[Recenzja] Genesis - "A Trick of the Tail" (1976)



Po odejściu Petera Gabriela z Genesis, pozostali muzycy długo próbowali znaleźć odpowiedniego następce. Przesłuchali ponad czterysta taśm nadesłanych przez chętnych na stanowisko wokalisty. Nie udało się wyłonić odpowiedniego kandydata. Pomimo tego, w październiku 1975 roku Tony Banks, Steve Hackett, Mike Rutherford i Phil Collins weszli do studia, by rozpocząć pracę nad nowym materiałem - wciąż nie mając pomysłu, kto na nim zaśpiewa. W trakcie sesji okazało się, że odpowiedni muzyk już jest w składzie. Co prawda Collins już wcześniej występował w roli dodatkowego, a nawet głównego wokalisty (utwory "For Absent Friends" z "Nursery Cryme" i "More Fool Me" z "Selling England by the Pound"), jednak zarówno on sam, jak i koledzy z zespołu, wciąż powątpiewali w jego umiejętności. Gdy jednak perkusista wykonał partię wokalną z "Squonk", wszystkie wątpliwości zostały rozwiane. Od tamtej pory Collins miał dzielić w studiu obowiązki perkusisty i wokalisty, zaś podczas koncertów skupić się na śpiewaniu (miejsce za bębnami na krótko zajął Bill Bruford, były członek King Crimson i Yes, a następnie Chester Thompson, mający na koncie współpracę z Frankiem Zappą i grupą fusion Weather Report).

Pierwszy album Genesis nagrany w składzie okrojonym do kwartetu został zatytułowany "A Trick of the Tail" (w nawiązaniu do wysunięcia na pierwszy plan muzyka, który dotąd pełnił pozornie najmniej istotną rolę w zespole). Pod względem stylistycznym stanowi powrót do grania sprzed poprzedniego w dyskografii "The Lamb Lies Down on Broadway". Muzycy wrócili do grania dłuższych, bardziej złożonych utworów, przesiąkniętych baśniowym klimatem. Nawet Collins stara się naśladować ten nieco teatralny sposób śpiewania swojego poprzednika. Doszło też jednak do pewnych zmian. A ściślej mówiąc - zawarta ta muzyka jest w pewnym stopniu zapowiedzią wielkich zmian, do jakich miało wkrótce dojść w twórczości Genesis. Już tutaj słychać bardziej komercyjne nastawienie - przede wszystkim w krótkim kawałku tytułowym, czyli skocznej, melodyjnej piosence, nadającej się w sam raz na radiowe playlisty (w sumie nie takiej złej, choć raczej banalnej). Nagranie wydano na singlu, a nawet nakręcono do niego pierwszy w historii zespołu teledysk, jednak nie stało się przebojem. W podobnym stylu utrzymany jest "Robbery, Assault & Battery", który jednak rozciągnięto bez pomysłu do ponad sześciu minut. To zresztą nie jedyny tutaj utwór, którego dotyczy ten problem. W "Dance on a Volcano" i "Mad Man Moon" zespół stara się jak najbardziej urozmaicić struktury, ale w pierwszym z nich efekt jest dość bałaganiarski, a w drugim sprawia wrażenie grania na czas. Z kolei finałowy instrumental "Los Endos" zdaje się zmierzać donikąd i nic nie wnosi do całości - po prostu takie granie dla samego grania, żeby tylko album za szybko się nie skończył. Nieco bardziej przekonują mnie dość żywy "Squonk", a także urokliwe, choć nieco naiwne ballady "Entangled" i "Ripples", jednak każdy z tych utworów wydaje się zbyt długi w stosunku do tego, ile się w nim dzieje - bez żadnej straty można byłoby je skrócić nawet o połowę długości! Ostatecznie, najlepiej wypada utwór tytułowy, który jest najbardziej zwarty i pozbawiony niepotrzebnego kombinowania i przedłużania.

"A Trick of the Tail" sprawia wrażenie, jakby zespół wszedł do studia bez wystarczającego przygotowania, nie mając za bardzo pomysłu na nowe utwory i próbował bez większego zastanowienia mnóstwa różnych rzeczy, żeby jakoś wypełnić te dwie strony płyty winylowej, nie zostawiając pustego miejsca. I choć podobny zarzut można sformułować także przeciwko wcześniejszym albumom Genesis, to tutaj zespół zdaje się być jeszcze bardziej zagubiony (nic w sumie dziwnego, skoro ze składu odszedł być może najbardziej kreatywny muzyk) i sprawia wrażenie własnej parodii, ale też parodii zespołu grającego rock progresywny. Zawarta tu muzyka dostarcza bardzo wielu argumentów przeciwnikom takiej stylistyki, zbierając najgorsze jej cechy. Bo mamy tu i rozciąganie prostych piosenek do pretensjonalnych rozmiarów, i mnóstwo nieuzasadnionego komplikowania, i bezcelowe popisy instrumentalne, w których więcej nadęcia, niż faktycznej wirtuozerii, i dużo smęcenia, i sporo takiej baśniowej naiwności, która bez teatralno-pastiszowego podejścia Gabriela brzmi jakoś tak bardziej kiczowato. I na nic nie zda się tłumaczenie, że rock progresywny wcale nie polega na graniu w ten sposób. Bo liczni epigoni, czerpiący w znacznym stopniu właśnie z tego albumu, utrwalili taki obraz tej stylistyki.

