[Recenzja] Genesis - "The Lamb Lies Down on Broadway" (1974)



Choć Genesis w końcu osiągnął sukces komercyjny, dzięki któremu mógł spłacić swoje ogromne długi i spokojnie kontynuować karierę, wewnątrz grupy rozpoczął się rozłam. Peter Gabriel zaczynał mieć dość działalności w rockowym zespole i współpracy z resztą składu. W rezultacie, nad następcą "Selling England by the Pound" muzycy po raz pierwszy w swojej karierze pracowali osobno. Gabriel samodzielnie zajął się warstwą tekstową, podczas gdy instrumentaliści zajęli się tworzeniem muzyki bez jego udziału. I być może ze względu na zmianę metody pracy, "The Lamb Lies Down on Broadway" - jak ostatecznie zatytułowano dzieło - jest tak odmienny od wcześniejszych dokonań Genesis. Nie tylko ze względu na swoją objętość - w sumie ponad półtora godziny muzyki - i teksty układające się w jedną historię (jest to tzw. album koncepcyjny).

Zespół odszedł tutaj od swojego dotychczasowego stylu, rezygnując z typowego dla siebie baśniowego klimatu i wielowątkowych kompozycji. Utwory na "The Lamb Lies Down on Broadway" są bardziej zwarte, nierzadko charakteryzują się piosenkową strukturą, a brzmienie nabrało większej zadziorności (oczywiście, z wyjątkiem ballad). I właściwie nie sposób mieć tego muzykom za złe. Trudno byłoby im zaproponować w dotychczasowym stylu coś świeżego. Zresztą ta nowa stylistyka zdaje się lepiej pasować do umiejętności muzyków, którzy nie muszą już udawać wirtuozów.

Szkoda tylko, że pretensjonalny koncept tekstowy wymusił wydanie albumu dwupłytowego. Objętość jest tutaj największym problemem. Gdyby dokonano większej selekcji materiału, efekt końcowy byłby znacznie lepszy. Większość tego, co najlepsze, i tak znalazło się na pierwszym dysku. Mamy tu więc sporo zgrabnych piosenek, jak energetyczny utwór tytułowy, napędzany fajną partią basu, dynamicznie skontrastowany "Fly on a Windshield", zadziorniejsze "Broadway Melody of 1974" i "Back in N.Y.C.", pastiszowy "Counting Out Time", czy w końcu najbardziej znany fragment tego albumu - urokliwą balladę "The Carpet Crawlers". Do tego dochodzi bardziej rozbudowany "In the Cage", przypominający o ambicjach zespołu, może nieco przekombinowany, ale w sumie udany. A także emocjonalny "The Chamber of 32 Doors", który sam w sobie nie jest może szczególnie porywający, ale dobrze sprawdza się w roli zakończenia (niestety, jest to dopiero finał pierwszej płyty, a nie całości). Jedynie pretensjonalna miniatura "Hairless Heart" wydaje się całkowicie zbędna. A co oferuje płyta numer dwa? Kolejną porcję piosenek, jednak z reguły już nie tak udanych (np. "Lilywhite Lilith", "Anyway", "The Light Dies Down on Broadway"), przeplatanych niezbyt ciekawymi instrumentalami ("The Waiting Room", "Silent Sorrow in Empty Boats", "Ravine") i jedną dłuższą formą ("The Colony of Slippermen", w którym w sumie nie dzieje się tyle, by uzasadnić długość ośmiu minut). Paradoksalnie, najciekawszy jest tutaj utwór najbliższy wcześniejszych dokonań zespołu, nieco baśniowy "The Lamia", z naprawdę urokliwą melodią i klimatem.

Zmiana stylu na "The Lamb Lies Down on Broadway" okazała się świetnym pomysłem. Ale album zdecydowanie powinien zostać okrojony do pierwszej płyty (na której miejsce "Hairless Heart" mógłby zająć "The Lamia"), bo druga praktycznie nie wnosi już nic ciekawego, a zawarte na niej utwory są mniej udane (choć raczej przeciętne, niż słabe). Mimo wszystko, jest to jeden z bardziej udanych albumów w dorobku Genesis. Rezygnując z wygórowanych ambicji, muzycy zaproponowali zestaw bardziej zwartych, bezpretensjonalnych (nie licząc warstwy tekstowej) i bardzo przyjemnych utworów. 

Ocena: 7/10

PS. W nagraniu albumu uczestniczył Brian Eno, jednak jego rola ograniczyła się do wokalnych efektów w kilku nagraniach.



