[Recenzje] Agitation Free - "Malesch" (1972)



Szwabski rock, czyli krautrock, to jeden z najbardziej interesujących nurtów w muzyce (nie tylko) rockowej. Praktycznie nie sposób wskazać innego, który byłby równie inspirujący i różnorodny. Bo choć jego przedstawiciele niewątpliwie mieli pewne cechy wspólne (jak zamiłowanie do tworzenia hipnotycznych, granych z mechaniczną precyzją utworów), to w sumie więcej ich dzieliło, niż łączyło. W jednych zespołach grali muzycy o jazzowych korzeniach, w drugich o korzeniach folkowych, inne grupy inspirowały się brytyjskim progiem, a kolejne amerykańską psychodelią lub brzmiało podobnie dzięki wpływom tradycyjnej muzyki z Wschodu, nie brakowało też wykonawców odważnie eksperymentujących z elektroniką. Zwykle te wszystkie (lub niektóre z nich) inspiracje mieszały się ze sobą w najróżniejszych proporcjach, dzięki czemu każdy przedstawiciel niemieckiej sceny miał swój własny, rozpoznawalny styl.

Jedną z najciekawszych odmian krautrocka zaproponowała grupa Agitation Free. Zespół powstał w 1967 roku i początkowo wykonywał dość typowy rock o psychodeliczno-progresywnych naleciałościach. Pod koniec dekady, podczas podróży po Egipcie, Jordanii, Grecji i Cyprze, muzycy zafascynowali się tamtejszą kulturą i muzyką, co znacząco wpłynęło na ich dalszą twórczość. Wydany w 1972 roku debiutancki album "Malesch" przesiąknięty jest przede wszystkim bliskowschodnim klimatem. Jednocześnie zachowuje typowo rockową ekspresję. Momentami jest naprawdę ostro i agresywnie (vide druga połowa "Sahara City"), częściej jednak muzycy starają się stworzyć "kosmiczny", spacerockowy klimat. Z doskonałym skutkiem, unikając monotonii. Improwizowany charakter tej muzyki dodaje też odrobinę jazzowego posmaku. Warto zwrócić uwagę na rozbudowane instrumentarium, obejmujące nie tylko gitary, bas, perkusję i organy, ale także cytrę, syntezator i przeróżne mniej lub bardziej egzotyczne perkusjonalia. Dodatkowo w całość wtopiono dźwięki zarejestrowane przez zespół podczas wspomnianej wyprawy - przede wszystkim fragmenty arabskich śpiewów i ulicznych rozmów (poza tym nie ma tu żadnych wokali).

Świetny album. I bardzo oryginalny. Muzycy rockowi, jeśli już inspirują się muzyką orientalną, to zwykle hindustańską, prawie nigdy arabską. A już na pewno nie z tak dobrym skutkiem. Ta niecodzienna inspiracja może być jednak przeszkodą dla osób nieosłuchanych z bliskowschodnią muzyką, aby doceniły ten album. Mnie przy pierwszym przesłuchaniu wydawał się zaledwie dobry, doceniłem go dopiero kilka miesięcy później, przy drugim odsłuchu, a zachwycił przy jeszcze kolejnych. Ale to cecha najlepszych albumów - zyskują z kolejnymi przesłuchaniami. Dlatego nie należy się poddawać, gdy za pierwszym razem nie podejdzie.

Ocena: 9/10



Agitation Free - "Malesch" (1972)

1. You Play for Us Today; 2. Sahara City; 3. Ala Tul; 4. Pulse; 5. Khan el Khalili; 6. Malesch; 7. Rücksturz

Skład: Lutz Ulbrich - gitara, cytra, organy; Jörg Schwenke - gitara; Michael Hoenig - instr. klawiszowe; Michael Günther - gitara basowa; Burghard Rausch - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: Peter Michael Hamel - organy; Uli Pop - bongosy (1)
Producent: Wolfgang Sandner i Peter Strecker


Komentarze

  1. Bliskowschodnią rzadko? A Riverside? A Dead Can Dance? Led Zeppelin? Peter Gabriel? Ozric Tentacles? I wiele innych mało znanych...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na każdego z tych wykonawców przypada z dziesięć inspirujących się muzyką środkowowschodnią. Żeby nie być gołosłownym powianiem wymienić parę nazw, ale jest ich tak wiele, że ciężko wybrać. W sumie mógłbym wymienić większość tego, co mam otagowane jako rock psychodeliczny i spiritual jazz.

      A co do wymienionych wykonawców, to przynajmniej u Led Zeppelin, Gabriela i Riverside (u DCD w sumie też nie, najnowszy album jest inspirowany raczej muzyką grecką) wpływy bliskowschodnie występują w śladowych ilościach. Nie determinują brzmienia i charakteru całego albumu, jak w przypadku "Malesch".

      Usuń
    2. U Riverside to nie są żadne wpływy bliskowschodnie, tylko przeniesienie blackmoorowskiego stylu podniosło-arabsko-kiczowatego do konwencji pseudoprogresywego pseudorocka. Syf straszliwy. Z tradycją muzyczną bliskiego wschodu ma to tyle wspólnego, co z dobrą muzyką w ogóle...