Ocena: 5/10



Genesis - "A Trick of the Tail" (1976)

1. Dance on a Volcano; 2. Entangled; 3. Squonk; 4. Mad Man Moon; 5. Robbery, Assault & Battery; 6. Ripples; 7. A Trick of the Tail; 8. Los Endos

Skład: Phil Collins - wokal, perkusja i instr. perkusyjne; Tony Banks - instr. klawiszowe, gitara, dodatkowy wokal; Steve Hackett - gitara; Mike Rutherford - gitara basowa, gitara
Producent: David Hentschel i Genesis


Komentarze

  1. Kuba Jasiński8 czerwca 2016 14:23

    Z tą płytą mam pewien problem, oczywiście cały czas poruszających się w bardzo wąskim zakresie dzieł genialnych i ponadczasowych. Otóż nadal twierdzę, jak już pisałem kiedyś na forum 80s że jest trochę nierówna. Ok, Entangled to jedna z najpiękniejszych piosenek zespołu w ogóle, zdecydowany mój i chyba nie tylko mój faworyt ze Sztuczki. Ripples, zachwyca zwłaszcza część instrumentalna, która stanowi jakby utwór wewnątrz utworu, aczkolwiek linia melodyczna i refren, trochę zbyt banalne jak dla mnie. Squonk kiedyś mniej mi się podobał, jednak jest to dość interesująca i niebanalna w konstrukcji piosenka. Warto zauważyć, że partia klawiszy niejako antycypuje późniejsze Turn It On Again. Robbery, Assault and Battery zawsze mi się podobał, jedna z ich operetek, następca Harold the Barrel, Get'em Out by Friday czy The Colony of Slippermen, Banks daje tutaj kolejny ekscytujący popis. Utwór tytułowy, to w zasadzie po prostu zwyczajna piosenka, o nieco wodewilowym charakterze. Natomiast Mad Man Moon i Los Endos nadal mnie nie przekonują. Pierwszy wydaje się wymuszony i sztucznie rozciągnięty. Właśnie tą kompozycję, a nie One for the Vine typowałbym jako przykład długiej kompozycji pisanej jakby "za karę". Jednak pomimo tego, nadal uważam, że ta płyta to klasyka rocka progresywnego i rocka w ogóle. Dlatego wszystkie płyty od Foxtrot po Wind and Wuthering wyceniłbym na 5 gwiazdek mimo wszystko. Bo chyba żadne z późniejszych dokonań nie zasługuje na tak wysoką ocenę. Może Invisible Touch, ale jeśli traktować ją jako dzieło zupełnie innego zespołu. Na tej płycie panowie osiągnęli perfekcję w pop-rockowym formacie. Może i na We Can't Dance mamy więcej ambitniejszego i bardziej zadumanego w swej wymowie materiału, ale skutkuje to też większym poziomem nierówności.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kiedyś przez długi okres odstraszała mnie ta płyta przez osobę Phila Collinsa czyli synonim tandetnego i nachalnego popu z lat 80-ych który zapamiętałem z dzieciństwa i długo nie miałem Tricka ale wreszcie się kiedyś zmusiłem i nie pożałowałem...

    OdpowiedzUsuń
  3. Jaki spadek oceny. Poprzednio z tego co pamiętam było 9, czyli póki co album przeszedł najdłuższą drogę w dół, z wielkiego dzieła do przeciętniaka.
    Mi się tak naprawdę podoba stąd tylko "Ripples" i umiarkowanie "Mad Mad Moon" i "Dance Of A Volcano". Reszty nie pamiętam. Sam album raczej w środkowych rejonach albumowych, mniej więcej połowę wolę bardziej, a połowę wolę mniej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zdecydowanie jeden z największych spadków. Cóż, sześć lat temu znałem znacznie mniej muzyki.

      Usuń
  4. Ciekawe. Przed poprawkami ta płyta miała notę 9 (najwyższą z płyt Genesis) a teraz patrz! Era Gabriela wynoszona nad niebiosa. Lepiej nie bierz się jak pisałeś gdzieś za muzykę klasyczną bo tak jak (po przejściu na jazz) z rockiem, przez ten progres będziesz musiał obniżać z kolei oceny jazzowi :) (co w rezultacie rockowym płytom zostaną oceny od 1 do 2)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spadek tej oceny jest znaczny, ale tak naprawdę moja opinia o tym albumie stopniowo ulegała degradacji. Swojego egzemplarza pozbyłem się już dłuższy czas temu (zresztą odkupił go jeden z Czytelników).

      Płyty z Gabrielem też mocno oberwały, jedynie "Foxtrot" zachował wcześniejszą ocenę. O żadnym wynoszeniu nie ma tu mowy.

      Zauważ też, że wielu rockowym albumom oceny wcale nie spadły, a w pojedynczych przypadkach nawet wzrosły.

      Usuń
    2. Ocena "Close to the edge" wzrosła.

