[Recenzja] Black Sabbath - "Sabotage" (1975)



Black Sabbath na "Sabotage" idzie jeszcze dalej w stronę progresywnego grania. Efekt jest jednak dość kontrowersyjny, a zdania na temat albumu są podzielone. Dla jednych jest to kolejna klasyczna pozycja w dorobku grupy, dla innych - wyraźna oznaka kryzysu. Od razu się przyznaje, że bliżej mi do tej drugiej opinii. Kompozycje nie są tu tak dobre, jak na poprzednich albumach, a eksperymenty zdają się być zbyt przypadkowe i nieprzemyślane, jakby zespół nie do końca wiedział, co próbuje osiągnąć.

Nie brakuje tu jednak ciekawych momentów. Do nich zalicza się przede wszystkim "Symptom of the Universe". Absolutnie wspaniały utwór, łączący ciężar i agresję z pomysłową, rozbudowaną strukturą, zawierający kilka świetnych riffów. Bronią się także surowy "Hole in the Sky" i nieco bardziej rozbudowany "The Thrill of It All", którym najbliżej do wcześniejszych dokonań zespołu. Bardzo ciekawym urozmaiceniem jest natomiast singlowy "Am I Going Insane (Radio)", kojarzący się z twórczością Pink Floyd z czasów Syda Barretta - takiego utworu na pewno nikt się po tej grupie nie spodziewał. Zdecydowanie słabiej wypadają dwa najbardziej rozbudowane utwory - "Megalomania" i "The Writ", w które zespół powrzucał tak wiele motywów, jak tylko się dało, przez co brzmią po prostu chaotycznie, a momentami wręcz pretensjonalnie. Najbardziej kuriozalnym utworem jest jednak "Supertzar", do którego nagrania zaproszono chór... Całości dopełnia nic nie wnoszący przerywnik "Don't Start (Too Late)".

"Sabotage" pokazuje, że im dalej muzycy Black Sabbath odchodzili od swojego pierwotnego stylu, tym mniej ciekawego mieli do zaoferowania. Oczywiście, chęć rozwoju sama w sobie zasługuje na pochwałę, jednak zespół wyraźnie nie miał dobrego pomysłu na zdefiniowanie siebie na nowo. Od czasu "Sabbath Bloody Sabbath" (a może nawet "Vol. 4") jego albumy są coraz bardziej niespójne i nierówne. Na "Sabotage" wciąż jeszcze można znaleźć sporo ciekawej muzyki, ale jako całość album pozostawia mocno mieszane odczucia.

Ocena: 7/10



Black Sabbath - "Sabotage" (1975)

1. Hole in the Sky; 2. Don't Start (Too Late); 3. Symptom of the Universe; 4. Megalomania; 5. The Thrill of It All; 6. Supertzar; 7. Am I Going Insane (Radio); 8. The Writ

Skład: Ozzy Osbourne - wokal; Tony Iommi - gitara, instr. klawiszowe, harfa; Geezer Butler - gitara basowa; Bill Ward - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Will Malone - aranżacja chóru (6); English Chamber Choir - chór (6)
Producent: Black Sabbath i Mike Butcher


Komentarze

  1. Dla mnie album wbrew powszechnej opinii jest bardzo udany. Oczywiście nie jest to poziom poprzednich wydawnictw grupy, ale przecież nie można bez końca nagrywać genialnych płyt. Wokal Ozza wydaje się nieco bardziej krzykliwy co bardzo mi się podoba. Taki Symptom of the Universe to klasyczny Sabbath. Duże wrażenie robi też niemal progresywna Megalomania i zamykający płytę The Writ.I tutaj Ozzy też wypada ciekawie. Całość oceniam bardzo pozytywnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Sabotage" jest właśnie niedoceniane (nie tak jak 2 następne płyty, ale jednak). W większości recenzji pojawiają się opinie, że płyta to spadek poziomu względem poprzednich (trochę jest w tym racji) i początek kryzysu grupy (moim zdaniem kryzys zaczął się wraz z "Technical Ecstasy"). Utwory z tej płyty nie stały się koncertowymi klasykami.

      To co mi się tu podoba to wokal Ozzy'ego (szczególnie w "Megalomanii", gdzie śpiewa zadziorniej niż kiedykolwiek wcześniej ani później).

      Usuń
  2. Na pierwsze pięć płyt Sabbath, cztery to jedne z moich ulubionych płyt w ogóle. Do tej jednak nigdy się nie przekonałem, ani jeden utwór nie zapadł mi w pamięć pomimo wzmożonych wysiłków. Chyba ten "Symptom.." był najbardziej udany właśnie.

