt odniesienia;
      4) "Made in Japan"...
      5) ...i "Made in Europe", bo zbierają większość najlepszych utworów grupy w ich najlepszych wersjach;
      6) "Come Taste the Band", bo super wyszła ta mieszanka hard rocka z funkiem.

      Opcjonalnie "Fireball", bo tam jest chyba ich najbardziej ambitne studyjne nagranie, czyli "Fools".

      Usuń
    4. No ja myślałem z tej listy o 1, 4 lub 5 oraz 6. 4 oraz 5 oddają to co zespół ma do zaoferowania na 2 i 3 tylko mają mniej wad ;)

      Usuń
    5. wahałem się jeszcze czy CTTB nie można by zastąpić Long Beach '76 ale chyba to studyjny lepiej oddaje istotę kombinatu Hughes, Coverdale, Bolin

      Usuń
    6. Poz. 1 na liście Pawła jest niejasna. Eponimiczną płytą Deep Purple sensu stricto jest trzeci album ("Deep Purple") a nie debiut ("Shades of Deep Purple"). I to właśnie eponimiczny trzeci album (a nie semi-eponimiczny debiut) jest najlepszym, co nagrał pierwszy skład.
      Co do reszty listy, to obiektywnie i historycznie warto się zaznajomić z "In Rock" i "Machine Head", ale gdy już się je dobrze zna, to mnie osobiście większą przyjemność od lat sprawia słuchanie "Burn" i nawet "Stormbringer", w dużej mierze dzięki lepszej produkcji, żywemu i organicznemu brzmieniu (plus kompozycyjnie "Burn" co najmniej nie odstaje od "Machine Head").

      Usuń
    7. Rzeczywiście zrobiłem głupi błąd pisząc o debiucie - słowo eponimiczny kojarzy mi się z debiutem, bo to zwykle pierwszy album ma tytuł tożsamy z nazwą wykonawcy (patrz Led Zeppelin, Black Sabbath itd.), więc z rozpędu tak napisałem. A chodzi mi oczywiście o trzeci w dyskografii "Deep Purple", nie zaś o "Shades of Deep Purple", na którym zespół dopiero nieporadnie szuka odpowiedniego dla siebie stylu i połowę repertuaru opiera na cudzych kompozycjach.

      Usuń
    8. A ja jak zobaczyłem "eponimiczny", to mój mózg już nawet nie zarejestrował że potem napisałeś debiut, od razu wiedziałem o co chodzi. Obok CTTB to mój ulubiony album DP - stawiam go wyżej niż Machine Head (który to z kolei leży mi bardziej od In Rocka). Już bym tak nie deprecjonował debiutu DP. Trzy covery stamtąd zjadaną na śniadanie studyjne wersje oryginałów, jeden im tylko nie wyszedł (Bitlesi). Kto wie czy nie zahacza na nich o proto-prog, w końcu klasyczne wtręty w rocku jeszcze nie były wtedy na porządku dziennym.

      Usuń
    9. Nie przeceniałbym tych klasycznych wtrętów, bo już wcześniej sukces odniósł Procol Harum i Moody Blues, rozpoczynając modę na takie granie wśród brytyjskich grup. A w Stanach podobne rzeczy, też wcześniej, robił Vanilla Fudge. Zresztą muzycy DP przyznawali potem, że początkowo chcieli być klonem VF. Najlepiej słychać to na przykładzie bardzo podobnego podejścia do przerabiania cudzych kompozycji.

      Zresztą Deep Purple nigdy nie był w forpoczcie, choć w tym pierwszym okresie bardzo szybko reagował na panujące w muzyce mody. Pierwsze płyty to przecież przegląd niemal wszystkiego, co wtedy grano: psychodelia, blues rock, nawiązania do muzyki klasycznej, wczesny hard rock, a na "Shades" ostało się jeszcze trochę beatlesowania. "In Rock" był natomiast odpowiedzią na sukces Led Zeppelin, z czym też muzycy się nie kryli. Dokonania Mark III/IV były natomiast odpowiedzią na rosnące zainteresowanie czarną muzyką, choć przyznaję, że połączenie takich wpływów z czystym, prostym hard rockiem było dość świeże (wcześniej po funk sięgał choćby Hendrix, ale z całkiem innym efektem).

      Usuń
  4. Ja przychylam się do opinii autora recenzji. Jest to znakomita płyta, w czołówce moich ulubionych płyt Deep Purpli. Zacznijmy od tego, że Bolin wniósł coś nowego do muzyki zespołu. Słychać gdzie i z kim wcześniej grał (Spectrum) bo pojawiają się tutaj nawet prekursorskie idee jazzrockowe. Tak! Na płycie zespołu który wypuścił pięć lat wcześniej In Rock. I co najważniejsze, świetnie to wszystko ze sobą współbrzmi, zazębia się i zwyczajnie płynie. Nawet głos Hughesa tak tu nie przeszkadza, jak na poprzednich płytach, więcej, ja sobie nie wyobrażam nikogo innego na wokalu w This Time Around. To jest naprawdę znakomita płyta, tylko trzeba odrzucić jak pisze Paweł oczekiwania na drugi Machine Head, czy In Rock. To jest po prostu inna muzyka, ale w niczym nie gorsza niż dokonania składu Mk II z lat 1970-1973.

    Ciekawe co by było gdyby Bolin nie przedawkował i przestał ćpać. Czy ten skład pociągnąłby dalej do dekady lat 80-tych i wydał jeszcze coś równie dpobrego po drodze? Tego nie dowiemy się już nigdy.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)