      Usuń
    3. Słuchałem ostatnio sam "Close to The Edge", ale więcej niż to 7 wcale bym nie dawał- jak na rock progresywny nie jest to jakiś szczególny album, ba, nawet dosyć przeciętny. Fajnie się go słuchało, owszem, tylko biorąc pod uwagę resztę rocka progresywnego to niczego na nim nie odkryli (Yes), są to po prostu wariacje instrumentalne- coś czego można się spodziewać po rocku progresywnym ale nic więcej.

      Usuń
    4. Możliwe ale mam do niego sentyment, to pierwszy album progresywny który zrobił na mnie ogromne wrażenie.

      Usuń
    5. Nie jest zły - muzycy potrafią grać, przyjemnie się słucha, ale nie warto się tym podniecać, istnieje wiele zespołów, które umiały robić to lepiej.

      Usuń
    6. np. VdGG, Pink Floyd, Gentle Giant - mają w swoim dorobku lepsze albumy, niż "Close To The Edge", chyba większość jest lepsza. W "Close To The Edge" nie znalazłem niczego szczególnego prócz tego, że przyjemnie się tego słucha.

      Usuń
    7. Tylko czy któryś z nich faktycznie nagrał coś podobnego do "Close to the Edge"? Każdy z tych zespołów miał inny, swój własny styl i wnosił coś własnego do rocka.

      Usuń
    8. tak, ale to coś własne było lepsze od czegoś własnego YES

      Usuń
    9. musiałbym jeszcze raz na spokojnie przesłuchać "Close To The Edge" i jeszcze raz porównać- po prostu nie słyszałem tam niczego nadzwyczajnego.

      Usuń
  5. rzeczywiście Trick na pierwszy rzut oka przypomina Nursery Cryme, Foxtrot i England ale tylko pozornie, dzięki atmosferze, brzmieniu i podobynm głosie Collinsa do Gabriela. W rzeczywistości muzyka na Trick jest bardzo uproszczona. Nie ma tych zawiłych niuansów co za czasów Gabriela. Oczywiście nie twierdzę że to źle bo przecież skomplikowanie nie jest wyznacznikiem jakości muzyki ale już wiem czemu przy pierwszym słuchaniu Trick tak łatwo wpada w ucho. Podobnie jak muzyka pop. W przeciwieństwie do płyt z Gabrielem które jednak zyskują z kolejnymi przesłuchaniami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wydaje mi się, żeby zawarta tutaj muzyka jakoś łatwo wpadała w ucho - te nagrania melodycznie są strasznie nijakie, zarówno w porównaniu z wcześniejszą twórczością, jak i późniejszymi hitami. Może niektóre refreny mają jakiś potencjał komercyjny. Ale z drugiej strony nie brakuje tutaj zupełnie niemelodyjnych fragmentów, jak sam początek płyty. Sądzę, że powodem popularności tego albumu - przynajmniej w naszym kraju - jest ten smętny nastrój, anemiczne wykonanie i rozciąganie w nieskończoność prostych piosenek. Bo jak pokazuje tzw. "top wszech czasów" wiadomej stacji radiowej, Polacy cenią najbardziej własnie takie rzeczy.

      Usuń
    2. Smętne to jest rzeczywiście ale i bardzo proste. Może racja z tą smętnością bo przecież bardzo melodyjny ale i smętny nawet na 2 pierwsszych płytach z Fishem (a na Misplace to już w ogóle) jest przecież Marillion który w Polsce zrobił wielką karierę. Nawet czytałem artykuł już nie o wielkiej 6-ce czy 9-ce a o 10-ce czyli 9 wiadomo jakich plus Marillion.

      Usuń
    3. Proste - tak, ale poprzednie albumy zespołu też nie zawierały jakiejś bardzo skomplikowanej muzyki. Z tych wielkich progowych grup Genesis grał zawsze najprościej.

      Jakoś nie chce mi się wierzyć, że ktoś, kto zna i docenia Gentle Giant oraz Van der Graaf Generator, mógłby zrownywać je z tym bardzo spóźnionym naśladowcą. Już prędzej UK powinien tam być. Tak naprawdę to powinna być ósemka, bez Camela i UK, którzy zadebiutowali późno i byli odtwórczy.

      Usuń
    4. To że spóźnionym to nie ich wina bo wtedy to oni jeszcze z tornistrami łazili ale że w ogóle naśladowcą. Takmi się przypomniało że Trickmi się prawie kojarzy z Supertramo - Crime of the Century który podobno cenisz.

      Usuń
    5. Czy jego wina czy nie, to akurat kwestia drugorzędna. Camel czy UK też byli naśladowcami, ale jednak zadebiutowali na tyle wcześnie, że ich muzyka była wciąż (w miarę) zgodna z aktualnie obowiązującymi trendami. Natomiast Marillion nie dość, że naśladowca, to jeszcze grający w od dawna niemodnej stylistyce, jakby przez ostatnią dekadę (licząc od ich debiutu) nic się w muzyce nie wydarzyło - a działo się sporo.

      Nie mówię, że to źle czerpać inspiracje z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Złe jest to wtedy, gdy nie próbuje się dodać nic od siebie, a jedynie zabrzmieć dokładnie tak samo, jak inny wykonawca ileś lat wcześniej.