    OdpowiedzUsuń
  3. "Symptom of the Universe" jest genialny. Od tygodnia nie ma dnia, w którym bym nie słuchał tego kawałka. Choćby dla niego warto zaliczyć "Sabotage" to złotej ery BS. Ale również pozostałe utwory pozostawiają w większości pozytywne wrażenie, choć istotnie wcześniejsze albumy postawiłbym nieco wyżej. Cóż, punktem odniesienia jest jednak absolutny kanon ciężkiego grania. Dla mnie wyraźna obsuwa to dopiero "Technical Ecstasy".

    OdpowiedzUsuń
  4. Ostatnia wielka płyta z Ozzym. Kiedyś za nią nie przepadałem. Dziś wolę ja bardziej niż poprzedniczkę - SBS. Jak dla mnie 8/10.

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetna płyta która w zasadzie brzmi tak jakby była wydana zaraz po Vol.4 przez swoją surowość a rozdziela ich lajtowy i plastikowy Sabbath Bloody Sabbath. Symptome of the Universe to w zasadzie pierwszy w historii utwór thrash metalowy. No i świetna Megalomania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie żebym jakoś szczególnie przepadał za "Sabbath Bloody Sabbath", ale lajtowy i plastikowy jest tam tylko "Who Are You", a lajtowy, ale już nie plastikowy - "Fluff". Reszta to klasyczny Black Sabbath, tylko z nieco bardziej rozbudowanymi aranżacjami. Na "Sabotage" jest więcej surowego grania, nigdy jednak nie podobało mi się brzmienie tych kawałków - takie suche, bez żadnej przestrzeni. No i jest tutaj "Megalomania", w której jest tyle patosu i zupełnie nieprzemyślana budowa, że nie mogę tego słuchać z zażenowania.

      Usuń
    2. Pierwszym thrash metalowym utworem jest utwór " Stone Cold Crazy" Queen. Nagrany w 1974 roku, powstał już w 1969 roku zanim Freddie dołączył do zespołu ale był grany w wolniejszej wersji, w szybkiej wersji był już grany w 1973 roku. Inne kawałki często wymieniane jakie proto thrash metalowe to właśnie Symptom, " Fireball" Deep Purple i " Set Me Free " Sweet

      Usuń
  6. Sabbath Bloody Sabbath to powielanie wcześniejszych pomysłów. Przecież A national Acrobat to powielenie Electric Funeral, prawie identyczne a z kolei Sabbra Cadabra zajeżdza N.I.B. Dla wielu to najlepsza płyta Black Sabbath co widać w sklepach bo wszystkie cd są ale Sabbath Bloody Sabbath jest nie do dostania, nakład wyprzedany. Myślęże to własnie dlatego że to hybryda wcześniejszych płyt czyli takie podsumowanie w jednym tego co było dlategojest uniwersalna. No i brzmienie mi całkowicie nie odpowiada. Brak tej właśnie surowości i ciemnego odcienia. Jakaś taka wesolutka to płyta. A na Sabotage powracają do wcześniejszych klimatów a nawet je pogłębiają bo brzmi to jeszcze bardziej surowo. Niestety na następnych dwóch powracają znowu do klimatu SBS tylko w jeszcze gorszym wydaniu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zespół po prostu wypracował sobie bardzo charakterystyczny styl, więc są pewne podobieństwa (choć nie mam pojęcia skąd pomysł, żeby zestawiać "Sabra Cadabra" akurat z "N.I.B." - już prędzej z czymś z "Vol.4"), jednak ten styl na kolejnych albumach był wzbogacany o nowe elementy. Obecność tych wszystkich dodatkowych instrumentów - gitar akustycznych, klawiszy, fletów - które na "Sabbath Bloody Sabbath" nierzadko wychodzą na pierwszy plan, to bardzo duża zaleta. Problemem praktycznie całego metalu jest jego monotonia brzmieniowa - zwykle przez cały album słychać dokładnie te same instrumenty, gitarę, bas i perkusje, których brzmienie ani trochę się nie zmienia, ewentualnie czasem pojawia się nieprzesterowana gitara. Straszna nuda. A Black Sabbath w okresie od "Master of Reality" do "Sabbath Bloody Sabbath" konsekwentnie poszerzał swoje brzmienie. Zresztą i na "Sabotage" pojawiają się nietypowe instrumenty. Mam jednak taki problem z tym albumem, że mimo licznych przesłuchań nie pamiętam z niego nic, poza pierwszym i trzecim kawałkiem, i że czwarty jest okropny (jednak nie mogę sobie przypomnieć z niego ani jednego motywu czy melodii, a wiem, że jest ich w nim sporo). Sam utwór tytułowy z "Sabbath Bloody Sabbath", albo sam "Killing Yourself to Live", mają więcej charakterystycznych motywów, niż jest na całym "Sabotage". Kolejne albumy to nie jest powrót do grania w stylu "SBS", tylko coś zupełnie innego. Na "Technical Ecstasy" tylko "Dirty Women" brzmi jak Black Sabbath, pozostałe kawałki nie mają nic wspólnego ze stylem z pierwszych płyt. A "Never Say Die", pomimo cięższego brzmienia niż na poprzedniku, stylistycznie też tylko czasem brzmi sabbathowo, ogólnie jest to taki bardziej bluesowy longplay, choć jest to inny blues, niż na debiucie. "Technical..." jest okropny, ale "Never..." to całkiem przyjemne granie. I też bardziej wyraziste od "Sabotage".

