[Recenzja] Yes - "Tales from Topographic Oceans" (1973)

Ian Anderson, lider Jethro Tull - niespokrewniony w wokalistą Yes, Jonem Andersonem - bardzo nie lubił, kiedy określano jego muzykę rockiem progresywnym. Jako człowiek ze sporym poczuciem humoru, postanowił zakpić z krytyków, nagrywając album będący w założeniu parodią wydawnictw z tego nurtu. Zawartość "Thick as a Brick" miała pokazać w przerysowany sposób wszystkie błędy, jakie popełniają zespoły progresywne. Wyszło jednak zupełnie inaczej - Andersonowi udało się stworzyć naprawdę udany album w tym stylu, niemal nie popełniając typowych dla niego błędów. I, paradoksalnie, longplay stał się jednym z największych klasyków nurtu. A wspominam o tym akurat w tej recenzji, ponieważ zaledwie rok później muzycy Yes zupełnie niezamierzenie nagrali dokładanie taki album, jaki próbował stworzyć Ian Anderson. "Tales from Topographic Oceans" nie tylko pokazuje wszelkie możliwe wady rocka progresywnego, ale wręcz absurdalnie je eksponuje i uwypukla.
Po sukcesie "Close to the Edge" przynajmniej niektórzy członkowie Yes zdecydowanie za bardzo uwierzyli w swoje możliwości. Te jednak pozostawały daleko w tyle za wielkimi ambicjami muzyków. Jon Anderson i Steve Howe, główni twórcy tego materiału, postanowili stworzyć dzieło o prawdziwie symfonicznym rozmachu i uduchowionym klimacie. Zaczęli od napisania tekstów, inspirowanych "Autobiografią jogina" hinduistycznego guru Paramahansy Joganandy. Zafascynowali filozoficzną koncepcją opisującą wszystkie dziedziny ludzkiego życia przez pryzmat czterech aspektów, postanowili stworzyć cztery tematyczne utwory. Następnie już zespołowo pracowali nad warstwą muzyczną. Problem w tym, że pozostali instrumentalości mieli mieszane odczucia co do całego tego pomysłu. Chris Squire początkowo podchodził do niego bez przekonania, by dopiero z czasem nieco bardziej się zaangażować. Z kolei Rick Wakeman był zdecydowanym przeciwnikiem całej tej koncepcji i praktycznie w ogóle nie brał udziału w procesie tworzenia, a w studiu spędzał tak mało czasu, jak tylko się dało. Nowy w zespole Alan White powstrzymywał się od wyrażania opinii i po prostu robił to, co mu kazano. Brak zgody w zespole na pewno nie ułatwiał prac.
W pewnym momencie, już podczas sesji nagraniowej, stało się jasne, że stworzone kompozycje są zbyt długie, by zmieściły się na jednej płycie winylowej, a jednocześnie za krótkie, by wypełnić dwie płyty. Logicznym posunięciem byłoby skrócenie ich, zostawiając najciekawsze momenty. Zdecydowano się jednak na zupełnie odwrotne posunięcie - rozbudowanie czterech suit, aby każda z nich zajmowała jedną stronę płyty. A czasu było już niewiele, działano więc w pośpiechu, podejmując pochopne i często zupełnie nietrafione decyzje. W praktyce wygląda to tak, że niektóre fragmenty zostały nadmiernie rozciągnięte, a także dodano wiele nowych sekcji, które często zdają się kompletnie do niczego nie pasować. Oczywiście, poszczególne fragmenty utworu nie muszą koniecznie do siebie pasować, a w tak długich nagraniach wręcz wskazane wydają się różne urozmaicenia. Tutaj jednak jest po prostu za dużo różnych motywów, pojawiających się znikąd i do niczego nie prowadzących. Aż trudno uwierzyć, że twórcami tego materiału są niemal dokładnie ci sami muzycy, którzy zaledwie rok wcześniej stworzyli "Close to the Edge", na którym przecież również nie brakuje rozmachu, ale poszczególne utwory rozwijają się w bardzo logiczny i spójny sposób. Tutaj tego zabrakło - utwory są przekombinowane i niezbyt dobrze przemyślane. Tym większa szkoda, że w każdej suicie są naprawdę udane momenty, które same w sobie wypadają znacznie lepiej, niż jako fragmenty większej całości. Na bazie tego materiału spokojnie dałoby się stworzyć z osiem zgrabnych, zwartych utworów, które mogłyby wypełnić pojedynczy album, poziomem zapewne nie odstający od takiego "Fragile" czy "Going for the One".