      Usuń
  6. A co jest śmieszne że miłośnicy Mariliion kłócą się jak cholera o to że Marillion wcale nie nasladuje ani nawet nie jest podobny do Genesis. A często krąży taka opinia że 2 pierwsze płyty jeszcze trochę przypominają Genesis ale Misplaced Childhood ju całkowicie nie a ja uważą że to właśnie Misplaced bardziej przypomina Genesis niż Script czy Fugazi bo te mają przynajmniej ciężkie, prawie metalowe brzmienie gitar i ciężkie bębny. Nie wiem jak trzeba być głuchym (nawet jeśli się lubi Marillion i to nawet bardziej niż Genesis czy Pink Floyd) aby nie słyszeć podobieństw, które są olbrzymie. Choć trzeba przyznać że to takie uproszczone Genesis bo słychać u muzyków Marillion (oprócz Fisha) dużo słabze umiejętności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najśmieszniej jest wtedy, kiedy próbują wytłumaczyć dlaczego uważają, że te zespoły nie są do siebie podobne. Zwykle sprowadza się do tego, że przecież żaden kawałek Marillion nie ma dokładnie takiej samej melodii czy motywu, jak jakiś utwór Genesis... Dwie pierwsze płyty Marillion - pomimo brzmienia typowego dla swojej dekady - w oczywisty sposób nawiązują do Genesis z czasów Gabriela. No chociażby pod względem budowy kompozycji, ich melodyki, itd. Natomiast "Misplaced Childhood" to jest zbiór piosenek w stylu hitów z czasów Collinsa przy mikrofonie. Zabawne jednak, że te same osoby, które krytykują Genesis za pójście w komercję, uważają "Misplaced..." za wielkie arcydzieło rocka progresywnego, najlepszy progowy album lat 80. i podobne bzdety. A to nie ma już nic z progiem wspólnego, nawet w sensie podobieństwa do prawdziwego rocka progresywnego.

      Usuń
    2. Ja znam ludzi którzy lubią klasyczny rock progresywny jak i również 2 pierwsze Marilliony. Ja nie widzę w tym problemu. Muzyka ma być przyjemnąścią i jeżeli ktoś lubi Marillion to czemu miałby tego nie słuchać (bo ja albo ty mu powiemy żeby nie słuchał ?). Jeżli komuś sprawia przyjemność słuchania Fugazi to jakie ma to znaczenie czy jest to podobne do Genesis czy nie nawet jeżeli lubi Marillion a nie lubi Genesis. W końcu ten ktoś może mieć też swoje (jak ty to mówisz) guilty pleassure jak ty masz o wiele gorsze od Genesis (muzyczynie nie w znaczeniu dla muzyki) Ghost.

      Usuń
    3. "gorsze od Genesis" nie od Genesis tylko Marillion

      Usuń
    4. Po prostu mnie dziwi, że mając do wyboru bardzo podobną, niemalże identyczną muzykę i będąc świadomym jej istnienia, wciąż można słuchać Marillion, który pod wieloma względami (zarówno artystycznymi, jak i tymi użytkowymi) jest znacznie gorszy, a praktycznie w żadnym aspekcie nie jest lepszy. Musi to być albo kwestia sentymentów, albo tak fanatyczne uwielbienie takiej stylistyki, że uznaje się z góry za wybitne wszystko, co mieści się w jej ramach.

      Różnica polega na tym, że ja w przypadku Ghost (którego nie słuchałem od baaardzo dawna) jestem całkowicie świadomy, że to muzyka o walorach wyłącznie rozrywkowych. Nigdy nie pisałem, że to wybitny zespół. Raczej coś w stylu: fajne jaja z metalu, przyjemne melodie, spoko nawiązania do klasycznej psychodelii. Fani Marillion mają niestety skłonność do twierdzenia, ze to ambitna i wybitna muzyka, wręcz współczesny odpowiednik Bacha czy Mozarta. A to przecież kompletne bzdury.

      Usuń
  7. A nie przyszło ci do głowy że ktoś może słuchać Marillion na tej samej zasadzie. Lubi Genesis, Pink Floyd... a lubi Marillion i jest świadomy tego że to epigon i że jest to słabsze od Genesis ale po prostu lubi. Ja też uważam że The Wall jest słabsze od Wish You Were Here i co mam nie słuchać The Wall mimo że lubię. Muzyka to nie sport ani nie wyścigi. Ludzie są różni. Muzyka to ma być przyjemność a nie snobowanie się typu rok wydania, skład, i tym podobne rzeczy.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja mam kolegę który uwielbia Marillion i mało tego wyżej ceni Midlaced Childhood od Fugazi i Script. Słucha proga "właściwego" (on mnie zaraził King Crimson) a zdanie o Marillion ma takie samo jak ty i nie przeszkadza mu lubić Marillion.

    OdpowiedzUsuń
  9. No właśnie nie przychodzi mi do głowy za co można lubić Marillion, jeśli zna się i ceni te klasyczne zespoły progowe, poza właśnie sentymentem do niego lub bezkrytycznym podejściem do wykonawców grających w tej stylistyce. Możliwe, że uważałbym inaczej, gdybym poznał ten zespół przed Genesis, ale poznałem później i nie słyszę tam nic, poza kiepskim naśladownictwem. A wszystkie zalety (obecne też u Genesis) nie są w stanie przykryć nawet w małym stopniu wad tej muzyki (częściowo takich samych, jak u Genesis, ale bardziej uwidocznionych, wręcz przerysowanych).

