[Recenzja] Yes - "Tales from Topographic Oceans" (1973)



Ian Anderson, lider Jethro Tull - niespokrewniony w wokalistą Yes, Jonem Andersonem - bardzo nie lubił, kiedy określano jego muzykę rockiem progresywnym. Jako człowiek ze sporym poczuciem humoru, postanowił zakpić z krytyków, nagrywając album będący w założeniu parodią wydawnictw z tego nurtu. Zawartość "Thick as a Brick" miała pokazać w przerysowany sposób wszystkie błędy, jakie popełniają zespoły progresywne. Wyszło jednak zupełnie inaczej - Andersonowi udało się stworzyć naprawdę udany album w tym stylu, niemal nie popełniając typowych dla niego błędów. I, paradoksalnie, longplay stał się jednym z największych klasyków nurtu. A wspominam o tym akurat w tej recenzji, ponieważ zaledwie rok później muzycy Yes zupełnie niezamierzenie nagrali dokładanie taki album, jaki próbował stworzyć Ian Anderson. "Tales from Topographic Oceans" nie tylko pokazuje wszelkie możliwe wady rocka progresywnego, ale wręcz absurdalnie je eksponuje i uwypukla.

Po sukcesie "Close to the Edge" przynajmniej niektórzy członkowie Yes zdecydowanie za bardzo uwierzyli w swoje możliwości. Te jednak pozostawały daleko w tyle za wielkimi ambicjami muzyków. Jon Anderson i Steve Howe, główni twórcy tego materiału, postanowili stworzyć dzieło o prawdziwie symfonicznym rozmachu i uduchowionym klimacie. Zaczęli od napisania tekstów, inspirowanych "Autobiografią jogina" hinduistycznego guru Paramahansy Joganandy. Zafascynowali filozoficzną koncepcją opisującą wszystkie dziedziny ludzkiego życia przez pryzmat czterech aspektów, postanowili stworzyć cztery tematyczne utwory. Następnie już zespołowo pracowali nad warstwą muzyczną. Problem w tym, że pozostali instrumentalości mieli mieszane odczucia co do całego tego pomysłu. Chris Squire początkowo podchodził do niego bez przekonania, by dopiero z czasem nieco bardziej się zaangażować. Z kolei Rick Wakeman był zdecydowanym przeciwnikiem całej tej koncepcji i praktycznie w ogóle nie brał udziału w procesie tworzenia, a w studiu spędzał tak mało czasu, jak tylko się dało. Nowy w zespole Alan White powstrzymywał się od wyrażania opinii i po prostu robił to, co mu kazano. Brak zgody w zespole na pewno nie ułatwiał prac.

W pewnym momencie, już podczas sesji nagraniowej, stało się jasne, że stworzone kompozycje są zbyt długie, by zmieściły się na jednej płycie winylowej, a jednocześnie za krótkie, by wypełnić dwie płyty. Logicznym posunięciem byłoby skrócenie ich, zostawiając najciekawsze momenty. Zdecydowano się jednak na zupełnie odwrotne posunięcie - rozbudowanie czterech suit, aby każda z nich zajmowała jedną stronę płyty. A czasu było już niewiele, działano więc w pośpiechu, podejmując pochopne i często zupełnie nietrafione decyzje. W praktyce wygląda to tak, że niektóre fragmenty zostały nadmiernie rozciągnięte, a także dodano wiele nowych sekcji, które często zdają się kompletnie do niczego nie pasować. Oczywiście, poszczególne fragmenty utworu nie muszą koniecznie do siebie pasować, a w tak długich nagraniach wręcz wskazane wydają się różne urozmaicenia. Tutaj jednak jest po prostu za dużo różnych motywów, pojawiających się znikąd i do niczego nie prowadzących. Aż trudno uwierzyć, że twórcami tego materiału są niemal dokładnie ci sami muzycy, którzy zaledwie rok wcześniej stworzyli "Close to the Edge", na którym przecież również nie brakuje rozmachu, ale poszczególne utwory rozwijają się w bardzo logiczny i spójny sposób. Tutaj tego zabrakło - utwory są przekombinowane i niezbyt dobrze przemyślane. Tym większa szkoda, że w każdej suicie są naprawdę udane momenty, które same w sobie wypadają znacznie lepiej, niż jako fragmenty większej całości. Na bazie tego materiału spokojnie dałoby się stworzyć z osiem zgrabnych, zwartych utworów, które mogłyby wypełnić pojedynczy album, poziomem zapewne nie odstający od takiego "Fragile" czy "Going for the One".