"Tales from Topographic Oceans" to album który do dziś wywołuje kontrowersje. Niewątpliwie ma liczne grono zwolenników, ale nawet wśród wielbicieli rocka progresywnego nie brakuje bardziej sceptycznych słuchaczy, do których sam się zaliczam. Dla przeciwników tego stylu jest natomiast doskonałym argumentem na potwierdzenie ich zdania. W tych osiemdziesięciu minutach jest zawarte właściwie wszystko, za co rock progresywny jest - słusznie lub nie - krytykowany, na czele z rozwleczonymi utworami przeładowanymi nie zawsze pasującymi do siebie motywami, symfonicznym rozmachem za którym nie idą wystarczające umiejętności kompozytorskie (choć sami muzycy zdają się być przekonani o swoich wybitnych zdolnościach) czy pewną dawką kiczu, w tym konkretnym przypadku wynikającego głównie z uduchowionych, pseudo-inteligenckich tekstów i niektórych brzmień z syntezatorów. Do kompletu zabrakło chyba tylko onanistycznych solówek, choć na upartego można by pewnie jakieś tu znaleźć. Inna sprawa, że ten album jest zupełnie niereprezentatywny dla klasycznego, tego prawdziwie - a nie tylko z nazwy - progresywnego prog rocka.
Ocena: 5/10
Yes - "Tales from Topographic Oceans" (1973)
1. The Revealing Science of God (Dance of the Dawn); 2. The Remembering (High the Memory); 3. The Ancient (Giants Under the Sun); 4. Ritual (Nous sommes du soleil)
Skład: Jon Anderson - wokal, gitara, instr. perkusyjne; Steve Howe - gitara, elektryczny sitar, dodatkowy wokal; Rick Wakeman - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Alan White - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Producent: Yes i Eddy Offord
Makabrycznie nudny album. Kilka ładnych motywów utopionych w jakimś upiornym pitoleniu, niby na bazie ragi i Bóg wie czego jeszcze, ale to tym gorzej, tym bardziej bije z tego przerost.. nie, nie formy nad treścią - ambicji nad talentem. Bogata forma to w muzyce atut. Tyle, że nie w tej ;)
OdpowiedzUsuńNa szczęście dwa kolejne albumy (choć nie są idealne) rehabilitują zespół.
Co do słów - pełna zgoda. Ambicja była, a Anderson znany jest, z czego jest znany. Ale samej muzyki będę zaciekle bronił. OK, może i można by było ukrócić tu i ówdzie, ale na pewno nie aż do jednego LP, o nie! Tam jest za dużo rodzynków jak dla mnie.
UsuńCzółko od fana YES.
Byłem ciekaw jak zrecenzowałeś Tales, bo jestem sporym fanem Yesów, ale widzę, że masz podobne zdanie. Też uważam ten album za nudny, zbyt długi i przekombinowany. Czasem ciężko mam go dosłuchać do końca. Co innego jego następca...
OdpowiedzUsuńOsobiście uważam, że album ten nie jest taki zły.
OdpowiedzUsuńZarówno "The Revealing Science of God" i "Ritual" nie odchodzą za bardzo od reszty suit Yesów pod względem jakości (szczególnie bardziej zwarte "Revealing.."). Niestety pozostają jeszcze dwa utwory. O ile "Remembering" nie jest jeszcze takie złe (ot, wydłużone na siłę z ok. siedmiu do dwudziestu minut), to "The Ancient" jest faktycznie przypadkiem beznajdziejnym. Można by wyciąć z niego fragment "Leaves of Green" a resztę wywalić do kosza. Mimo to 4/10 jest jak dla mnie oceną zdecydowanie zbyt niską i surową. Przyznaję - nie ma chyba w progu bardziej patetycznego albumu, ale czy to nie dodaje tej płycie trochę uroku? Dodać jeszcze takie smaczki jak solo Howe'a w "The Revealing...", czy końcówka w "Ritual..." i okazuje się, że album nie jest wcale taki nudny. Gdyby był albumem jednopłytowym to byłoby to nawet 8/10, w tym stanie w jakim został wydany jest według mnie 6/10. Też go z początku nie lubiłem. Trzeba odpocząć po tym albumie, po czym podejść do niego na spokojnie, położyć się na łóżku i zatopić w muzyce... Jeżeli nie zadziała - trudno. Nie każdemu musi się podobać i całkowicie to rozumiem. Aczkolwiek taki mały "retry" jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził.