    Nie bardzo też rozumiem, na czym miałaby polegać przewaga Marillion na Ghost? Wartości artystycznej? Raczej u obu grup jest na zbliżonym poziomie, czyli praktycznie nie ma jej wcale. A więc wartości rozrywkowych? Tutaj według mnie Ghost zdecydowanie wygrywa, grając proste piosenki w zwarty i całkowicie bezpretensjonalny sposób, dbając o wyraziste melodie i w świadomy sposób sięgając po groteskę oraz pastisz, dzięki czemu jest to muzyka o sporym potencjale humorystycznym. Zdecydowanie bardziej cenię takie podejście niż jakieś nieustanne anemiczne smęcenie, przeciąganie utworów bez żadnego pomysłu jak to zrobić, rozwodnione melodie, potężna dawka patosu i egzaltacji, przez co to wszystko wypada jak niezamierzona parodia rocka progresywnego. Przewaga Ghost tkwi tez w rozpoznawalności. To nie jest kopiowanie jednego wykonawcy lub zamknięcie się w jednej stylistyce. Słychać tam wpływ Black Sabbath, Blue Oyster Cult czy Mercyful Fate, ale także Beatlesów czy wczesnych grup psychodelicznych, a nawet ABBĘ i ogólnie pop. Sam pomysł na połączenie tak różnych rzeczy jest ciekawy. A już na pewno lepszy od marillionowego ej, weźmy grajmy dokładnie jak Genesis. No i Ghost nie ma wokalisty, którego można bardzo łatwo pomylić z kimś innym. Jak przypadkiem się usłyszy ten zespół, to od razu wiadomo, że to Ghost. A ja kiedyś autentycznie brałem "Kayleigh" za kawałek Genesis.

    OdpowiedzUsuń
  10. Masz rację ale ja też mam. Jak napisałem muzyka to nie wyścigi i po prostu jak się coś komuś po prostu podoba to jakie ma to znaczenie kiedy powstało i tym podobne pierdoły. Jeżeli lubie czereśnie to je po prostu lubię a nie zastanawiam się czy wiśnie były wcześniej i czy czereśnie to nie pochodna wiśni. Dam ci taki przykład. W czasach (przez większość mojego życia) słuchałem death metalu i thrashu a wyobraź sobie że lubiłem wtedy Abbę. I co z tego że nie wpisywała się w nurt metalu i była jej wręcz zaprzeczeniem. Nie interesował mnie formalizm i to że koledzy będą mną gardzić bo co mnie to obchodzi. Muzyka to przyjemność i rozrywka a nie formalizm. Takie słuchanie muzyki "nie będę tego słuchał bo to epigon" albo "będę tego słuchał bo wypada" to czysty snobizm.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ok, masz rację. Tylko mi chodzi o to, że gdyby muzyka Marillion nie była aż tak wtórna, tylko w jakiś twórczy sposób rozwijała stylistykę Genesis, to istniałby chociaż jeden argument na korzyść tego zespołu. Może i wciąż byłaby to muzyka, której subiektywnie bym nie lubił, ale mógłbym ją chociaż obiektywnie doceniać.

      Usuń
    2. Ja uważam tak samo i też nielubię Marillionu ale nie oceniam wszystkich miłośników jedną miarą. Myślę że Marillion dużo dobrego jednak zrobił bo wiele dzieciaków wtedy przez to dotarło do prawdziwego proga. Tak jak i Greta Van Fleet jest gówniana ale przez to że taki 13 latek naczyta się obelg i porównań do Led Zeppelin to może sięgnie po oryginał...

      Usuń
    3. Wiadomo, ale w przypadku niektórych wykonawców można często zaobserwować pewne powtarzające się wsrod fanów postawy.

      Usuń
  11. Ta płyta dobitnie pokazuje, że ten zespół nie miał większego sensu bez Gabriela

    OdpowiedzUsuń
  12. Kolejne z moich ulubienych pytań - co sądzisz o Philu Collinsie jako wokaliście?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mam ambiwalentny stosunek. Collins miał całkiem ciekawą, a na pewno rozpoznawalną barwę głosu, ale niekoniecznie umiejętności. Choć np. "Mamę" świetnie zinterpretował. I chyba ogólnie lepiej śpiewał na tych późnych albumach Genesis, bo z kolei na powyższym wypada nie najlepiej. Nie miał w tedy w ogóle pewności siebie jako wokalista, przez co także pod tym względem było to duże rozczarowanie jako następca płyt z charyzmatycznym Gabrielem.

      Usuń
    2. Przez jakiś czas wydawało mi się, że Gabriel, Collins i Fish z Marillion mają w miarę podobne barwy głosu (choć Phil ma na pewno najbardziej rozpoznawalną). Czy Marillion inspirował się Genesis w aż tak dużym stopniu jak obecnie pewien znany zespół Zeppelinami (znam zaledwie kilka utworów Marillion)?

      Mniemam, że najwyżej z tej trójki cenisz Gabriela. Czy jego solowa kariera jest poniekąd przedłużeniem stylistyki Genesis?