"Tales from Topographic Oceans" to album który do dziś wywołuje kontrowersje. Niewątpliwie ma liczne grono zwolenników, ale nawet wśród wielbicieli rocka progresywnego nie brakuje bardziej sceptycznych słuchaczy, do których sam się zaliczam. Dla przeciwników tego stylu jest natomiast doskonałym argumentem na potwierdzenie ich zdania. W tych osiemdziesięciu minutach jest zawarte właściwie wszystko, za co rock progresywny jest - słusznie lub nie - krytykowany, na czele z  rozwleczonymi utworami przeładowanymi nie zawsze pasującymi do siebie motywami, symfonicznym rozmachem za którym nie idą wystarczające umiejętności kompozytorskie (choć sami muzycy zdają się być przekonani o swoich wybitnych zdolnościach) czy pewną dawką kiczu, w tym konkretnym przypadku wynikającego głównie z uduchowionych, pseudo-inteligenckich tekstów i niektórych brzmień z syntezatorów. Do kompletu zabrakło chyba tylko onanistycznych solówek, choć na upartego można by pewnie jakieś tu znaleźć. Inna sprawa, że ten album jest zupełnie niereprezentatywny dla klasycznego, tego prawdziwie - a nie tylko z nazwy - progresywnego prog rocka. 

Ocena: 5/10



Yes - "Tales from Topographic Oceans" (1973)

1. The Revealing Science of God (Dance of the Dawn); 2. The Remembering (High the Memory); 3. The Ancient (Giants Under the Sun); 4. Ritual (Nous sommes du soleil)

Skład: Jon Anderson - wokal, gitara, instr. perkusyjne; Steve Howe - gitara, elektryczny sitar, dodatkowy wokal; Rick Wakeman - instr. klawiszowe; Chris Squire - gitara basowa, dodatkowy wokal; Alan White - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Producent: Yes i Eddy Offord


Komentarze

  1. Makabrycznie nudny album. Kilka ładnych motywów utopionych w jakimś upiornym pitoleniu, niby na bazie ragi i Bóg wie czego jeszcze, ale to tym gorzej, tym bardziej bije z tego przerost.. nie, nie formy nad treścią - ambicji nad talentem. Bogata forma to w muzyce atut. Tyle, że nie w tej ;)

    Na szczęście dwa kolejne albumy (choć nie są idealne) rehabilitują zespół.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do słów - pełna zgoda. Ambicja była, a Anderson znany jest, z czego jest znany. Ale samej muzyki będę zaciekle bronił. OK, może i można by było ukrócić tu i ówdzie, ale na pewno nie aż do jednego LP, o nie! Tam jest za dużo rodzynków jak dla mnie.
      Czółko od fana YES.

      Usuń
  2. Byłem ciekaw jak zrecenzowałeś Tales, bo jestem sporym fanem Yesów, ale widzę, że masz podobne zdanie. Też uważam ten album za nudny, zbyt długi i przekombinowany. Czasem ciężko mam go dosłuchać do końca. Co innego jego następca...

    OdpowiedzUsuń
  3. Osobiście uważam, że album ten nie jest taki zły.
    Zarówno "The Revealing Science of God" i "Ritual" nie odchodzą za bardzo od reszty suit Yesów pod względem jakości (szczególnie bardziej zwarte "Revealing.."). Niestety pozostają jeszcze dwa utwory. O ile "Remembering" nie jest jeszcze takie złe (ot, wydłużone na siłę z ok. siedmiu do dwudziestu minut), to "The Ancient" jest faktycznie przypadkiem beznajdziejnym. Można by wyciąć z niego fragment "Leaves of Green" a resztę wywalić do kosza. Mimo to 4/10 jest jak dla mnie oceną zdecydowanie zbyt niską i surową. Przyznaję - nie ma chyba w progu bardziej patetycznego albumu, ale czy to nie dodaje tej płycie trochę uroku? Dodać jeszcze takie smaczki jak solo Howe'a w "The Revealing...", czy końcówka w "Ritual..." i okazuje się, że album nie jest wcale taki nudny. Gdyby był albumem jednopłytowym to byłoby to nawet 8/10, w tym stanie w jakim został wydany jest według mnie 6/10. Też go z początku nie lubiłem. Trzeba odpocząć po tym albumie, po czym podejść do niego na spokojnie, położyć się na łóżku i zatopić w muzyce... Jeżeli nie zadziała - trudno. Nie każdemu musi się podobać i całkowicie to rozumiem. Aczkolwiek taki mały "retry" jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodził.

