[Recenzja] Black Sabbath - "Vol. 4" (1972)



Trzy pierwsze albumy Black Sabbath powstawały w błyskawicznym tempie. Zespół po prostu wchodził na kilka dni do studia, z materiałem ogranym na koncertach i rejestrował go praktycznie na żywo, z niewieloma późniejszymi nakładkami. Czwarty album powstawał w zupełnie innych warunkach. Muzycy przenieśli się do Stanów, a konkretnie do Los Angeles, gdzie w wynajętej willi, pomiędzy kolejnymi imprezami i eksperymentami z przeróżnymi środkami odurzającymi, komponowali nowe utwory i eksperymentowali z brzmieniem. Sesja nagraniowa odbyła się w słynnym Record Plant Studios, bez udziału żadnego producenta z zewnątrz. Po raz pierwszy w karierze muzycy sami zajęli się produkcją, korzystając jedynie ze wskazówek ówczesnego menadżera, Patricka Meehana. Rezultat jest od razu słyszalny. Zamiast surowego brzmienia mamy prawdziwe bogactwo - mnóstwo gitarowych nakładek, klawisze, a nawet orkiestrę w dwóch utworach. Same kompozycje również wydają się bardziej dopracowane i różnorodne.

"Vol. 4" to przede wszystkim cztery rewelacyjne utwory, sprytnie umieszczone na początku i końcu każdej strony płyty winylowej. Ośmiominutowy otwieracz albumu, "Wheels of Confusion", rozpoczyna się wolnym, nieco bluesowym motywem, by po chwili przyśpieszyć, nabrać bardziej riffowego i przebojowego charakteru. Ale w drugiej połowie następuje nagłe przełamanie i utwór podąża w bardziej progresywne rejony (na niektórych wydaniach część ta nosi własny tytuł, "The Straightener"). "Supernaut" opiera się na jednym z najbardziej pomysłowych riffów Tony'ego Iommiego, a zaskakuje zabawnym perkusyjnym przejściem Billa Warda. Prawdziwą perłą jest "Snowblind" - genialne riffy, długie solówki, świetna melodia i nieoczywista struktura, a do tego nienachalna orkiestracja. To jeden z najwspanialszych utworów w repertuarze Black Sabbath i mój osobisty faworyt z tego albumu. A przecież jest tu jeszcze wspaniały finał w postaci "Under the Sun". Ponury klimat i wolne tempo nawiązują do wcześniejszych dokonań zespołu, ale około drugiej minuty utwór gwałtownie przyśpiesza (znów na niektórych wydaniach dopisano dla tej części osobny tytuł, "Every Day Comes and Goes"), by po chwili znów zwolnić i nabrać bardzo majestatycznego charakteru podczas przepięknych solówek Iommiego.

Ponadto na albumie znalazło się sześć innych utworów. Trzy z nich to proste, konkretne riffowce: nieco toporny "Tomorrow's Dream" (wydany na promującym album singlu), ciężki "Cornucopia", oraz bardzo melodyjny, nieco rockandrollowy "St. Vitus Dance". Trzy pozostałe mają bardziej eksperymentalny charakter. "Changes" to jeden z najbardziej kontrowersyjnych utworów Black Sabbath - miłosna ballada ze zbolałym śpiewem Ozzy'ego Osbourne'a i akompaniamentem jedynie pianina i melotronu. Melodia jest zgrabna i nie można odmówić jej uroku, jednak osobiście nie przepadam za tym nagraniem. "Laguna Sunrise" jest natomiast kontynuacją tradycji rozpoczętej na "Master of Reality", polegającej na umieszczaniu przez zespół na swoich albumach instrumentalnych miniaturek, granych przez Iommiego na gitarze akustycznej. Tym razem zaproponował naprawdę ładny motyw, zgrabnie dopełniony orkiestracją. Najdziwniejszym momentem albumu jest dwuminutowy przerywnik "FX". Nagranie powstało przypadkiem, kiedy naćpany Iommi, stojąc nagi w studiu, jedynie z metalowym krzyżem na szyi, zaczął trącać nim struny gitary, podłączonej do efektu dającego pogłos... Cały longplay przepełniony jest takim narkotykowym klimatem. Wystarczy dodać, że utwór "Snowblind" to oda na część kokainy (dlatego też wytwórnia nie zgodziła się, aby tak samo zatytułować album), zaś z tytułu okładki można przeczytać podziękowania dla... "the great COKE-cola Company".