      Usuń
    3. Collins (szczególnie na powyższej płycie, potem już coraz mniej) i Fish usilnie starali się imitować sposób śpiewania Gabriela. Jeśli pominąć wokal, to Marillion aż tak bardzo podobny do Genesis nie jest. Tzn. na dwóch pierwszych albumach inspiracja jest ewidentna, nie ma tam właściwie żadnych własnych rozwiązań, ale brzmią jednak jak nagrane dekadę później. Tony Banks stosował różne instrumenty klawiszowe, natomiast u ich naśladowcy są chyba tylko syntezatory. Z kolei ich trzeci album, "Misplaced Childhood", muzycznie bliżej jest raczej ówczesnego Genesis, bo to po prostu pop rock (ale o klasę gorszy od tego, co robili wówczas Collins, Banks i Rutherford). Późniejszych płyt nie słuchałem, bo po bym miał? ;)

      Faktycznie najbardziej cenię Gabriela. Po odejściu z Genesis praktycznie całkiem odszedł od takiej stylistyki. Jego solowa twórczość to pop, ale bardzo wyrafinowany, z ambicjami. Na pewno słyszałeś nie raz przynajmniej niektóre z jego solowych przebojów, poza tym widziałeś "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Scorsesego z muzyką Gabriela, więc chyba masz już pewne pojęcie o jego twórczości ;)

      Usuń
    4. No właśnie niezbyt. Film Scorsese widziałem tylko raz, z 6,5 roku temu, ale mam go na liście do powtórzenia, więc fakt, że Gabriel pisał tam muzykę zapewne jeszcze bardziej przyspieszy ten proces.

      Zamierzam w przyszłości obadać Marillion, bo jednak trochę mnie interesuje ich twórczość, ale tylko z ery Fisha. Zawsze mnie intrygowało, że ich płyty z lat 80. dostają lepsze opinie niż Genesis z lat 80. W przypadku RYM nie można zwalić tego na słuchaczy Trójki, bo to międzynarodowy serwis :)

      Usuń
    5. To jest w tym wszystkim najbardziej kuriozalne. Zwykle to ci sami ludzie, którzy uważają trzeci album Marillion za najwybitniejsze dzieło rocka progresywnego lat 80., twierdzą także, że Genesis z tego samego okresu to noc nie warty pop. Tymczasem jest to ta sama stylistyka, w dodatku Genesis radził sobie w niej o wiele lepiej, bo nie było to takie smętne i rozlazłe.

      Usuń
    6. Tak sobie czytam Wasze komentarze a propos Genesis/Marillion i pomyślałem, że przedstawię swój punkt widzenia.

      Rocka progresywnego słucham od 1998 roku i jednym z pierwszych zespołów jakie poznałem to Genesis, zachęcony wkładką o tym zespole w Tylko rocku. Wtedy też się dowiedziałem, że Genesis to nie tylko Phil Collins:)
      Muzyka zespołu(ta z lat 70 )brzmiała bardzo dziwnie, tak jakby archaicznie i nie na czasie.
      Oczywiście szybko przełamałem uprzedzenie (bo skoro 5 gwiazdek w TR:)) to musi być dobre hehe. Muzyka szybko mi się spodobała, a głęboka miłość do "Selling England by the pound" pozostała po dziś dzień i jest nie do ruszenia - tak mi się wydaje:)

      Gdzieś rock później poznałem Marillion. I co muszę przyznać? Przede wszystkim nie uderzyło mnie od razu, że kopiują Genesis. Dopiero jak mi ktoś o tym powiedział, rzeczywiście zauważyłem podobieństwo. Może też dlatego, że ja nie porównuje, nie kalkuluje tylko słucham i cieszę się z słuchania muzyki.

      Marillion nie brzmiał mi też tak archaicznie jak Genesis. Gdybym puścił wtedy komuś Marillion zapewne powiedziałby aaa...nomalna muza, gdybym puścił Genesis byłoby "Co ty ku...za gówna słuchasz!??(mówię o przeciętnych zjadaczach chleba)

      O wyższości muzyki Genesis nad Marillion nie ma co rozważać, ona jest oczywista, ale...tylko porównując grupę Gabriela i Collinsa z lat 70. Bo gdy porównamy jeden do jeden, czyli lata 80 Genesis vs Marillion to ten drugi band wypada wyraźnie lepiej.

      Znam dokładnie wszystkie te albumy i Genesis w latach 80 jakoś broni się niemal wyłącznie przebojami - to jest siła tych albumów. Im więcej zaczynają kombinować, tym gorzej im to wychodzi - czyli odwrotnie niż w latach 70. Ich muzyka była zbyt syntetyczna i plastikowa. Marillion jednak tak nie brzmiało.

      Marillion miał 2 przeboje i to na jednej płycie, nie oszukujmy się, nic więcej się nie przebiło do masowej świadomości. Marillion raczej nie był zespołem przebojowym, a fani tego zespołu nie polubili go dzięki "Kaileigh". Ja przyznam, że lubię ten zespół z Fishem i uważam każdy album, z jego udziałem za dobry.
      Tak, każdemu dałbym ocenę z 7/10 może. Czuło się szczerość w ich muzyce (gdzie w Genesis wtedy już była tylko kalkulacja), emocje i to do mnie trafiło. Kiedyś bardziej, teraz może trochę mniej, ale nie sposób w koło słuchać tej samej muzy, wszystko się kiedyś nudzi.

