[Recenzja] Pete La Roca - "Turkish Women at the Bath" (1967) VS. The Don Ellis Orchestra - "Electric Bath" (1967)

Turkish Women at the BathThe Don Ellis Orchestra - Electric Bath


W drugiej połowie 1967 roku ukazały się dwa jazzowe albumy o podobnym tytule i niemal identycznych okładkach, wykorzystujących obraz olejny "Łaźnia turecka" Jean-Auguste-Dominique'a Ingresa z roku 1862. Poza tym zbiegiem okoliczności - gdyż nic nie wskazuje na celowe skopiowanie pomysłu użycia tego obrazu na kopercie i nawiązania do niego tytułem - więcej wydaje się te płyty dzielić niż łączyć. Otrzymujemy tu dwa całkiem różne pomysły na granie jazzu u schyłku lat 60., tuż przed zdominowaniem sceny przez stylistykę fusion, gdy wciąż mocno okupowały ją nurty free i post-bopu.

Zarejestrowany w maju "Turkish Women at the Bath" to dzieło młodego perkusisty Petera "La Roca" Simsa. Było to dopiero jego drugie autorskie wydawnictwo, po dwa lata starszym albumie "Basra" dla Blue Note. Tym razem płyta ukazała się w mniej prestiżowej wytwórni Douglas, założonej przez Alana Douglasa, który zasłynął później kontrowersyjnymi archiwaliami Jimiego Hendrixa. La Roca miał jednak już wtedy pewne doświadczenie - współpracował m.in. z tak wielkimi saksofonistami, jak Sonny Rollins, Joe Henderson, Jackie McLean i John Coltrane. Uznanie przyniosło mu przede wszystkim nagranie "Minor Apprehension" McLeana, w którym wykonał partię uznawaną za pierwszą perkusyjną solówkę w stylu free. "Turkish Women at the Bath" składa się wyłącznie z jego kompozycji, które zarejestrował jedynie z pomocą saksofonisty Johna Gilmore'a (z zespołu Sun Ra), basisty Waltera Brookera oraz wówczas mało jeszcze znanego pianisty Chica Corei. Z czasem to właśnie Corea zyskał ogromną popularność, co wykorzystał Douglas, sprzedając prawa do tego materiału wytwórni Muse, która wydała go w 1973 roku pod tytułem "Bliss!" i wyłącznie z nazwiskiem pianisty na okładce. La Roca w końcu wygrał jednak sądową batalię, w wyniku której album w takiej formie został wycofany, a on sam otrzymał należne zadośćuczynienie. W latach po wydaniu oryginalnej wersji płyty perkusista działał już wyłącznie jako sideman, następny - a zarazem ostatni - autorski longplay wydając po trzydziestu latach przerwy.

Don Ellis to nazwisko bardziej znane w świecie jazzu, choć największą sławę przyniosło mu tworzenie muzyki filmowej, m.in. do "Francuskiego łącznika" Williama Friedkina z 1971 roku. Podobnie jak La Roca, profesjonalną karierę zaczynał w drugiej połowie lat 50., początkowo grając na trąbce u boku Charlesa Mingusa, George'a Russella czy Erica Dolphy'ego. Wkrótce zaczął prowadzić własne grupy, początkowo małe składy, z czasem decydując się na większe orkiestry. Na swoich płytach Ellis sporo eksperymentował, przede wszystkim z rytmicznymi podziałami, ale też łącząc jazz z muzyką współczesną lub hindustańską. Doskonałym zwieńczeniem tych poszukiwań - ale bynajmniej nie ostatnią interesującą płytą trębacza - okazał się właśnie "Electric Bath", wydany przez Columbię. Materiał zarejestrowano we wrześniu 1967 roku, a więc trzy miesiące po sesji "Turkish Women at the Bath". W nagraniach, oprócz lidera, wzięło udział dwudziestu muzyków, grających m.in. na przeróżnych instrumentach dętych, klawiszowych i perkusyjnych. Nie zabrakło mniej oczywistych, zwłaszcza na tamte czasy, wyborów w kwestii instrumentarium, o czym będzie jeszcze w dalszej części recenzji. Nie wszystkie utwory są autorstwa Ellisa. "Alone" to kompozycja Hanka Levy'ego, a "Turkish Bath" dostarczył Ron Myers, jeden z grających tu puzonistów.

