Posty

[Recenzja] The Climax Blues Band - "Plays On" (1969)

Obraz
Po kilkunastu miesiącach eksplorowania brytyjskiej sceny bluesowej trudno o znalezienie kolejnych wartych opisania zespołów tego typu. Pod koniec lat 60. na terenie Zjednoczonego Królestwa działały dziesiątki tego typu kapel, z których tylko niektórym udawało się wypracować własny styl. Jedną z mniej obiecujących grup mógł się wydawać The Climax Chicago Blues Band - nazwa odnosiła się oczywiście do inspiracji chicagowskim bluesem, nie do pochodzenia - którego eponimiczny debiut z 1969 roku to niczym się nie wyróżniający zbiór przeróbek bluesowych standardów oraz nawiązujących do nich własnych kawałków. Na tle stereotypowego, przeciętnie wykonanego brytyjskiego bluesa błyszczą tam jedynie dwa ostatnie utwory: pełna dramatyzmu ballada "And Lonely" oraz żartobliwa miniatura "The Entertainer" na bazie kompozycji Scotta Joplina. Niedługo po nagraniu pierwszej płyty doszło jednak do kilku zmian, z których najmniej istotne było skrócenie szyldu do The Climax Blues Band. Po

[Recenzja] Van Halen - "Van Halen" (1978)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #10 Od połowy lat 70. muzyka hardrockowa stawała się coraz bardziej wtórna, toporna, sztampowa i merkantylna. Najlepszym tego przykładem zyskujące wówczas coraz większą popularność grupy w rodzaju Kiss czy Aerosmith. Tymczasem zespoły, które niegdyś zdefiniowały tę stylistykę i miewały większe ambicje, albo zakończyły działalność, albo przechodziły poważny kryzys. W 1978 roku Deep Purple był już w zawieszeniu, Led Zeppelin mozolnie pracował nad swoim ostatnim, zdecydowanie najsłabszym albumem, a Black Sabbath coraz bardziej się sypał, muzycznie i personalnie. Na tym tle czymś świeżym i ekscytującym mógł wydawać się eponimiczny debiut grupy Van Halen. Amerykański kwartet dowodzony przez gitarzystę Eddiego Van Halena - z jego bratem Alexem na bębnach, basistą Michaelem Anthonym oraz wokalistą Davidem Lee Rothem - zaproponował tu muzykę, która wyznaczyła kierunek rozwoju ciężkiego rocka. A może raczej kierunek dalszej dewaluacji tej muzyki. Pomysł

[Recenzja] Santana - "Santana" (1969)

Obraz
Kariera grupy Santana zaczęła się chyba w najlepszy sposób, jaki można było sobie wówczas wyobrazić. W sierpniu 1969 roku nikomu nieznany sekstet - założony kilkanaście miesięcy wcześniej w San Francisco przez meksykańskiego gitarzystę Carlosa Santanę - pojawił się na największym i najłsynniejszym muzycznym wydarzeniu, jakie odbyło się do tamtej pory. Chodzi oczywiście o festiwal Woodstock. Było to możliwe wyłącznie dzięki uporowi menadżera Billa Grahama, który przekonał organizatorów, by dali szansę grupie bez żadnego wydanego albumu. Trwający ledwie trzy kwadranse występ okazał się jednym z najbardziej porywających momentów festiwalu. Twórczość grupy -:w oryginalny sposób łącząca elementy psychodelicznego rocka, jazzu, bluesa oraz muzyki latynoskiej i afrykańskiej - była czymś niewątpliwie świeżym, odmiennym od tego, co zaprezentowali inni wykonawcy. Na trwałe w historii muzyki rozrywkowej zapisało się zwłaszcza niesamowite wykonanie "Soul Sacrifice" z porywającymi soló

[Recenzja] Stone the Crows - "Ode to John Law" (1970)