Genesis - "The Lamb Lies Down on Broadway" (1974)

LP1: 1. The Lamb Lies Down on Broadway; 2. Fly on a Windshield; 3. Broadway Melody of 1974; 4. Cuckoo Cocoon; 5. In the Cage; 6. The Grand Parade of Lifeless Packaging; 7. Back in N.Y.C.; 8. Hairless Heart; 9. Counting Out Time; 10. The Carpet Crawlers; 11. The Chamber of 32 Doors
LP2: 1. Lilywhite Lilith; 2. The Waiting Room; 3. Anyway; 4. Here Comes the Supernatural Anaesthetist; 5. The Lamia; 6. Silent Sorrow in Empty Boats; 7. The Colony of Slippermen; 8. Ravine; 9. The Light Dies Down on Broadway; 10. Riding the Scree; 11. In the Rapids; 12. It

Skład: Peter Gabriel - wokal, flet, obój; Tony Banks - instr. klawiszowe; Steve Hackett - gitara; Mike Rutherford - bass, gitara; Phil Collins - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Gościnnie: Brian Eno - enossification
Producent: John Burns i Genesis


Komentarze

  1. Kuba Jasiński8 czerwca 2016 21:53

    Oj, trudna to płyta jest. I może stanowić ciężki orzech do zgryzienia nawet dla kogoś, kto zapoznał się dobrze z pozostałymi płytami grupy. Z jednej strony art-rockowa, a z drugiej totalnie wywracająca wyobrażenia o zespole. Czasem aż sam zachodzę w głowę, jak można było nagrać tak diametralnie różną płytę od Selling England by the Pound i to zaledwie w przeciągu roku! Bo Baranek to dzieło niepokorne i bezkompromisowe. Antycypując późniejsze wydarzenia ze świata sztuki, powiedzielibyśmy że na swój sposób punkowe. Pomijając już alegoryczność i niejednoznaczność samej opowiedzianej tu ustami Gabriela historii, muzycznie Baranek to rodzaj rewolucji. W zasadzie folkowa, nieco baśniowa, staroangielska aura znana z poprzednich dzieł niemal zupełnie się ulotniła. I pomimo, że instrumentarium pozostało takie samo, skład się przecież nie zmienił, to panowie zapuścili się w zupełnie nowe rejony. Zamiast nawiązania do tradycji folkowych z Wysp, słyszymy odniesienia do Orientu (introdukcja do The Colony of Slippermen), XX-wiecznej awangardy (The Waiting Room), broadwayowskiego musicalu (tytułowy, Back in N.Y.C.), słychać echa dokonań The Velvet Underground i The Doors (Cuckoo Cocoon, The Chamber of 32 Doors czy Grand Parade of Lifeless Packaging), choć mamy i nawiązania bardziej tradycyjne, np. do twórczości The Beatles (bardzo "mccartneyowski" Counting Out Time) czy nawet dźwięki zdecydowanie ostrzejsze, spod znaku The Who czy Led Zeppelin (Broadway Melody of 74, czy Lilywhite Lilith). Niezwykle niepokojącą aurę posiada zaczynający się bardzo posępnie, nagle eksplodujący Fly on the Windshield, gdzie wspaniale spisuje się pan Hackett. Ale też mamy kilka elementów bardziej tradycyjnych dla Genesis. Przede wszystkim jest to niezwykle szlachetna pieśń - The Lamia. Utwór bez muzycznych szaleństw, z klasycznie piękną linią melodyczną i przejmującym solem Hacketta pod koniec. Podobnie jest w The Carpet Crawlers, który wspaniale się potęguje z każdą minutą. Są wreszcie i dłuższe formy, ale w zasadzie tylko dwie: In the Cage i operetka pod tytułem The Colony of Slippermen, znacznie jednak różniąca się od poprzednich dzieł tego typu, jak Harold the Barrel, Get'em Out by Friday, czy The Battle of Epping Forest. Ponadto mamy garść instrumentalnych łączników i przerywników, często o nieoczekiwanej fakturze brzmieniowej (z wyjątkiem klasycyzującej, typowej dla Hacketta - Hairless Heart). Warto koniecznie wspomnieć o znakomitej jeździe jaką uskutecznili Banks i Collins w Riding the Scree. Jak na concept-album przystało. Jako całość album brzmi jednak bardzo nowocześnie. Stanowi próbę przedefiniowania stylistyki, którą ekipa Gabriela i Banksa dotychczas uprawiała. Na szczęście lub niestety muzycy nie poszli drogą brzmieniowych eksperymentów, bowiem kolejny album, nagrany już bez Gabriela - A Trick of the Tail jest w dużej mierze powrotem do tradycyjnych art-rockowych wzorców. Baranek to dzieło osobne, ale w ogólnym rozrachunku znakomite. Muzycznie rozwichrzone, niepokojące, miejscami wręcz odpychające, podobnie jak brudniejsze niż dotychczas brzmienie, jak cała ta pokręcona historia. Płyta jak najbardziej warta poznania, ale po zapoznaniu się z pozostałym dorobkiem grupy z lat 70-tych.

