[Recenzja] Black Sabbath - "Never Say Die!" (1978)



Optymistyczny tytuł tego albumu to tylko sarkazm. W rzeczywistości muzycy byli przekonani, że to już koniec ich kariery. Kryzys w zespole się pogłębiał, nikt nie miał pojęcia w jakim pójść kierunku. Sytuacji na pewno nie poprawiały uzależnienia muzyków od narkotyków i alkoholu. Ani tym bardziej odejście ze składu Ozzy'ego Osbourne'a pod koniec 1977 roku. Jego miejsce zajął Dave Walker (wcześniej członek Savoy Brown i Fleetwood Mac), z którym instrumentaliści zaczęli pracę nad nowym materiałem. Przed przystąpieniem do nagrań, do składu wrócił jednak oryginalny wokalista. Wszyscy byli jednak świadomi, że to tylko chwilowy powrót - i faktycznie, po zakończeniu trasy promującej "Never Say Die!", Osbourne odszedł na dobre, by rozpocząć karierę solową.

Pomimo tego wszystkiego, powstał całkiem niezły album. Bardziej spójny od poprzednika, z przeważnie udanymi kompozycjami, których spora część sprawia wrażenie, jakby powstała podczas zespołowego jamowania. W wielu momentach zespół wyraźnie zresztą nawiązuje do swoich bluesowo-jazzowych korzeni (być może pod wpływem Walkera). Warto zauważyć, że album przyniósł zespołowi pierwsze notowane single od czasu "Paranoid" - utwór tytułowy i "Hard Road". Za "Never Say Die" nigdy specjalnie nie przepadałem, jest dla mnie zbyt prosty i banalny. Jego popularność nie powinna jednak dziwić, biorąc pod uwagę, że kawałek doskonale wpisał się w ówczesną modę na punk rock. Dużo ciekawszym utworem jest "Hard Road" z chwytliwą melodią, bujającym rytmem boogie i chórkami w wykonaniu całego zespołu (włącznie z Tonym, który nigdy więcej nie udzielał się wokalnie).

Z niesinglowych utworów największe wrażenie sprawia balladowy "Air Dance", momentami dość mocno ocierający się o stylistykę mainstreamowego jazzrocka - głównie za sprawą klawiszowych partii sesyjnego muzyka Dona Aireya (wkrótce potem członka solowego zespołu Ozzy'ego). Utwór wyróżnia się naprawdę zgrabną melodią i świetną częścią instrumentalną. Jazzowo robi się także w instrumentalnym "Breakout", wzbogaconym dęciakami. Bluesowe wpływy słychać natomiast przede wszystkim w chwytliwym "Junior's Eyes" i fajnie wzbogaconym harmonijką "Swinging the Chain". Oba utwory powstały jeszcze w trakcie współpracy z Walkerem, przez co ich zaśpiewania odmówił Osbourne - w przypadku pierwszego ustąpił po zmianie tekstu, w drugim zastąpił go Bill Ward (pokazując, że potrafi śpiewać też bardziej zadziornie, niż w "It's Alright" z poprzedniego albumu). Nieco więcej sabbathowego ciężaru pojawia się w "Johnny Blade" (kolejny świetny refren) i "Shock Wave", jednak oba utwory są dość wygładzone produkcyjnie. Najmniej interesującym fragmentem jest "Over to You", momentami brzmiący jak przedłużenie "Hard Road" i mający nieco zbyt komercyjny charakter.

"Never Say Die!" to w sumie całkiem porządny album. Oczywiście, że daleko mu do pierwszych pięciu dzieł Black Sabbath, ale już od dwóch kolejnych ("Sabotage" i zwłaszcza "Technical Ecstasy") słucham go z większą przyjemnością. Wydaje się, że zespół - po kilku latach eksperymentów i poszukiwań - w końcu znalazł dla siebie nowy styl. I kto wie, może gdyby poszedł dalej w tym kierunku, również doprowadziłby go do perfekcji. Tego już się jednak nie dowiemy.