      No i bardziej mnie teraz nudzi chyba Marillion, do Genesis czasami wracam, ale niemal wyłącznie z lat 70.

      Zaskakuje mnie ta niechęć i wyśmiewanie się z Marillion. Nigdy nie miałem wrażenia, że oni są jakoś nieudolni, że tylko kopiują. W dużej mierze osiągnęli sukces bez grania przebojów. Genesis w radio? na porządku dziennym, Marillion?? jedna może dwie piosenki co najwyżej.
      Koncertowo to jednak zrzyna 1 do 1. Fish chociaż dobrze się prezentował, to jednak kopiował Gabriela. Publiczności się to podobało. Ludzie lubią przedstawienia.

      Rock neoprogresywny zaczął i skończył się na Marillion. Żaden inny zespół z tego nurtu nie osiągnął sukcesu komercyjnego. Nie mógł, bo to wszystko już wyglądało jak kopia (o losie) Marillion:) nie zaliczam tutaj takich grup jak porcupine tree, bo to już jednak inne granie, chociaż też dość odtwórcze, ale i ono znalazło naśladowców.
      Teraz rock progresywny - w starym myśleniu - praktycznie zdechł...

      A i tak najlepsze jest King Crimson:)- zespół mojego życia. Do KC z lat 70 jestem po prostu bezkrytyczny. Dodam, że od lat znam też większość ulubionych albumów autora tego bloga. Te wszystkie Magmy mam już dawno zaliczone:) i mimo to wcale nie uważam Marillion za jakąś chałturę. Wręcz dziwię się jak ta grupa jest tu poniewierana.
      Kiedyś słuchałem audycji Piotra Kosińskiego w trójce i on wszystkiego słuchał. Dzięki niemu poznałem Mahavishnu itp, ale prezentował również Marillion z Hogarthem:)
      Jak widać gusta ludzkie są nieodgadnione:)

      Usuń
    7. Teraz rock progresywny - w starym myśleniu - praktycznie zdechł.

      Bo rock progresywny nie polega na starym myśleniu, tylko na patrzeniu w przyszłość, na poszerzaniu granic rocka poprzez szukanie nowych rozwiązań. Z czasem ten termin zaczął być stosowany w odniesieniu do muzyki o określonych cechach, co jest oczywiście błędem, bo muzyka naśladująca inną to zaprzeczenie progresywności. Natomiast w rocku cały czas jest miejsce na progresywność, tylko że trzeba jej szukać gdzie indziej, niż wśród epigonów tamtego klasycznego prog rocka. Pod koniec lat 70. i na początku kolejnej dekady bardziej progresywny był post-punk (na ten temat więcej napisałem w artykule z 41. numeru magazynu "Lizard"), a na przełomie wieków takim poszukującym twórcą był np. zespół Radiohead. Jak jest obecnie? Cóż, nie da się ukryć, że teraz rozwija się głównie muzyka elektroniczna czy hip-hop, a rock od dawna jest w stagnacji. Nie brakuje jednak ciekawych wykonawców, jak np. black midi, Squid czy Black Country, New Road (im z kolei poświęciłem artykuł w 42. numerze "Lizarda"), którzy mają potencjał, by jakoś popchnąć rocka do przodu.

      A i tak najlepsze jest King Crimson.

      Pod tym jak najbardziej się podpisuję. To właśnie przykład prawdziwie progresywnej grupy, która cały czas się rozwijała i starała być na czasie, jednocześnie wcale nie zabiegając o popularność. W latach 70. rozwijali swój pierwotny styl, wprowadzając do niego nowe inspiracje, w kolejnej dekadzie poszli w post-punk, a później bardziej podmetalizowane, ale ambitne granie. Nie jestem wielbicielem ich dwóch ostatnich płyt z poprzedniego wieku, ale uważam, że zespół nigdy nie zszedł poniżej pewnego bardzo wysokiego poziomu.

      Na moim podium, jeśli chodzi o główny nurt proga, znaleźliby się także Gentle Giant i Van der Graaf Generator. Te grupy miały rewelacyjny pomysł na granie, jednak w pewnym momencie formuła się wyczerpała, a - w przeciwieństwie do King Crimson - nie udało im się odnaleźć w nowych czasach.

      Dalej byłby Pink Floyd, przede wszystkim za dokonania do "Ciemnej strony księżyca" włącznie. Muzycy nie byli wirtuozami, ale mieli rzadką umiejętność, by wszelkie braki nadrabiać ogromną pomysłowością.

      Na piątym miejscu dałbym pewnie Yes. Zespół, który potrafił nagrać album, który może być stawiany za wzór symfonicznego proga ("Close to the Edge"), a rok później album, który powinien być stawiany za przykład wszystkich błędów, jakie w takiej stylistyce można popełnić ("Tales from Topographic Oceans"). Yes nagrał najwięcej gniotów, ale za "Close to the Edge", "Fragile", "Going for the One" i może "Relayer" mają u mnie tak wysokie miejsce.

      Na szóstym Jethro Tull, bo u nich stosunkowo niewielka część dyskografii ma cokolwiek wspólnego z progiem (i znów sporo tam gniotów), ale bardzo lubię tę ich folkową, pozbawioną patosu wersję proga z "Thick as a Brick" czy "Songs from the Wood".