Obraz
Jest postęp. O ile debiutancki album Stone the Crows sprawia wrażenie, jakby muzycy szkockiego zespołu nie byli przekonani, w jakim kierunku podążyć, tak "Ode to John Law" jest płytą bez wątpienia bardziej zborną. Tym razem wyraźnie dominuje dynamiczny rock o bluesowym, a czasem nawet nieco psychodelicznym zabarwieniu. W najbardziej tu energetycznym otwieraczu "Sad Mary" na pierwszy plan plan wybijają się typowe dla tamtych czasów gitarowo-klawiszowe popisy, wsparte odpowiednio mocną sekcja rytmiczną. Może nie jest to szczególnie wyrafinowane ani wirtuozerskie granie, ale słychać odpowiednią chemię między instrumentalistami. A całości dopełnia naprawdę dobry, zadziorny wokal Maggie Bell. Rockowej ekspresji nie brakuje też w czy to nieco bardziej klimatycznych nagraniach, jak "Friends" i tytułowy "Ode to John Law", czy lekko zabarwionych soulem "Love 74" i "Things Are Getting Better", czy też wolnym bluesie "Danger Zon

[Recenzja] Opeth - "Sorceress" (2016)

Obraz
Jeśli ktoś, choćby pod wpływem okładki, liczył na powrót deathmetalowych elementów do twórczości Opeth, to może poczuć się zawiedziony. "Sorceress" idzie drogą wyznaczoną przez "Heritage" i kontynuowaną na "Pale Communion". Nie ma tu żadnych growli, metalowych riffów ani brutalnych bębnów. Zamiast tego zespół okopał się w estetyce retro-proga. Tradycyjnie nie brakuje nawiązań do przeszłości już w samych tytułach poszczególnych utworów - tym razem podebranych m.in. od Cream ("Strange Brew"), The Moody Blues ("The Seventh Sojourn") czy Wishbone Ash ("Perspehone"). Jest też odniesienie do Jimiego Hendrixa i jego "Voodoo Child (Slight Return)" w "Persephone (Slight Return)", a także wspomnienie wytwórni Chrysalis, dla której nagrywali m.in. Procol Harum, Jethro Tull czy Gentle Giant. Musiały też, jak zwykle, pojawić się nazwy mało znanych grup z przeszłości: The Wilde Flowers - której byli muzycy założyli p

[Recenzja] Jimi Hendrix - "Machine Gun: The Fillmore East First Show" (2016)

Obraz
Na przełomie 1969 i 1970 roku Jimi Hendrix dał cztery występy w nowojorskim Fillmore East - po dwa 31 grudnia oraz 1 stycznia. Towarzyszył mu wówczas nowy zespół, nazwany Band of Gypsys, w skład którego wchodzili także basista Billy Cox i perkusista Buddy Miles. Grupa okazała się efemerydą. Pod koniec stycznia zagrała jeszcze jeden koncert, który był kompletną porażką z powodu występującego na haju lidera. Niektórzy wierzą, że to ówczesny menadżer, Michael Jeffery, podał muzykowi LSD, ponieważ chciał rozpadu Band of Gypsys oraz powrotu wcześniejszej grupy The Jimi Hendrix Experience, z Mitchem Mitchellem i Noelem Reddingiem. Jeżeli faktycznie tak było, to osiągnął swój cel jedynie połowicznie. Band of Gypsys faktycznie się rozpadło, a do swojego kolejnego składu Jimi ściągnął z powrotem Mitchella, ale jednocześnie zdecydował się kontynuować współpracę z Coxem, swoim kumplem jeszcze z czasów służby wojskowej. Wszystkie cztery występy tria w Fillmore East zostały profesjonalnie za

[Recenzja] Gary Moore - "Blues for Greeny" (1995)

Obraz
"Blues for Greeny" to hołd dla jednego z największych idoli Gary'ego Moore'a - Petera Greena. Na repertuar złożyły się wyłącznie utwory, które ten nieco zapomniany gitarzysta nagrał z Johnem Mayallem i jego Bluesbreakers ("The Same Way", "The Supernatural") lub z założonym przez siebie Fleetwood Mac (wszystkie pozostałe). Co ciekawe, Moore nie sięgnął po te najbardziej oczywiste tytuły - jak "Black Magic Woman", "Albatross", "Man of the World", "Oh Well" czy "The Green Manalishi" - lecz wybrał mniej znane kawałki. W zdecydowanej większości są to kompozycje jego autorstwa lub współautorstwa, choć znalazło się też miejsce na "Need Your Love So Bad" Little Willie'ego Johna, który grupa Fleetwood Mac włączyła do swojego wczesnego repertuaru. Moore postanowił zagrać nawet na dokładnie tej samej gitarze Les Paul Standard z 1959 roku, której Peter Green używał w oryginalnych nagraniach -