Oba albumy różnią się nie tylko wielkością składu, ale też stylistyką. "Turkish Women at the Bath" to wyraźna kontynuacja tych ciekawszych momentów poprzedniego albumu Pete'a La Roca. Z jednej strony znajdziemy tu bardzo sprawny post-bop z wyrazistymi tematami i modalnymi improwizacjami (np. lekko zabarwione orientalnie nagranie tytułowe i "Sin Street"; ten drugi jest tu zresztą najbardziej porywająco zagranym utworem), a z drugiej - utwory nieco wymykające się z jazzowego idiomu. Taki jest "Dancing Girls", wprawdzie rozpoczęty i zakończony melodyjnym tematem saksofonu, który niczym nie wyróżnia się na tle ówczesnych standardów, ale pomiędzy zamiast typowej improwizacji słyszymy perkusyjne popisy lidera z dodatkiem zapętlonych partii pianina i kontrabasu, wpisujących się w zasadzie w estetykę minimalizmu. Intrygująco wypada również nastrojowy "Bliss", z długim wstępem zbudowanym na znów niezbyt jazzowych repetycjach Corei, stanowiących akompaniament dla solówki Bookera. Dopiero po wejściu perkusji utwór zmierza w wyraźniej bopowe rejony. Jako ciekawostkę, a nawet żart, można natomiast potraktować niespełna dwuminutowy, nawiązujący do muzyki afro-kubańskiej "And So". Mimo przypadkowego, najpewniej zebranego ad hoc składu, muzykom całkiem nieźle układa się współpraca. Szczególnie La Roca, Brooker i Corea tworzą dobrze zgraną, zwartą sekcję rytmiczno-harmoniczną. Na pewno warto sięgnąć po ten longplay, jeśli akurat szuka się akustycznego, ambitnego, ale przystępnego jazzu.

"Electric Bath" to już nieco wyższa półka - album, który niejeden miłośnik jazzu postawi w ścisłej czołówce. Don Ellis otwarcie nawiązuje tu do tradycji jazzowych big bandów i nurtu third stream, ale też rozwija te inspiracje na swój własny sposób, chociażby poprzez kontynuację wspomnianych eksperymentów z rytmem, by wspomnieć metrum 17/4 w "New Horizons" czy 3½/4 w "Open Beauty". Na tym jednak nie koniec. W tytule płyty nie przypadkiem pojawia się przymiotnik elektryczny. Nie jest to jeszcze fusion, ale pojawiają się brzmienia elektrycznego pianina czy klawinetu. To jeden z pierwszych - obok "Recorded Live" Johna Handy'ego - albumów jazzowych, na których udało się tak przekonująco wykorzystać zelektryfikowane instrumenty. Świetnym przykładem ich użycia jest przebojowy otwieracz "Indian Lady", w którym pojawia się quasi-rockowe solo klawinetu, a zwłaszcza "Open Beauty", gdzie subtelne brzmienia elektrycznego pianina antycypują późniejszy o dwa lata "In a Silent Way" Milesa Davisa. Intrygująco w tym drugim wypada także fragment z elektronicznie modulowaną solówką trąbki Ellisa bez akompaniamentu innych instrumentalistów. Jednocześnie album wpisuje się też w ówczesne poszukiwania inspiracji w odległych tradycjach muzycznych, przede wszystkim w muzyce hindustańskiej. Kłania się tu John Coltrane, Joe Harriott z Johnem Mayerem czy projekt Jazz Meets India. Na "Electric Bath" usłyszymy także sitar i egzotyczne perkusjonalia. Na szeroką skalę wykorzystano je w utworze "Turkish Bath", łączącym dalekowschodni klimat z jazzową ekspresją. A wspomniany już "Indian Lady" sporo zawdzięcza hindustańskim ragom. Od całości trochę odstaje bardziej zwarty i konwencjonalny "Alone" w klimatach latynoskiego jazzu. Jako całość "Electric Bath" może jednak sprawiać imponujące wrażenie i to chyba nie tylko na miłośnikach jazzu. Dość powiedzieć, że album mógł być istotną inspiracją Franka Zappy, gdy ten tworzył "The Grand Wazoo".

W tym pojedynku nie ma przegranych. Oba albumy prezentują bardzo wysoki poziom. Nie da się jednak ukryć, że "Electric Bath" wyprzedza "Turkish Women at the Bath" pod względem choćby samej ilości pomysłów na wzbogacenie i rozwinięcie jazzowego idiomu. Longplay orkiestry Dona Ellisa wydaje się też dziełem mniej hermetycznym, mogącym zainteresować także rockowych słuchaczy, podczas gdy płyta Pete'a La Roca jest adresowana wyłącznie dla wielbicieli post-bopu.