"Vol. 4" to album inny od poprzednich, ale wciąż utrzymany w charakterystycznym stylu Black Sabbath. Bez wątpienia jest to jedno z największych osiągnięć zespołu. I pozostaje tylko żałować, że później zespół już nigdy nie osiągnął tak wysokiego poziomu, choć czasem się jeszcze o niego ocierał.

Ocena: 9/10



Black Sabbath - "Vol. 4" (1972)

1. Wheels of Consusion; 2. Tomorrow's Dream; 3. Changes; 4. FX; 5. Supernaut; 6. Snowblind; 7. Cornucopia; 8. Laguna Sunrise; 9. St. Vitus Dance; 10. Under the Sun

Skład: Ozzy Osbourne - wokal; Tony Iommi - gitara, pianino, melotron; Geezer Butler - gitara basowa, melotron; Bill Ward - perkusja i instr. perkusyjne
Producent: Black Sabbath i Patrick Meehan


Komentarze

  1. te początkowe riffy w kawałkach Wheels of Confosion i Cornucopia są jednymi z najlepszych jakie kiedykolwiek słyszałem! Ogromna szkoda że nie oparli na nich całych utworów bo by była miazga... a ogólnie fajna płytka, obok Paranoida moja ulubiona od Sabbatów :).

    OdpowiedzUsuń
  2. Moja ulubiona płyta Sabbathów, choć gorsza od poprzednich. Żadnego słabszego momentu (eksperymentalnego "FX" nie wliczam, na szczęście jest dość krótki), plus jeden wybitny - "Snowblind".

    Zawsze ją sobie zapuszczam w okresie Wszystkich Świętych - sam nie wiem dlaczego :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Mam pytanie, była tu kiedyś inna ocena? Ta trochę nie pasuje do recenzji...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Propsy za odświeżenie recki. W sumie teraz mamy bardzo podobne zdanie co do tego albumu :)

      Usuń
    2. Zawsze go lubiłem, ale nie zawsze w pełni doceniałem ;)

      Usuń
    3. To tak jak ja, po pierwszym odsłuchu myślałem, że "no fajne, ale nie ma startu do pierwszych trzech" - dalej tak jest, z tym że teraz dużo bardziej go doceniam.

      Wiele osób mówi, że pierwsze 3 albo 6 albumów Black Sabbath jest najlepsze, a ja powiedziałbym, że pierwsze 4 :)

      Usuń
    4. Według mnie również. "Sabbath Bloody Sabbath" jest już wyraźniej słabszy, chociaż są na nim rewelacyjne momenty, jak tytułowy, "Killing Yourself to Live"... A popularność "Sabotage" jest dla mnie wciąż niezrozumiała. Nic, może poza "Symptom of the Universe", mnie na nim nie porywa, a niektóre fragmenty odpychają. To już na tym nieszczęsnym "Technical Ecstasy" jest więcej powodów, dla których mógłbym go posłuchać ("All Moving Parts", "Dirty Women").

      Usuń
    5. Zawsze mam problem ze wskazaniem najlepszej płyty Sabbath z Ozzym. Raz jest to Paranoid innym razem Sabbath Bloody Sabbath albo Masters of Reality. Nigdy natomiast nie brałem pod uwagę Vol.4 chociaż uwielbiam ten album. Nie ma tu w sumie słabego numeru ale czegoś mi brakuje. Natomiast przy całym moim uwielbieniu Sabbathów nigdy nie rozumiałem fenomenu pierwszej płyty. W mojej ocenie jest ona nierówna bo oprócz genialnych utworów (np.tytułowy, NIB) są też przeciętne(np. Evil Woman albo Warning).