Ocena: 7/10



Black Sabbath - "Never Say Die!" (1978)

1. Never Say Die; 2. Johnny Blade; 3. Junior's Eyes; 4. Hard Road; 5. Shock Wave; 6. Air Dance; 7. Over to You; 8. Breakout; 9. Swinging the Chain

Skład: Ozzy Osbourne - wokal (1-7); Tony Iommi - gitara, dodatkowy wokal (4); Geezer Butler - gitara basowa, dodatkowy wokal (4); Bill Ward - perkusja, wokal (9), dodatkowy wokal (4)
Gościnnie: Don Airey - instr. klawiszowe; John Elstar - harmonijka (9); Will Malone - aranżacja instr. dętych (8)
Producent: Black Sabbath


Komentarze

  1. Zawsze uważałem tę płytę za najbardziej nijaką i "rozcieńczoną" ze wszystkich z Ozzym w składzie. Zespół gra z mniejszym przekonaniem niż wcześniej, słychać kryzys twórczy (dlatego np. "A Hard Road" i "Over to You" zaczynają się niemal identycznie) i podziały w zespole. Co nie oznacza, że brak tu dobrych rzeczy, na czele z "Over to You" (piękne klawisze) czy intrygującym "Air Dance". Jednak ok. połowa tej płyty średnio mnie przekonuje. Na szczęście potem zarówno solowy Ozzy jak i Black Sabbath wrócili na właściwe tory.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim zdaniem ten album jest ciekawszy od wszystkiego, co Ozzy stworzył później, a i na tle późniejszej działalności Black Sabbath wypada całkiem przyzwoicie.

      Usuń
    2. A moim zdaniem za dużo tu udziwnionych aranżacji (jak koszmarny wstęp "Johnny Blade" lub dęciaki w "Breakout") czy nijakich kompozycji ("Junior's Eyes" czy "Swinging the Chain"). W sumie cenię utwory 4-7, resztę niekoniecznie. Utwór tytułowy też ma parę mocnych punktów, ale ogólnie jest jakiś taki bezbarwny. W pierwszych płytach Ozzy'ego jest lepsze zgranie muzyków, więcej energii i często solidniejsze melodie.

      "Technical Ecstasy" był niespójny stylistycznie, ale moim zdaniem dostarczono tam lepsze kompozycje i posiada "Dirty Women" - kawałka na znakomitym poziomie, którego brakuje na albumie "Never Say Die!" (choć oczywiście na koncertowym "Reunion" wypadał jeszcze lepiej).

      Usuń
    3. Dwa ostatnie utwory to całkiem fajny powrót do muzycznych korzeni zespołu, kiedy grali jazz i blues (szkoda, że nie zachowały się żadne nagrania z tamtego okresu). Muzycy wiedzieli, że to ich ostatni album w tym składzie (tytuł jest autoironiczny), dlatego taki rodzaj klamry był naprawdę dobrym pomysłem. Zresztą "Swinging the Chain" to jeden z fajniejszych kawałków na albumie, taki bluesowy, z dobrym śpiewem Warda. A taki "Air Dance" stawiam wyżej od "Dirty Women", który psują ostatnie dwie minuty.

      Usuń
    4. Jeśli to powrót do korzeni, to nieciekawy i chybiony. Aczkolwiek w "Air Dance" wyszło to naprawdę przekonująco - jest fajna melodia, klimatyczne klawisze, interesujące zmiany tempa. Gdyby cały krążek był na takim poziomie to byłby naprawdę dobry.

      Ogólnie "Never Say Die!" to dla mnie jeden z trzech najsłabszych krążków Black Sabbath, wraz z "Headless Cross" i "Forbidden" (choć nie zaprzeczam, że ten pierwszy może kiedyś bardziej mi się spodoba, bo w drugim przypadku nie ma raczej ratunku). I niech mi ktoś powie, że "Forbidden" jest lepszy niż każda solowa płyta Ozzy'ego... :)

      Usuń
    5. "Air Dance" nie jest powrotem do korzeni zespołu, tylko nawiązaniem do ówczesnego jazz rocka.