    OdpowiedzUsuń
  4. Właśnie słuchalem, w ciszy i spokoju, jestem zrelaksowny i płynie muzyka z głośników. Genialna tylko tyle napiszę. Mam te płytę bardzo długo, nie słuchałem jej kilka lat z 10 może, przypadek sprawił, że wrzuciłem do odtwarzacza. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Kiedyś mnie te utwory jakoś nie intrygowały zlewały się w jedną całość. Trzeba jednak dorosnąć do odbioru tego albumu.Podobnych albumów, książek, filmow jest wiele.Wszystko przychodzi z wiekiem.Pozdrawiam i życzę odkrywania na nowo tego wszystkiego, co było frustrujące przed pięćdziesiątką. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  5. Nieźle pojechałeś po tym albumie, mimo to ocena się podniosła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet w bardziej pozytywnych recenzjach autorzy wspominają o tych wadach i nie próbują udowodnić, że jest inaczej, tylko przyznają, że lubią album pomimo tego.

      Usuń
    2. "Wszędzie tak jeżdżą" poczułem się jak być mówił o jakiejś nowo otwartej trasie... No cóż zgadzam się, album "rozwodniony" z fajnymi momentami.

      Usuń
  6. W 2016 roku wyszło mocno rozszerzone wydanie "Oceanów". Na jednym z dysków znalazło się pięć utworów z dopiskiem "single edit". Trochę wprowadza to w błąd, bo nigdy nie było żadnych singli z tego albumu. Nagrania te powstały specjalnie na ową reedycję - Steven Wilson powycinał około 3-minutowe fragmenty ze wszystkich czterech suit (dwa z "Ritual", po jednym z pozostałych). I muszę przyznać, że wybrał naprawdę fajne momenty, które w takiej formie są po prostu bardzo zgrabnymi piosenkami. I w takich wersjach mają tak jakoś więcej sensu. W sumie trwają około 18 minut, ale sądzę, że spokojnie z tego materiału dałoby się wyciąć drugie tyle fajnej muzyki (może nawet jakiś dłuższy fragment, mogący robić za mini-suitę). I w takiej formie naprawdę byłby to album niewiele gorszy od "Fragile" i "Going for the One", a chyba trochę lepszy od przekombinowanego "Relayer". No i nieporównywalnie lepszy od tego, co faktycznie ukazało się pod tytułem "Tales from Topographic Oceans".

    I jeszcze jedna refleksja: ciekawe, że Stefan dał radę zrobić takie fajne piosenki z tego materiału, a jakoś sam nie potrafi nagrać takich zwięzłych, konkretnych kawałków, tylko wszystko musi być u niego takie rozlazłe.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm… Gdybym tę wersję poznał jako pierwszą, pewnie oryginału już tak bym nie lubił, ale jest inaczej. Być może efekt był niezły - ja jednak lubię Oceany w oryginale. Są super. Ale fakt - to nie słuchanka do mieszania w garach czy gaki na grillu – to zasiadówa na poważnie.

      Usuń
  7. Sluchalem tego z 3 lata temu,nie znajac traklisty.Bylem przekonany ze jest tam z 8 albo 10 utowrow.Ocene bym dal z 6/10.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Haha! No właśnie - nie sugerować się i od razu pozbywamy się nastawienia, zazwyczaj negatywnego. :-)

      Usuń
  8. To jeden z tych albumów co lubi po prostu rodzić kontrowersje...
    Swoją drogą z ciekawych faktów: "Autobiografię Jogina" Jon Anderson dostał na ślubie Billa Bruforda od innego zaproszonego, którym był... Jamie Muir z King Crimson. Sam "perkusjonista" zaś przez tą książkę zrezygnował z dalszej kariery z Frippem.

    Ta książka jest chyba złym omenem w kontekście rocka progresywnego :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A sama książka podobno bardzo dobra. Muszę to przeczytać.