    OdpowiedzUsuń
  2. Zdecydowanie najlepsza płyta Genesis, mimo a może dlatego że trochę odmienna od reszty. Pozbawiona trochę tej naiwnej baśniowej melodyki.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez wiele lat uważałem Lamb za najlepszą płytę Genesis. Teraz jak mi się już osłuchało to jednak brakuje jej tej finzezjii które mają Cryme, Foxtrot i England. Ma kilka dobrych momentów, nawet nie całych utworów ale rzewczywiście za mało jak na dwupłytowy album. Trzeba ich pochwalić za to że nie byli jak Iron Maiden którzy nagrywali ciągle to samo co przynosiło sukces a postanowili zrobić coś innego, po tym jak nagrali 3 prawie identyczne płyty a nawet 4 licząc jeszcze nieoszlifowany Trespass.

      Usuń
    2. Tylko tutaj chyba właśnie był taki zamysł, żeby to była mniej finezyjna muzyka. Zespół chciał nagrać album o bardziej piosenkowym charakterze, z prostymi, nieprzekombinowanymi aranżacjami. Udało się to połowicznie, bo jak na album z prostymi piosenkami jest on zbyt długi i zawiera zbyt wiele wypełniaczy (praktycznie cała druga płyta), niepotrzebny jest też ten cały para-teatralny koncept. Natomiast poszczególne kawałki (praktycznie cała pierwsza płyta) wypadają naprawdę dobrze w takiej konwencji. Powiem więcej - to jest muzyka, w jakiej Genesis najlepiej się odnalazł. Na poprzednich i jeszcze kilku następnych albumach muzycy mierzyli zdecydowanie zbyt wysoko, pokazując większe ambicje niż możliwości.

      Usuń
  3. "najciekawszy jest tutaj utwór najbliższy wcześniejszych dokonań zespołu, nieco baśniowy "The Lamia", z naprawdę urokliwą melodią i klimatem". a wczoraj mi pisałeś że w stylistyce Lamb, Genesis wyszedł najlepiej a tu że Lamia bo w starej stylistyce. Trochę zaprzeczenie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyrwałeś to zdanie z kontekstu ;) Napisałem, że to najciekawszy utwór na drugiej płycie. I że jest to paradoks, że akurat kawałek w tym stylu jest na tej płycie najlepszy.

      Usuń
    2. Wiem. Myślałem że się nie kapniesz :)

      Usuń
  4. The Lamb to najlepszy album Genesis. Muzyka wyjątkowo urozmaicona.Obok Carpet Crawlers dla mnie rewelacja to Anyway no i nieco mroczny acz niesamowity Ravine. Świetne są również tytułowy The Lamb, Hairless heart, Lamia, Silent sorrow, In the Cage - długo by wymieniać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Mimo tego że ta długa płyta jest o ponad 10 min. Dłuższa od Topograficznych Oceanów - yes. To i tak lżej się tego słucha i łatwiej przebrnąć, sporo chwytliwych motywów i piosenkowa aura dają przewagę Barankowi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z takich równań w dół nic nie wynika. Wciąż istnieje masa progowych płyt, na których nie popełniono błędu nieumiarkowania w długości, wiec nie ma sensu bronić "The Lamb..." poprzez dobieranie przykładów, gdzie takie nieumiarkowanie dało gorszy rezultat. No dało gorszy efekt na "Tales...", gdzie poszczególne utwory są rozwleczone w jeden z najgłupszych sposobów, jakie słyszałem, ale album Genesis też nie jest za mądrze pomyślany.

      Usuń
  6. Nie jestem do tego albumu przekonany. Także w sensie produkcji- brzmienie całego zespołu jest ciężkie i męczące. Cała durna historia jakiegoś Raela to silenie się na koncept. Razi belkotliwy Waiting Room. Oczywiście znakomite solowki Banksa. Uwielbiam spokojne ballady: Anyway, The Łamią oraz In The Rapids. Musicalowo- festiwalowy finał pt IT jest świetny ale psuje go produkcja. Fajne smaczki w postaci cytatów że znanych wówczas przebojów.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Polish Jazz Quartet - "Polish Jazz Quartet" (1965)

[Recenzja] SBB - "SBB" (1974)

[Zapowiedź] Premiery płytowe maj 2024

[Recenzja] Light Coorporation - "Rare Dialect" (2011)

[Recenzja] Gentle Giant - "In a Glass House" (1973)