      "Forbidden" jest fatalny, ale Osbourne'owi zdarzały się gorsze rzeczy. A "Headless Cross", mimo kiczowatego brzmienia, ma kompozycje, o jakich solowy Ozzy mógłby tylko pomarzyć.

      Usuń
    6. Kurde, mój błąd - miało być "Cross Purposes", nie mam pojęcia, ale od dawna mylą mi się te 2 tytuły :) "Headless Cross" doceniam i lubię.

      Ogólnie lubię inne płyty z Ozzym (pierwsze trzy to perfekcja, którym wystawienie ocen poniżej 8 musi być poparte bardzo rozsądną argumentacją), ale do "Never Say Die!" jakoś nie mogę się przekonać. Choć to bardziej taki średniak, do posłuchania raz na rok.

      Usuń
    7. "Cross Purposes" też nie jest jakiś tragiczny - na pewno lepszy od "Eternal Idol".

      Usuń
    8. Tragiczny nie, powiedzmy że niezły. Ogólnie z tego okresu po 1983 to najbardziej podoba mi się "Dehumanizer", gdzie za sprawą powrotu Dio wreszcie powrócono do tego miażdżącego brzmienia z początku kariery. Świetny materiał. I oczywiście "13" - powrót w wielkim stylu.

      I przy okazji nie zgodzę się, że solowy Dio jest fatalny - choć częściej słucham solowego Ozzy'ego :)

      Usuń
    9. Solowy Dio jest jeszcze bardziej kiczowaty od solowego Ozzy'ego i Black Sabbath z Martinem. Te tandetne, plastikowe klawisze to jest przecież taki sam syf, jak jakieś disco polo. Już za sam motyw z "Rainbow in the Dark" jego twórczość powinna być objęta anatemą przez metalowców. Dlaczego zatem jest tak przez nich uwielbiana - nie mam pojęcia ;)

      Usuń
    10. Dawno nie słuchałem większości płyt Dio, ale wiem, że pierwsze 2 są naprawdę solidne. Potem to tak różnie bywało, ale nie jakoś tragicznie.

      Myślę, że ta niechęć do solowego Dio i Ozzy'ego (kiedyś te płyty były tu lepiej oceniane) wynika poniekąd z Twojej niechęci do ciężkiego metalu (oczywiście z wyjątkami, jak IM). Mnie też kompletnie nie przekonują niektóre takie kapele (jak Lordi czy Sabaton), ale akurat płyty Ozzy'ego (i 2 pierwsze Dio) w takiej stylistyce wypadają moim zdaniem naprawdę dobrze.

      Usuń
    11. Pierwsze dwa albumy Dio są na pewno lepsze od kolejnych, ale to jeszcze nie znaczy, że są dobre.

      Moja niechęć do heavy metalu wynika z wszechobecnych w tym stylu sztampy i kiczu. Wpisują się w to także dokonania byłych wokalistów BS.

      Usuń
  2. Dobry album. Serio. Należy na niego spojrzeć, jak na zupełnie oddzielne dzieło nie związane z pierwszą tróją. Obrali fajną stronę rozwoju, te dęciaki są fajne - szkoda, że wcześniej w to nie weszli. Wyobrażacie sobie taki Breakout jako intro do Children of the grave ? To była by miazga. Gdzieś od Vol.4 rozpoczęło eksplorowanie nowych rejonów w muzyce Black Sabbath. Vol.4 dał radę, Sabotage jeszcze dał radę, ale pomysły się Wyczerpały przy Technical, dopiero NeverSD! wszedł na nową fajną ścieżkę. Szkoda, że dalej nie podążyli w te rejony, że się rozpadli. W ogóle nie słychać, że byli skłóceni. Ten album to obok jedynki, dwójki i trójki mój numer 1. Numer dwa to: Vol. 4 i Sabotage, numer trzy to: Sabbath Bloody Sabbath(niby dobry przebojowy ale coś mi tam nie gra) i Technical Ecstasy. Jeśli chodzi o Ozzy Era.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)