      Usuń
  9. Odpowiedzi
    1. Pojawiam się tutaj z mocną i kategoryczną obroną albumu. Długasy muszą być różnorodne! Może tylko ta solówka na perkusję i inne urządzenia do potrząsania jest przydługa (a właściwie trochę zepsuta przez wakemana jego skwierczeniami), ale już samo jej niespodziewane wejście rozwala jak niezły thriller - a takich momentów jest tutaj wiele, wiele.
      Generalnie, myślę, że słuchacze zbyt zawierzyli opinii pierwszych recenzentów, że przekombinowany, że za długi. Ale gdy tak posłuchać Oceanów bez negatywnego nastawienia (jak było w moim przypadku gdzieś na picz. lat 90-tych), wtedy nardziej wymagający słuchacz-muzyk znajdzie tam wiele świetnych zagrywek, dobrej jakości harmonii, no i sporo motywów, które zresztą łączą się w/g mnie w całość, bo większość z nich nieraz wraca raz po raz, a miejsca na powroty przecież było. Gdy słucham tych kawałków, wydaje mi się, że trwają max. po 12 minut, więc to chyba dobrze o nich świadczy. Świadczy?
      Tak więc ja mu daję 8/10, a co!

      Usuń
    2. Długasy muszą być różnorodne!

      Nie muszą. Niezliczonych dowodów dostarcza jazz, muzyka elektroniczna czy poważna. A w samym rocku progresywnym np. "Halleluhwah" krautrockowego Can albo "Mëkanïk Dëstruktïẁ Kömmandöh" francuskiej grupy Magma dowodzą, że długi utwór może mieć linearną budowę, ulegać stopniowym i płynnym przetworzeniom, a nie co chwilę wprowadzać nowe motywy, żeby tylko było różnorodnie.

      Oczywiście, różnorodne też mogą być. Np. na takiej zasadzie, jak "Close to the Edge", który składa się z powtórzeń i przetworzeń kilku motywów. Zachowuje sens. W przeciwieństwie do nagrań z "Oceanów", które sprawiają wrażenie, jakby na siłę sklejono ze sobą różne utwory.

      Generalnie, myślę, że słuchacze zbyt zawierzyli opinii pierwszych recenzentów, że przekombinowany, że za długi.

      Wystarczy go przesłuchać, żeby samemu dojść do takich wniosków.

      Ale gdy tak posłuchać Oceanów bez negatywnego nastawienia (...), wtedy nardziej wymagający słuchacz-muzyk znajdzie tam wiele świetnych zagrywek, dobrej jakości harmonii, no i sporo motywów, które zresztą łączą się w/g mnie w całość, bo większość z nich nieraz wraca raz po raz, a miejsca na powroty przecież było.

      Oczywiście, że są tu świetne momenty, tylko że kompletnie zmarnowane. Co z tego, że niektóre motywy wracają, skoro pomiędzy wrzucono mnóstwo zupełnie niepasujących rzeczy? Tutaj ewidentnie forma stoi ponad treścią. Zespół miał pomysły, żeby zrobić jedną płytę z ok. ośmioma krótkimi kawałkami, a zrobił dwie płyty z czterema, na siłę sklejając ze sobą co akurat było pod ręką.

      Gdy słucham tych kawałków, wydaje mi się, że trwają max. po 12 minut, więc to chyba dobrze o nich świadczy. Świadczy?

      Nie, nie świadczy. Opisujesz tu jedynie swój subiektywny odbiór. W rzeczywistości te utwory trwają tyle, ile trwają.

      Usuń
  10. Po latach dosyc lubię i cenie 1 i 4 cześć. Choć w tej ostatniej drażni silenie się na awangardę w perkusyjnej partii solowej pod koniec. Całość jakość tam broni się ładnymi melodiami części wokalnych co stanowi znak firmowy Yes. Najgorsza ze wszystkiego jest piewsza polowa The Ancient, i tak szczescie ze potem jest ladny fragment akustyczny. Znamienne tytuly owczesnych recenzji "Yes over the edge", "Close to the boredom".

    OdpowiedzUsuń
  11. Z ciekawości: Które momenty każdej ze suit są według ciebie naprawdę udane?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najbardziej ta piosenkowa część "The Remembering" (od 9:11 do 14:40, z wyjątkiem tej spokojniejszej wstawki instrumentalnej) i może jeszcze ostatnie minuty "The Ancient", znane też jako "Leaves of Green". Jest tego więcej, ale nie pamiętam konkretów. Steven Wilson zrobił dość fajne wersje singlowe jako bonusy do reedycji - te fragmenty też są ok, zresztą częściowo pokrywają się z moimi wyborami.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024