Pete La Roca - "Turkish Women at the Bath"
Ocena: 8/10

The Don Ellis Orchestra - "Electric Bath"
Ocena: 9/10



Pete La Roca - "Turkish Women at the Bath" (1967)

1. Turkish Women at the Bath; 2. Dancing Girls; 3. Love Planet; 4. Marjoun; 5. Bliss; 6. Sin Street; 7. And So

Skład: Pete La Roca - perkusja; John Gilmore - saksofon tenorowy; Chick Corea - pianino; Walter Booker - kontrabas
Producent: Alan Douglas

The Don Ellis Orchestra - "Electric Bath" (1967)

1. Indian Lady; 2. Alone; 3. Turkish Bath; 4. Open Beauty; 5. New Horizons

Skład: Don Ellis, Alan Weight, Ed Warren, Glenn Stuart, Bob Harmon - trąbki; Ron Myers, Dave Sanchez - puzony; Terry Woodson - puzon basowy; Ruben Leon, Joe Roccisano - saksofony altowe, saksofony sopranowe, flety; Ira Shulman, Ron Starr - saksofony tenorowe, klarnety, flety; John Magruder - saksofon barytonowy, klarnet, klarnet basowy, flet; Mike Lang - pianino, elektryczne pianino, klawinet; Frank DeLaRosa, Dave Parlato - kontrabasy; Ray Neapolitan - kontrabas, sitar; Steve Bohannon - perkusja; Alan Estes, Chino Valdes, Mark Stevens - instr. perkusyjne
Producent: John Hammond


Komentarze

  1. Ciekawy pomysł na recenzję!

    OdpowiedzUsuń
  2. Polecam wszystkie płyty orkiestry Dona Ellisa wydane między 1967 a 1971. To były jedne z najbardziej kreatywnych projektów w jazzie w tamtym okresie. Chociaż o Donie często pisze się jako eksperymentatorze, to ta muzyka jest bardzo komunikatywna. Skomplikowane rytmy, wpływy orientalne czy świetne brzmienie jego trąbki powodują, że ta muzyka ma duży potencjał słuchalności. Zachwycał się nią Zappa (solówka Dona jest w jednym utworze na Absolutely Free Zappy), zapraszali go do swoich projektów Mingus, Russell i Ferguson.

    OdpowiedzUsuń
  3. Godne uwagi są „progresywne” płyty Ellisa z początku lat 60. To inna muzyka, nagrana na mniejszy aparat wykonawczy, jednak również świeża i fascynująca. Z tego okresu jazda obowiązkowa to „New Ideas” (1961) i „Essence” (1962). Lata 1967-1971 faktycznie chyba najlepsze, tym bardziej, że jest z czego wybierać. Obok wspaniałego „Electric Bath” koniecznie trzeba wspomnieć o dwóch „żywcach” „At Fillmore” (1970) i „Tears Of Joy” (1971). Nie kończyłbym na 1971 roku, bo w 1973 ukazał się jeszcze bardzo ciekawy „Soaring”.

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny materiał! Bardzo przemawia do mnie taki format recenzji, naprawdę dobrze się to czyta.
    Podbijam też to, co powiedział mahavishnuu - płyty Ellisa z początków lat 60., nagrane w małym składzie, wypadają naprawdę dobrze. Kojarzą mi się nieco z podobnymi eksperymentami Erica Dolphy'ego.

    OdpowiedzUsuń
  5. Warto też polecić nagrania Hindustani Jazz Sextet:
    https://archive.org/details/calauem_000383
    https://archive.org/details/calauem_000384
    Jak widać, Don Ellis robił to wcześniej niż Beatles, Harriott czy Handy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szkoda tylko, że ten Sextet nie nagrał żadnej regularnej płyty. Trochę tych hindustańskich klimatów można posłuchać na płycie "Live at the Jazz India Festival, 1978" wydanej w 1998 roku. Bardzo dobra jakość nagrań jak na bootlegowy charakter. A co do priorytetów w muzyce to Niemenowy "Pielgrzym" z 1972 roku wyprzedzał Zeppelinowski "Kashmir" z 1975 i dla mnie jest jednym z najlepszych hymnów pochwalnych dla kultury bliskiego orientu, dodatkowo wzmocniony wspaniałym i filozoficznym tekstem poetyckim Norwida (tekst w Kashmirze jest bardziej odlotowy niż filozoficzny i chyba był pisany pod wpływem jakiś ziółek).

      Usuń
  6. Chyba najlepsza recenzja, jaką czytałem na tym blogu. Brawa za pomysł!

    OdpowiedzUsuń
  7. Muszę przyznać, że jestem zaskoczony tak entuzjastycznym przyjęciem tego tekstu. Nie wydaje mi się, żeby bardzo odstawał od innych recenzji, poza oczywiście samym faktem wzięcia na warsztat dwóch płyt różnych twórców. Samo porównanie ich zajmuje stosunkowo niewiele miejsca, a większość tekstu spokojnie mogłaby znaleźć się w indywidualnych recenzjach. Jeżeli zaś chodzi o taką formę, to w zasadzie od początku wydawało mi się naturalne opisanie tych albumów razem, aby potem się nie powtarzać. Niemniej jednak bardzo przyjemnie czyta się te komentarze.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Cristóbal Avendaño & Silvia Moreno - "Lancé esto al otro lado del mar" (2024)

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Recenzja] Soft Machine - "Fifth" (1972)