Właśnie słuchalem, w ciszy i spokoju, jestem zrelaksowny i płynie muzyka z głośników. Genialna tylko tyle napiszę. Mam te płytę bardzo długo, nie słuchałem jej kilka lat z 10 może, przypadek sprawił, że wrzuciłem do odtwarzacza. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Kiedyś mnie te utwory jakoś nie intrygowały zlewały się w jedną całość. Trzeba jednak dorosnąć do odbioru tego albumu.Podobnych albumów, książek, filmow jest wiele.Wszystko przychodzi z wiekiem.Pozdrawiam i życzę odkrywania na nowo tego wszystkiego, co było frustrujące przed pięćdziesiątką. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńAMEN.
UsuńNieźle pojechałeś po tym albumie, mimo to ocena się podniosła.
OdpowiedzUsuńWszędzie tak jeżdżą
UsuńNawet w bardziej pozytywnych recenzjach autorzy wspominają o tych wadach i nie próbują udowodnić, że jest inaczej, tylko przyznają, że lubią album pomimo tego.
Usuń"Wszędzie tak jeżdżą" poczułem się jak być mówił o jakiejś nowo otwartej trasie... No cóż zgadzam się, album "rozwodniony" z fajnymi momentami.
UsuńW 2016 roku wyszło mocno rozszerzone wydanie "Oceanów". Na jednym z dysków znalazło się pięć utworów z dopiskiem "single edit". Trochę wprowadza to w błąd, bo nigdy nie było żadnych singli z tego albumu. Nagrania te powstały specjalnie na ową reedycję - Steven Wilson powycinał około 3-minutowe fragmenty ze wszystkich czterech suit (dwa z "Ritual", po jednym z pozostałych). I muszę przyznać, że wybrał naprawdę fajne momenty, które w takiej formie są po prostu bardzo zgrabnymi piosenkami. I w takich wersjach mają tak jakoś więcej sensu. W sumie trwają około 18 minut, ale sądzę, że spokojnie z tego materiału dałoby się wyciąć drugie tyle fajnej muzyki (może nawet jakiś dłuższy fragment, mogący robić za mini-suitę). I w takiej formie naprawdę byłby to album niewiele gorszy od "Fragile" i "Going for the One", a chyba trochę lepszy od przekombinowanego "Relayer". No i nieporównywalnie lepszy od tego, co faktycznie ukazało się pod tytułem "Tales from Topographic Oceans".
OdpowiedzUsuńI jeszcze jedna refleksja: ciekawe, że Stefan dał radę zrobić takie fajne piosenki z tego materiału, a jakoś sam nie potrafi nagrać takich zwięzłych, konkretnych kawałków, tylko wszystko musi być u niego takie rozlazłe.
Hmm… Gdybym tę wersję poznał jako pierwszą, pewnie oryginału już tak bym nie lubił, ale jest inaczej. Być może efekt był niezły - ja jednak lubię Oceany w oryginale. Są super. Ale fakt - to nie słuchanka do mieszania w garach czy gaki na grillu – to zasiadówa na poważnie.
UsuńSluchalem tego z 3 lata temu,nie znajac traklisty.Bylem przekonany ze jest tam z 8 albo 10 utowrow.Ocene bym dal z 6/10.
OdpowiedzUsuńHaha! No właśnie - nie sugerować się i od razu pozbywamy się nastawienia, zazwyczaj negatywnego. :-)
UsuńTo jeden z tych albumów co lubi po prostu rodzić kontrowersje...
OdpowiedzUsuńSwoją drogą z ciekawych faktów: "Autobiografię Jogina" Jon Anderson dostał na ślubie Billa Bruforda od innego zaproszonego, którym był... Jamie Muir z King Crimson. Sam "perkusjonista" zaś przez tą książkę zrezygnował z dalszej kariery z Frippem.
Ta książka jest chyba złym omenem w kontekście rocka progresywnego :D
A sama książka podobno bardzo dobra. Muszę to przeczytać.
UsuńHarce na gitarce
OdpowiedzUsuńdudia to ty?
UsuńPojawiam się tutaj z mocną i kategoryczną obroną albumu. Długasy muszą być różnorodne! Może tylko ta solówka na perkusję i inne urządzenia do potrząsania jest przydługa (a właściwie trochę zepsuta przez wakemana jego skwierczeniami), ale już samo jej niespodziewane wejście rozwala jak niezły thriller - a takich momentów jest tutaj wiele, wiele.