      Usuń
    2. Właśnie jeśli chodzi o "Sabotage" to jest to mój ulubiony album BS, bardzo wyrazisty i mięsisty jeśli o chodzi o brzmienie i same dobre pomysły. Co do "Technical Ecstasy" to uważam ten album za zdecydowanie lepszy niż "NSD". Pierwszy brzmi dla mnie jako kompletna całość i wszystko się ze sobą odpowiednio przenika i łączy, podczas gdy "NSD" brzmi jak randamowy zbiór utworów, które pojedynczo (przynajmniej kilka z nich) się bronią ale jako całość brzmi to kiepsko, choćby właśnie ze względu na brzmienie a co dopiero koncepcję albumu albo w zasadzie jej brak. Odsyłam do lektury aubiografii Toniego Iommiego albo biografii całego zespołu. Tam wyraźnie pokazane jest czemu efekt był taki marny.

      Usuń
    3. Chciałem nadmienić, że mówiąc ulubiony album miałem na myśli erę Ozziego, taka korekta z mojej strony bo patrząc na Black Sabbath, zwykle oceniam poszczególne okresy twórczości zespołu niż całość. Jeśli chodzi o późniejsze lata to z ery Ronniego Jamesa Dio w Black Sabbath uwielbiam najbardziej Heaven and Hell, a poza tym Tyr jest moim faworytem z czasów Toniego Martina. Takie moje przemyślenia jeśli to kogoś interesuje;)

      Usuń
  7. Jak " Technical... " jest okropny skoro ma u ciebie ocenę 6? Szykuje się poprawka?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, recenzja była już poprawiona i jest aktualna. A ocena... Cóż, tu właśnie widać problem z oceną nierównych albumów. Bo są tam zarówno tak fatalne kawałki, że już prawdopodobnie nigdy nie sięgnę po ten album ("Rock'n'Roll Doctor", "She's Gone"), dużo przeciętniactwa, ale tez parę fajnych momentów ("Dirty Women", "All Moving Parts"). Tak więc średni poziom utworów jest gdzieś w połowie mojej skali ocen i stąd to 6/10. Jednak to wciąż album, którego nie chciałbym już nigdy usłyszeć w całości, a i w sumie nie mam za bardzo ochoty ani powodu, by wracać do jego fragmentów. Stąd tak ostre słowa w komentarzu powyżej.

      Usuń
  8. Po latach płyta , jak dla mnie jest całkiem dobra i da się jej dzisiaj słuchać bez większych problemów.. Brzmi dobrze , jako 24 bitowy plik Hi Res - remaster 2021

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie, że da się tego słuchać, ale czy warto wracać? W zasadzie to wszystko było już na wcześniejszych albumach i to zrobione lepiej. A ja nie mam czasu wracać nawet do nich, bo tyle jest świetnej muzyki, której jeszcze nie znam na pamięć, albo tej dopiero czekającej na poznanie. Naprawdę polecam szukanie nowych rzeczy, także poza swoją strefą komfortu, bo to znacznie ciekawsze, niż doszukiwanie się plusów na średnich płytach popularnych wykonawców.

      Usuń
  9. Tylko Hole oraz Symptom są udane. Reszta- z koszmarnym Supertzarem na czele- jest nudna i słaba.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)