      Usuń
    6. Co? Przecież "The Warning" jest zajebiste. Nawet jeśli solówka Iommiego jest trochę za długa, to reszta utworu jest doskonała. Linia basu miażdży, a gitara, bębny i wokal rewelacyjnie ją uzupełniają. Od dłuższego czasu jest to mój ulubiony utwór, nie tylko z debiutu, ale z całej dyskografii zespołu (choć kiedyś wolałem "N.I.B", później najbardziej zachwycał mnie "Black Sabbath"). A "Evil Woman" fajnie buja ;) Jeśli już, to przyczepiłbym się raczej do "Sleeping Village". Początek świetny, intrygujący, ale ta improwizacyjna część wydaje mi się całkiem zbędna.

      Usuń
    7. Debiut nie ma żadnych słabych punktów, może "Evil Woman" trochę odstaje i jest bardziej banalne, ale nie zaniża poziomu.

      Usuń
    8. Faktycznie chodziło mi o Sleeping Village a nie Warning. Sorry za pomyłkę. Ale to potwierdza że ta płyta nie jest moim faworytem bo takie pomyłki mi sie rzadko zdarzają ;-)

      Usuń
  4. Moim zdaniem albumy z Ozzym od "Master of Reality" od "Never Say Die!" były coraz słabsze. Dopiero albumy z Dio dały chwilową tendencję zwyżkową.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Albumy z Dio to już nie Black Sabbath a zwykły heavy metal a'la Iron Maiden.

      Usuń
    2. Akurat z Iron Maiden wiele wspólnego nie mają, ale reszta się zgadza. Zespół utracił swoją rozpoznawalność i zbliżył się do metalowego mainstreamu. Jak na ten styl, "Heaven and Hell" i "Mob Rules" są całkiem dobrymi albumami, ale na tle ogółu muzyki już niekoniecznie.

      Usuń
  5. Vol.4 może i nawet dobre jednak odstaje bardzo jeżeli chodzi o brzmienie. Słychać że brakuje tutaj wcześniejszego producenta a sam zespół sobie nie za bardzo poradził z produkcją. Produkcja brzmi topornie i męcząco. Kompozycyjnie nie jest też tak dobrze jak na pierwszych 3 płytach. Jakieś to takie dosyć pospolite. Oczywiście w porównaniu z resztą zespołów z tego okresu to i tak płyta bardzo dobra jednak jak na Black Sabbath to trochę za mało.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brzmienie faktycznie jest gorsze, natomiast nie brakuje tutaj kompozycji, które nie odstają od znacznej części wcześniejszego materiału, a nawet przewyższają niektóre ze starszych kawałków. Życzyłbym sobie, żeby pospolite granie wyglądało tak, jak "Wheels of Confusion", "Snowblind", "Supernaut" czy "Under the Sun". Przecież w tych czterech utworach tyle się dzieje - tylko w nich jest więcej pomysłów, niż na wszystkich albumach z Dio czy Martinem razem wziętych! A przecież pozostałe kawałki oferują jeszcze więcej pomysłów - fakt, nie zawsze udanych, ale brawa dla zespołu za to, że w ogóle eksperymentował, zamiast taśmowo tworzyć kawałki oparte na tych samych paru patentach, które przyniosły mu popularność.

      Powiedziałbym raczej, że jest to czołówka albumów Black Sabbath (u mnie stoi na podium wraz z debiutem i "Master of Reality"), natomiast ma przeogromną konkurencję wśród albumów innych wykonawców z tamtego okresu - w samym 1972 roku ukazało się kilkadziesiąt płyt na zbliżonym lub wyższym poziomie. Chyba, że masz na myśli jedynie hard rock - tutaj faktycznie dużej konkurencji nie było.