UsuńGeneralnie, myślę, że słuchacze zbyt zawierzyli opinii pierwszych recenzentów, że przekombinowany, że za długi. Ale gdy tak posłuchać Oceanów bez negatywnego nastawienia (jak było w moim przypadku gdzieś na picz. lat 90-tych), wtedy nardziej wymagający słuchacz-muzyk znajdzie tam wiele świetnych zagrywek, dobrej jakości harmonii, no i sporo motywów, które zresztą łączą się w/g mnie w całość, bo większość z nich nieraz wraca raz po raz, a miejsca na powroty przecież było. Gdy słucham tych kawałków, wydaje mi się, że trwają max. po 12 minut, więc to chyba dobrze o nich świadczy. Świadczy?
Tak więc ja mu daję 8/10, a co!
Długasy muszą być różnorodne!
UsuńNie muszą. Niezliczonych dowodów dostarcza jazz, muzyka elektroniczna czy poważna. A w samym rocku progresywnym np. "Halleluhwah" krautrockowego Can albo "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" francuskiej grupy Magma dowodzą, że długi utwór może mieć linearną budowę, ulegać stopniowym i płynnym przetworzeniom, a nie co chwilę wprowadzać nowe motywy, żeby tylko było różnorodnie.
Oczywiście, różnorodne też mogą być. Np. na takiej zasadzie, jak "Close to the Edge", który składa się z powtórzeń i przetworzeń kilku motywów. Zachowuje sens. W przeciwieństwie do nagrań z "Oceanów", które sprawiają wrażenie, jakby na siłę sklejono ze sobą różne utwory.
Generalnie, myślę, że słuchacze zbyt zawierzyli opinii pierwszych recenzentów, że przekombinowany, że za długi.
Wystarczy go przesłuchać, żeby samemu dojść do takich wniosków.
Ale gdy tak posłuchać Oceanów bez negatywnego nastawienia (...), wtedy nardziej wymagający słuchacz-muzyk znajdzie tam wiele świetnych zagrywek, dobrej jakości harmonii, no i sporo motywów, które zresztą łączą się w/g mnie w całość, bo większość z nich nieraz wraca raz po raz, a miejsca na powroty przecież było.
Oczywiście, że są tu świetne momenty, tylko że kompletnie zmarnowane. Co z tego, że niektóre motywy wracają, skoro pomiędzy wrzucono mnóstwo zupełnie niepasujących rzeczy? Tutaj ewidentnie forma stoi ponad treścią. Zespół miał pomysły, żeby zrobić jedną płytę z ok. ośmioma krótkimi kawałkami, a zrobił dwie płyty z czterema, na siłę sklejając ze sobą co akurat było pod ręką.
Gdy słucham tych kawałków, wydaje mi się, że trwają max. po 12 minut, więc to chyba dobrze o nich świadczy. Świadczy?
Nie, nie świadczy. Opisujesz tu jedynie swój subiektywny odbiór. W rzeczywistości te utwory trwają tyle, ile trwają.
Po latach dosyc lubię i cenie 1 i 4 cześć. Choć w tej ostatniej drażni silenie się na awangardę w perkusyjnej partii solowej pod koniec. Całość jakość tam broni się ładnymi melodiami części wokalnych co stanowi znak firmowy Yes. Najgorsza ze wszystkiego jest piewsza polowa The Ancient, i tak szczescie ze potem jest ladny fragment akustyczny. Znamienne tytuly owczesnych recenzji "Yes over the edge", "Close to the boredom".
OdpowiedzUsuńZ ciekawości: Które momenty każdej ze suit są według ciebie naprawdę udane?
OdpowiedzUsuńNajbardziej ta piosenkowa część "The Remembering" (od 9:11 do 14:40, z wyjątkiem tej spokojniejszej wstawki instrumentalnej) i może jeszcze ostatnie minuty "The Ancient", znane też jako "Leaves of Green". Jest tego więcej, ale nie pamiętam konkretów. Steven Wilson zrobił dość fajne wersje singlowe jako bonusy do reedycji - te fragmenty też są ok, zresztą częściowo pokrywają się z moimi wyborami.
UsuńArcydzieło. Jeden z najambitniejszych albumów w historii muzyki popularnej.
OdpowiedzUsuńW związku z bardzo skrajnymi poglądami na temat tej całkiem kontrowersyjnej płyty postanowiłem wybrać te "najlepsze/smakowite/właściwe" momenty Oceanów. Tak dobrze czytacie, katowałem się tym materiałem jakieś 5 razy aby je wyłuskać. Przy okazji żeby zrewidować własne poglądy przeczytałem kilkanaście recenzji. Z uzyskanych informacji mam zamiar zrobić sklejkę tych najlepszych momentów, po co? Tego nwm może dla potomnych ale może i dla niektórych z was. Po prostu wskaże konkretne utwory i ramki czasowe.