      U ELP patosu jest już za wiele, podobnie jak popisowych solówek - nie lubię takiego podejścia, ale ich wczesne albumy bronią się dzięki melodiom Lake'a. Na samym końcu stawiam Genesis, który w zasadzie przez cały progowy okres trzymał się kurczowo jednego pomysłu na granie (z wyjątkiem "The Lamb...", który był pierwszą próbą grania czegoś innego, niż prog symfoniczny), do tego mam wrażenie, że muzycy wcale się nie czuli pewnie w tej stylistyce, szczególnie po odejściu Gabriela.

      Usuń
    8. Nie lubię takich dyskusji, bo w przeszłości pokruszyliśmy (zbyt) wiele kopii o to "co jest progiem, a co nie", ale moim zdaniem Genesis ma najmniejszą rację bytu w grupie rocka progresywnego. W sumie Genesis z lat 1970-1974 brzmi jak rozwinięcie "Days of Future Passed"

      Usuń
    9. Z jednej strony tak, bo z wymienionych przeze mnie wyżej grup wniósł do rocka najmniej nieobecnych w nim wcześniej elementów. Ale z drugiej - to chyba właśnie Genesis dla większości epigonów, przynajmniej w latach 70. i 80., był wyznacznikiem tego, jak grać "proga". We włoskim progu symfonicznym słychać głównie wpływ Genesis, ELP i Yes, czasem z domieszką King Crimson i Van Der Graaf Generator. A neo-prog to czasem wręcz czysty Genesis, tylko z nowszym brzmieniem. Nic wiec dziwnego, że wymienia się go wśród tych najważniejszych kapel.

      Usuń
    10. Jakie byłoby np. Top 10 szeroko pojętego proga?
      W sensie wliczając Canterbury, zeuhl, avant progi itp.

      Usuń
    11. Bardzo trudny wybór, ale niech będzie tak, alfabetycznie:

      Can
      Frank Zappa
      Gentle Giant
      Gong
      Henry Cow
      King Crimson
      Magma
      Popol Vuh
      Soft Machine
      Van Der Graaf Generator

      Nie wziąłem jednak pod uwagę wykonawców z bardzo małymi dyskografiami, więc na listę załapać się nie mogli np. Art Bears, Dun, Eskaton, Hatfield and the North czy Kultivator.

      Usuń
  13. Też tytułem uzupełnienia naszej dyskusji, odnosząc się do "Mad Man Moon". Piszesz tu o prostych piosenkach - a właśnie ten utwór jest przykładem kunsztu Banksa - oryginalnego podejścia do harmonii. Dzieje się tam bardzo wiele - mam nuty i go sobie ćwiczę i naprawdę są tam tak nieoczywiste kombinacje akordów septymowych (czwórdźwięków), inwersje - przechodzenie z dur w moll i z powrotem, zmiany tonacji, kombinowanie z rytmem. A że brzmi to lekko? No bo numer jest koherentny aranżacyjnie, ma przejrzystą formę i nie eksponuje tych smaczków (myślę, że był to celowy zabieg, żeby nie odstraszał szerszej publiczności). Ale jak się rozłoży nuty, to widać, że jest to kawał wyrafinowanej roboty kompozytorskiej. Absolutnie na poziomie każdego numeru z Free Hand Olbrzyma (żeby posłużyć się przykładem progowej płyty z tego samego okresu).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie ! Przedmówcy siła się na krytykę że szczególnie ten utwór jest za dlugi (a jakby go skrócić wyszedłby może hit radiowy?..) a do mnie wlasnie ta forma przemawia jako stylistyka progrocka. Niekoniecznie 20 minutowe suity- choc one oczywiście też. Takich dłuższych "piosenek" jakoś nawet lepiej mi się slucha - bo np. Thick As A Brick momentami (zwłaszcza początek 2 strony na albumie winylowym) trochę nudzi i przygniata. Co innego Close To The Edge które jest doskonale. Mad Man Moon to przepiękny utwór że znakomitym wykorzystaniem syntezatorów. Czepiacie się Collinsa że niepewny a on tu właśnie i na Wind and Wuthering spiewal najlepiej- potem miał już zdarty głos po koncertach.

      Usuń
  14. Pamiętam gdy po raz pierwszy sluchalem a Trick of The Tail. Chyba jakoś na początku lat 80tych. Wówczas mnie ta płyta rozczarowała bo za mało było tam rocka a za dużo piosenkowatosci i jakichs "dziwnych" jakby jazzowych harmonii. Później ,w miarę rozwoju moich muzycznych zainteresowań i preferencji zaczalem te płytę uwielbiać. Nie podoba mi się że gitarą Hacketta jest schowana w miksie i slabo odroznialna od klawiszy. Marillion jak dla mnie stoi trzema płytami tzn 3 z Fishem -oprócz Misplaced Childhood które jest wyraźnie słabsze. Sam spiewam lepiej od Hogartha więc ledwie mogę zdzierżyć Seasons End z durnym Hooks On You a potem już ich nie sluchalem. Sorry panowie ale bez Ryby to odgrzewany stary kotlet. Wolę cover bandy z Rybim repertuarem. Oczywiście te z muza z ery Gabriela też! Collins na A Trick bardzo dobrze śpiewa. W sumie lepiej niż Gabriel.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)