      Usuń
  6. Chodziło mi właśnie o hard rock. A co do kompozycji to ja własnie uważam odwrotnie. Oprócz otwieracza to reszta własnie wałkuje według mnie pomysły z wcześniejszych płyt.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Te utwory, co je wyżej wymieniłem, są z jednej strony bardzo sabbathowe, ale nie brakuje w nich nowych rozwiązań. Zespół nie grał wcześniej tak wielowątkowych kawałków, jak "Snowblind" czy "Supernaut", do tego w pierwszym pojawia się subtelna orkiestracja, w drugim ta humorystyczna wstawka... "Under the Sun" faktycznie przez większość czasu brzmi bardzo w stylu poprzednich płyt, ale czymś zupełnie nowym jest ostatnia część tego utworu, z bodajże trzema różnymi, nakładającymi się na siebie partiami gitary. Wcześniej była zawsze tylko jedna ścieżka z gitarą, jedna z basem, jedna z perkusją i jedna z wokalem. Tutaj jest pełno różnych produkcyjnych smaczków, które urozmaicają twórczość zespołu.

      Usuń
  7. Jednak jak słucham Paranoid to mam poczucie że jest inny niż debiut, z kolei gdy słucham Master of Reality to mam poczucie że on z kolei jest inny od Paranoid i debiutu a jak słucham Vol.4 to mam uczucie że już gdzieś to słyszałem. Chodzi mi o ogólny odbiór a nie o smaczki typu że w trzeciej minucie grają skrzypki a w 38-mej saksofon.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To ciekawe, jak różny może być odbiór tych samych płyt. Ja słyszę zupełnie co innego. Że "Paranoid" rozwija stylistykę debiutu już bez naleciałości bluesowych, ale bez niczego nowego; że "Master of Reality" to po prostu jeszcze bardziej dopracowana wersja tej stylistyki z niewielką ilością nowych pomysłów; a także, że "Vol. 4" wciąż ma wiele wspólnego ze stylistyką wcześniejszych albumów, ale zawiera też mnóstwo zupełnie nowych rozwiązań.

      Sam do "Czwórki" nie mogłem się długo przekonać, ale z zupełnie przeciwnego powodu - uważałem, że jest tutaj za mało takiego Black Sabbath, jak na pierwszych albumach, że muzycy za bardzo zaczęli eksperymentować z innym graniem. I dalej uważam, że tak jest, ale teraz traktuję to jako zaletę.

      Usuń
  8. No dlatego na świecie jest tyle różnorodności również w muzyce bo wszyscy jesteśmy inni. Jedni słyszą coś w metalu, inni w jazzie a jeszcze inni w disco polo. Tak samo nastawienie do tych samych płyt. Jeden zwraca uwagę na melodie, ktoś inny na brzmienie itd. I dobrze że tak jest bo świat byłby nudy jakby istniał tylko jeden zespół czy tylko jeden film.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tylko piszesz teraz o czymś zupełnie innym. W swoim przykładzie używasz zwrotu "słyszeć coś w" w znaczeniu "lubić coś". Jeden lubi metal, ktoś inny lubi jazz - bo to zależy od upodobań. Ale tutaj mamy inną sytuację: jeden z nas uważa "Vol. 4" za wtórny wobec wcześniejszych albumów Black Sabbath, a drugi za postęp względem nich. A przecież wtórność/postęp to nie jest coś, o czym decydują upodobania danej osoby, tylko jest to fakt. I dlatego bardzo mnie dziwi, że album, na którym pojawia się tak wiele nowych w twórczości zespołu rozwiązań, może być przez kogoś uznawany za wtórny.

      Usuń
  9. Tak dla ciekawostki to ja na początku jak przechodziłem z metalu to właśnie lubiłem najbardziej Vol.4 i Sabotage bo miały toporne i surowe brzmienia. Potem gdy zacząłem lubić bardziej wyrafinowaną muzykę to mi przeszło. Snowblind czy Supernaut uważam teraz za prostackie a gdy lubiłem Metallikę to właśnie te utwory mi się podobały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Akurat na tle hard rocka są to bardzo wyrafinowane utwory, natomiast na tle całej muzyki - mieszczą się raczej gdzieś w połowie drogi między wyrafinowaniem, a prostactwem.