OdpowiedzUsuń1. "The Revealing Science of God (Dance of the Dawn)": 1:58 - 17:10
2. "The Remembering (High the Memory)": 2:57 - 4:21, 7:50 - 12:50, 17:59 - 20:02
3. "The Ancient (Giants Under the Sun)": 3:20 - 5:20, 12:30 - 18:17
4. "Ritual (Nous Sommes du Soleil)": 11:08 - 17:20
No trudno, będzie jeszcze małe 3/3. :-)
UsuńPodejście Mistycznego, tj. uznawanie "sklejek" za normalność, nie zaś za "herezję", jest dla mnie pozytywne pod tym kątem, iż myślałem, że tylko ja mam takie osobliwe tendencje - ale miło wiedzieć, iż nie jestem w tym odosobiony.
I zaraz przypomina mi się kolega z czasów studiów, co to miał ponad 600 kaset C90, gdzie przegrywał je "jak leci". Natomiast jeśli na danej płycie nie podobało mu się kilka utworów i nie podobało bardzo, to nie szedł na kompromis i nie zgrywał tylko te fajne, a po prostu odrzucał całość publikacji. Słowem: albo wszystko, albo nic. Raz mi np. oznajmił, że długo bił się z myślami co do Genesis, bo niektóre utwory (z różnych płyt) lubił, ale niektóre mniej, no i wreszcie wyszło mu, że bardziej nie lubi tych, co nie lubi, niż lubi te, które lubi - no więc w efekcie… skasował ich CAŁĄ dyskografię. Koniec z Genesisem. :-)
No, ja takiego podejścia nigdy nie rozumiałem i chyba nigdy nie zrozumiem.
Lecz - i tu KONKLUZJA - podejście Piotra, skontrastowane z moim podejściem „sklejkowym”, tylko udowadnia jeszcze bardziej, iż rozumienie i „ocena” muzyki wykracza daleko poza czysto jakościowe elementy, bitwę niejako tylko na walory, a ma tak szeroką gamę, że ciężko jest to nawet opisać. I tak na dobrą sprawę, wszystkie te dyskusje i widniejące tu wpisy (włącznie z moimi) to możnaby o kant D rozbić i zamiast się tu pocić i kłócić, i dwoić, i troić, powinniśmy zwyczajnie usiąść w kręgu cuzamen do kupy wokół głośników i w milczeniu odbierać dźwięki, i tylko w trakcie co rusz jeden czy drugi by albo zatykali uszy, albo mieli orgazm. Po co jeszcze ogień opisywać laniem wody…?
PS: Piotruś, Ty absolutysto, Ty słodki tyranie - pozdrawiam Cię! Startuj na prezydenta w jakimś totalitarnym państwie, bo kwalifikacje to Ty masz wielkie. ;-)
Mistyczny - o ile Cię dobrze odebrałem, masz podejście DOKŁADNIE takie samo jak ja, tj. z oryginału wybierasz sobie fragmenty, które lubisz, jednocześnie resztę krytykując do tego stopnią, że ją odrzucasz - czy tak? Bo pisząc o "sklejce", to najwyraźniej chciałbyś zrobić to samo co ja z takimi kawałkami już robię, bowiem ja widząc/słysząc "ładne" fragmenty, ale mając obok "nieładne" (a widzę, że Oceany szatkujesz dość mocno), ja zwyczajnie otwieram Audacity i… szatkuję utwór. :-) Tak, z "ładnych fragmentów" komponuję krótszego "rodzynka", a że mam też ucho muzyczne (gram, uczę prywatnie harmonii), to robię to z pełnym poszanowaniem tonacji, zasad kompozycji itp itd. Owszem, wychodzi z tego "coś nowego", niezgodnego z oryginalnym zamysłem kompozytora/-ów, ale wtedy taki rodzynek podoba się MI - a przecież muzyka to zjawisko i materia zupełnie subiektywna.
OdpowiedzUsuńPrzykładowo:
W moim archiwum, pierwsza płyta Black Sabbath, ostatni utwór to „Sleeping warning” o czasie 8’42”. Inny: Whole lotta love to dla mnie nie prawie 6 minut, a 4’56” (znacznie skróciłem nudnawy [w/g mnie] przerywnik od 1’07” z jęczeniem Plant’a, a przed słynną solówką, aka dialogiem gitary z bębnami). Chopina też nie oszczędziłem: jego Polonez Op.40/1 A-dur, tzw. "Wojskowy” (notabene prawie genialny), ma ok. 5’30”, zaś u mnie leci tylko przez 3 i pół minuty - i teraz, jak dla mnie, jest już w pełni genialny. :)
A teraz chyba największa „herezja”: Ciemna strona moon’a, pierwsze 4 utwory to ok. 15min. - lecz nie u mnie, bo tak jak bardzo cenię Breathe i Time, tak samo bardzo drażni mnie bicie zegarów czy pseudo-bicie serca, dyszenie biegacza czy gadki w tle. Gdy chcę mieć zegary, to nastawiam sobie budzik, gdy chcę dyszenia (czy bicia serca), to sobie biegnę, aż się zmęczę. Ja nie potrzebuję dźwiękowej „wizualizacji” tego, o czym śpiewają - OK, śpiewaj pan, ale gadkę zostaw dziennikarzom lub poetom. No! Dlatego dla mnie to, co jest na tym krążku przed „Great gig’iem” nazywa się „Breathe on time” i mierzy ledwie 9’36” – ale GWARANTUJĘ Wam, że - gdybyście nie znali tej płyty (ale znacie) - gdyby Wam ją puszczono 1wszy raz, tak od nowości, to przeszlibyście nad moją „sklejką” bez mrugnięcia oka. Tak, napracowałem się nad nią. Tak, zasadniczo doceniam PinkFloydowski kunszt, niemniej cholernie mnie te ich „amuzyczne dźwięki” drażniły - no to sobie z nimi „poradziłem” po swojemu.
Natomiast konkludując rzeknę, iż każdy ma prawo do swojej oceny, bo ona wynika z JEGO ucha - jednak czego unikam jak ognia w dyskusji o GUSTACH to wysuwania kontrargumentów, że czyjeś wyczucie muzyki jest BŁĘDNE, albo GORSZE. Ja akurat znam się na harmonii i zasadach kompozycji, umiem też aranżować, bo mam za pasem wiele występów na różnych scenach i grania tam utworów zaaranżowanych samodzielnie czy z innymi muzykami, więc mogę się chyba wypowiadać o muzyce głębiej niż li tylko na poziomie gustów - mimo to NIGDY bym sobie nie pozwolił na np. polemikę z niniejszą wypowiedzią Mistycznego w stylu „A dlaczego Revealing Science tylko od 1:58, bo przecież to czy tamto”, albo że „Po 17:10 też jest dobrze, bo to czy tamto, więc Twoja opinia i Twe wyczucie są błędne/słabe, są GORSZE.” O nie!
Mogę co najwyżej podsuwać własną ocenę podpartą konkretną wiedzą muzyczną, w tym porównania z klasykami powszechnie uznawanymi za klasyki, ale cokolwiek więcej to będzie moje subiektywne odczucie, a nie jakaś wiedza. Jeśli natomiast miałbym pokusić się o wyrażenie stanowiska, że np. dziesiąty krążek Pinka Floyda jest „lepszy” od dziesiątego krążka Maanamu, ale jednocześnie „gorszy” od „Na dworze karmazyna”, to w pierwszym przypadku będę mówił o konkretach, tj. warsztacie, budowie kompozycji, użytych środkach do budowy klimatu itp., natomiast w drugim już tylko o SUBIEKTYWNYCH odczuciach - i wara każdemu od pouczania mnie bądź dyskusji na tzw. „mocne argumenty”, bo taka rozmowa będzie bezużyteczna, a to najczęściej prowadzi do kruszenia kopii o Wielkie Nic. Zła krew nie służy niczemu dobremu. :-)
PS: Mistyczny, pozdrawiam Cię. I użyj tego skalpela, zachęcam Cię - świetną zabawę masz gwarantowaną!
2/2
OdpowiedzUsuńAha, Mistyczny - ale o jedno w Twoim wyborze do sklejki to Cię MUSZĘ zapytać: w 2.The Remembering - czy jesteś pewien, że zakończyłbyś na 12'50"? Przecież po 12'50" idzie (i to aż przez ~pół minuty) identyczny motyw, który jest przed 12'50", czyli ten, który akceptujesz. Oops! Czyżby pomyłka/przeoczenie, czy jednak uważasz, że to tylko powtórzenie, i że jest zbędne/nieładne? :-)
„Poprawianie” cudzych dzieł to nic zaskakującego. Przecież tym właśnie są wszelkiego rodzaju remiksy, często zresztą wydawane oficjalnie, za zgodą twórcy pierwowzoru. Hip-hopowe podkłady to też nierzadko mniej lub bardziej pocięte nagrania innych wykonawców. W obu przypadkach efekty mogą być ciekawe, bo zmienia się cały kontekst, w jakim odbieramy te wycięte fragmenty.