      Usuń
  10. Tak to już jest że opinie opierają się głównie na subiektywnych gustach Wmów fanom Zenka Martyniuka że disco polo jest prostackie. Wszystko zależy od punktu widzenia. Nie ma człowieka na świecie który jest uznany za wyrocznie. Ręczę ci ze jakbyś zrobił głosowanie w Polsce to większość uzna Martniuka za artystę a nie Milesa Davisa. Wystarczy że wejdziesz na stronę Teraz Rocka gdzie najwyższą formą sztuki przy której Mozart to chłam jest Metallika i nie ma szans abyś im wytłumaczył obiektywne aspekty oceniania muzyki. Mamy demokracje i wygrywa prezydent uznany przez większość a nie nie ten który jest obiektywnie mądry. Obiektywizm w tym przypadku to średnia głosów. Bardzo trafnie to wytłumaczył nasz szarlatan polityczny Korwin-Mikke. Głos lumpa i fana disco polo jest równie ważny co głoś profesora i być może fana Johna Coltrane i jak to pan Janusz stwierdził idiotów jest więcej niż mądrych i taki prezydent jest wybierany przez nich a nie przez profesorów więc tak na prawdę nie jest to obiektywne choć niestety według przyjętych zasad jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto jednak dążyć do tego, by potrafić odróżnić opinie od faktów, a jedno i drugie umieć uzasadnić.

      Usuń
  11. Warto odnotować: 12 luty 2021 r., premierę ma ekskluzywne wydanie ''Vol. 4'' (nowy mix: Steven Wilson). W sieci zrobiło się trochę fermentu: jedni narzekają na wysoką cenę, drudzy na problem z dostępnością (zestawy ''Super Deluxe Edition'' są dwa: 4CD i 5LP - nie licząc wersji cyfrowej: 24bit/96kHz).

    OdpowiedzUsuń
  12. Fajnie się czytało Waszą polemikę aż do momentu, w którym dotarłem do pseudo intelektualnych wypocin politycznych niejakiego Pumpciusia. Mega uproszczenie i prostackie myślenie - a właściwie jego brak. Podzieliłeś ludzi na lepszych i gorszych. Wrzuciłeś do jednego wora słuchaczy dobrej muzyki z ludźmi, którym brak wrażliwości i gustu. Otóż musisz sobie uzmysłowić (a na bank Ci się to uda bo jesteś bardzo mądry i wyrafinowanej muzyki słuchasz), że nie wszyscy wyborcy obecnego prezydenta to zapijaczeni, patologiczni fani disco polo chodzący w sandałach. I odwrotnie - nie wszyscy wyborcy tego drugiego słuchają Milesa Davisa czy Johna Coltrane'a. Domyślam się, że pewne media w nadmiarze narzucają takie myślenie (again - brak myślenia), ale trzeba mieć swoje zdanie i odrobinę zdrowego rozsądku. Odwiedzam tę stronę za każdym razem jak chcę poczytać recenzje albumów, które mam i słucham. Mam swoją opinię na ich temat, ale lubię tu zajrzeć, bo zawsze jest sporo ciekawych spostrzeżeń. Fajna odskocznia od bajzlu, który fundują nam media. Wstawki polityczne myślę, że są tutaj nie na miejscu. Muzyka koniec końców ma łączyć a nie dzielić. Niestety jeden z powyższych wywodów to typowa klisza, gdzieś już słyszana niestety. A już cytowanie Mikkego...

    OdpowiedzUsuń
  13. A ja uważam że ta płyta jest najsłabsza ze wszystkich czterech pierwszych. Jej brzmienie jest nie ma co ukrywać po prostu fatalne. Widać że w kółko naćpany zespół pomylił się nie biorąc żadnego producenta do studia. Chłopaki nie sprostali na naćpanych i pijanych mózgach zadaniu wyprodukowania dobrego brzmienia.
    Kawałki o numerach 4,5,8 i 9 wyrzuciłbym do kosza a całą tzw. płytę nazwałbym EPką ktora poprzedzałaby Sabbath Bloody Sabbath. Amen

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)