OdpowiedzUsuńPewnie pisałem już o tym w którymś z powyższych komentarzy, ale jedna z reedycji "Tales” zawiera takie wycinki z oryginalnych utworów, zresztą wyselekcjonowane przez Stevena Wilsona. Wolę je od pełnych wersji, a jeszcze bardziej podobały mi się moje własne wycinki, które - podobnie do Was - parę lat temu, zainspirowany przez Wilsona, sobie zrobiłem. Ogólnie nie mam jednak potrzeby, by miksować cudze dzieła (albumy, utwory): albo akceptuję je w takim kształcie, w jakim chciał zaprezentować je twórca, albo nie akceptuję i wtedy po prostu nie zawracam nimi już sobie głowy. "Oceany” to jednak jeden z wyjątków, który autentycznie domaga się takiej edycji, bo sporo tam świetnych momentów, jednak w oryginalnej formie albumu nie ma zbyt wiele sensu.
Dokładnie. Hip-hop i rap to przecież kradzieje pomysłów, no ale jak się nie ma talentu własnego i pomysłu na Nowe, to trzeba się jakoś ratować… Tylko raduję się w duchu, gdy jakiś zaciekły wyznawca tezy, że te gatunki są twórcze, odkrywa w jakimś oryginale, na którego się natknie, znany sobie fragment, no i wtedy jest "no tak, jednak zapożyczone, jednak nie oryginalne". A jak włączy się odpowiednie stacje radiowe, to w co drugim kawałku rozpoznaję jakiegoś sampla. Wrrr!
UsuńA co do cięcia Tales, to pewnie sam bym przyciął trochę tej długiej perkusji, jednak już za młodego osłuchałem się z nią; zresztą tam zaraz wchodzi to chromatyczne podejście na skali, czyli budowanie napięcia, więc takich rzeczy, które już się do głowy wdarły nie ma co ciąć, bo one już są "twoje"; takie zabiegi robię z reguły tylko na nowych kawałkach, żeby nie mieć czasu się osłuchać z oryginałem, który mnie gdzieś tam w którymś momencie drażni. Wyjątkiem są oryginały nawet świetnie mi znane, ale z za dużą (w/g mnie) ilością powtórzeń, np. polonezy Chopina. Aha! A raz to wywaliłem całe dwie zwrotki z refrenami (chyba jakiś American rocker to był), bo było tego z pięć czy sześć sztuk, a między nimi nic się nie działo - no to CUT. :-)
Ale tak czy siak, poza wymiernym efektem, zabawa przy takim "procederze" jest zawsze przednia, co nie? :)
No nie, hip-hop od dobrych trzech dekad ma do zaoferowania znacznie więcej niż zapętlona perkusja z "When the Levee Breaks" Led Zeppelin z nałożonym riffem ”Sweet Leaf" Black Sabbath. Wiele się zmieniło od tamtych czasów i podkłady zwykle mają znacznie bardziej zaawansowaną produkcją, która nierzadko wymaga wyobraźni, kreatywności i umiejętności na podobnym poziomie, co zrobienie ciekawego kawałka tradycyjnymi metodami. Hip-hop bywa nieporównywalnie bardziej wartościowy od, powiedzmy, rockowych epigonów, którzy kopiują czyjś styl 1:1.
UsuńAaa, no chyba że to poszło dalej, bo tamci troglodyci mnie żenowali na maxa - niemniej to nadal używanie nie swoich rzeczy, a że ktoś z nich zrobił to w sposób kreatywny? Sorry, nadal nie kupuję, w sensie odrzucam a priori. Oczywiście można nagrać coś "własnego" i nadal zero oryginalnego, ale to już przynajmniej jest w 100% twoje.
UsuńDuża część repertuaru Led Zeppelin, zwłaszcza z pierwszych płyt, opiera się na używaniu nie swoich rzeczy - motywów, melodii czy fragmentów tekstów z cudzych kompozycji. A jednak jest to jedna z najbardziej uznanych i faktycznie najlepszych grup rockowych.
UsuńA, no i nie cały hip-hop opiera się na samplach. Czasem, jak u Guru czy A Tribe Called Quest, podkłady są nagrane od postaw, na tradycyjnych instrumentach.
No i co z tego że "nie swoich", jeśli coś jest dobrze zrobione to dobrze się tego słucha i tyle. Dla mnie takie podejście jak twoje to już coś w rodzaju wyznawania ideologii.
UsuńCzy tak Jacku? w tym przypadku tak, bo jeśli chodzi o inne płyty to nie. Z tego co widzę to ty jesteś dosyć zawansowany w tego typu praktykach, ja przeciwnie. Jestem innym typ słuchacza ale dla tak bombastycznego tworu jak Oceany robię wyjątek. Tak jak wspominasz otwieram Audacity i działam cuda z nagraniami audio, fajne i proste narzędzie. Co do cięcia Oceanów to jestem jeszcze przed, mój ostatni komentarz to świeża myśl która wykiełkowała niedawno. Jak wiemy masz większe doświadczenie z cięciem różnych materiałów i pomaga ci w tym ucho muzyczne, bardzo fajnie ja też podobne posiadam ale u mnie jest związane z umiejętnościami wokalnymi. Co do tych przykładów to rzeczywiście popełniłeś straszną herezję tnąc coś tak świętego jak CSK czy też "Whole Lotta Love", w tym momencie chodzi właśnie o to że jestem innym typem słuchacza. Takim który przyjmuję treść od artysty, który stara się zaakceptować i zrozumieć zamiast ciąć. Wszystko to o czym wspomniałeś - bicie zegarów/serca jest tym co robi klimat CSK. Rozumiem twoje podejście typu "tylko treść muzyczna" ale ja postrzegam to inaczej. Wspomniane efekty widzę jako sprawdzian dla słuchacza coś typu "wejdzie w to czy nie" dopuści wspaniałą treść muzyczną czy oleje bo dzwonki dzwonią? Takie podejście zależy od nastawienia, "chcesz poznać nową muzykę czy nie?" tylko i aż tyle. Obrazowo przedstawiłeś te pozamuzyczne efekty a ja wręcz przeciwnie gdy będę chciał to odpalę CSK prosto z matecznika i usłyszę wszystkie te wspaniałe dźwięki. Cieszę się że jesteś otwarty na dyskusje w której obie strony szanują własne zdanie, ale trochę denerwuje mnie to tłumaczenie się z tego że ma się własny gust. Masa dyskusji na tym blogu rozbija się o ten temat.
OdpowiedzUsuńCo do cięcia "The Remembering (High the Memory)" To tak jestem pewny, wybierając dane momenty chciałem uniknąć zbędnych powtórek choć według mnie nie do końca mi się to udało ale nie chciałem popadać w obsesje i spędzać wielu godzin na cięciu materiału. Wystarczająco wiele czasu spędziłem już na słuchaniu Oceanów w oryginalnej wersji. Co do "sklejek" to zaintrygowałeś mnie, masz lub udostępnisz gdzieś te sklejki? jestem ciekawy twojej wersji CSK. Widzę że Paweł też o tym wspomina, szkoda że nie mogłem w streamingu znaleźć tych wersji Wilsona. Ale w równym stopniu interesują mnie Oceany w wersji Pawła.
A twój kolega z kasetami rzeczywiście bezkompromisowa persona. Co do wspomnianego Genesis to mam trochę podobnie, że lubię tylko pojedyncze utwory i w dobie dzisiejszej cyfryzacji te "rodzynki" dodaje sobie do playlisty. Jest też taka możliwość że jestem zbyt młody aby zrozumieć osoby które nagrywały muzykę na kasety, sam urodziłem się w czasie kiedy kasety już odchodziły do lamusa a poznawanie muzyki zacząłem w dobie powszechnego streamigu.
Tych "singlowych" wersji Wilsona (dwa fragmenty z "Ritual", po jednym z pozostałych utworów) chyba faktycznie nie ma w streamingu. Są jedynie na fizycznej reedycji z 2016 roku. W streamingu możesz natomiast poszukać czegoś innego. Na "The Steven Wilson Remixes" wszystkie utwory z "Oceanów” są podzielone na pięć ścieżek każdy (podobnie potraktowano tam także tytułowe nagranie z "Close to the Edge" oraz "The Gates of Delirium"). Można sobie wybrać fragmenty na jakąś playlistę.
UsuńTak znalazłem te "The Steven Wilson Remixes" jest tak jak mówisz, przejrzałem pobieżnie te remixy i mam zamiar jeszcze raz się skupić na tej wersji.
Usuń