      Usuń
    3. Racja, też nie sądzę, żeby to była bezpośrednia inspiracja.

      Usuń
  2. Czy tym albumem rozpoczynasz cykl recenzji zespołów krautrockowych? Może przyjdzie czas na Eloy?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, mam zamiar opisać więcej krautrockowych zespołów, ale akurat Eloy - pozwól, że sparafrazuję jeden z powyższych komentarzy - ma tyle wspólnego z krautrockiem, co z dobrą muzyką w ogóle.

      Usuń
    2. Nie no, Eloy na pierwszych płytach coś tam z krautem miało wspólnego. To trochę podobny przypadek do Scorpionsów, przy czym te wczesne albumy Eloya są bez porównania gorsze od "Lonesome Crow".

      A jeżeli chodzi o jakość, to ich nagrania z drugiej połowy lat 70', gdyby nie wokal (chyba nigdy i nigdzie nie słyszałem bardziej irytującego wokalu niż u nich) mogłyby się mieścić w kategorii guilty pleasure. "Ocean" w mojej nawet się mieści.

      Niemniej, rzeczywiście, popularność tego zespołu, a już zwłaszcza jeżeli przypina mu się - niesłusznie - kategorię "krautrock" jest irytująca, bo to jedna z najsłabszych niemieckich kapel progowych z tamtych czasów.

      Usuń
  3. Czy to jest krautrock to nie chcę się kłócić bo nie jestem aż takim znawcą tematu by dyskutować. Gdzieś tam wcześniej czytałem że wczesne płyty zaliczane są do tego nurtu. Natomiast jeśli chodzi o to czy to dobra muzyka to według mnie jest bardzo dobra. Jest to jeden z moich ulubionych zespołów i odpowiada mi o niebo bardziej niż np. ELP, King Crimson, Genesis czy Yes.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Każdy z tych zespołów grał nieporównywalnie (no, ELP trochę mniej, ale też) bardziej różnorodną i zapamiętywaną muzykę, niż Eloy. Przesłuchałeś całe dyskografie?

      Usuń
    2. Równie dobrze ja mógłbym zapytać Ciebie czy znasz całą dyskografię Eloy. Ja wcale nie neguję tego że ELP, Yes czy King Crimson grają bardziej różnorodną i zapamiętywaną muzykę. Na pewno są to też grupy bardziej cenione wśród znawców niż Eloy. Chociaż znam kręgi słuchaczy, dla których Eloy jest grupą kultową. Niemniej jednak tak jak napisałem to właśnie Eloy bardziej mi odpowiada i jest to muzyka, która wyzwala we mnie znacznie głębsze emocje i jest mi bliższa.

      Usuń
    3. Jeśli nie przesłuchałeś całych, różnorodnych dyskografii, to skąd wiesz, że muzyka Eloy odpowiada Ci bardziej, niż np. któreś z wielu wcieleń King Crimson? Ta grupa niemal na każdym kolejnym albumie zmieniała skład i styl, praktycznie stając się innym zespołem. Tak samo Genesis z i bez Gabriela to dwa różne stylistycznie zespoły, a albumy z każdego z tych okresów różnią się między sobą. Yes z "Cyferek" też nie ma zbyt wiele wspólnego z Yes z "Close to the Edge".

      Usuń
    4. Znam najważniejsze albumy z lat 70 King Crimson, ELP i Yes. Genesis przesłuchałem większość płyt z lat 70 i kilka póżnoejszych z Colinsem na wokalu oraz z Wilsonem i czasem do nich wracam. Na chwilę obecną mi wystarczy.

      Usuń
  4. O dziwo, to recenzja "Lonesome Crow" przekonała mnie, żeby zagłębić się bardziej w krautrocka. "Malesch" poszło na pierwszy ogień, i przyznam, że niezmiernie mi się takie granie podoba.

    Jakie jeszcze planujesz umieścić krautrockowe zespoły na blogu?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedługo zobaczysz ;) A "Lonesome Crow" nie ma nic wspólnego z krautrockiem.

      Usuń
    2. Może i nie ma, ale znalazł się w recenzji opis krautrocka, całkiem zachęcający do zagłębienia się w niektóre dzieła tej odmiany rocka.

      Usuń
    3. Krautrock ma różne oblicza - i bardziej rockowe, i bardziej folkowe, jazzowe lub elektroniczne. Sprawdź inne albumy, o których pisałem, zwłaszcza Nosferatu i Kin Ping Meh, może też Message. I w ogóle inne, nie krautrockowe zespoły niemieckie: Lucifer's Friend (jestem pewien, że debiut bardzo Ci się spodoba), Night Sun.

      Usuń
    4. Na to Lucifer's Friend to faktycznie muszę się skusić. Jak dokończę całość, to dam znać. Na razie powiem tylko, że skądś kojarzę ten charakterystyczny motyw z "Ride the Sky"...

      Usuń
    5. "Ride the Sky" i "Immigrant Song" zostały nagrane i wydane w tak krótkim czasie, że nie można być pewnym, kto od kogo zrzynał ;)

      Nie zapomnij też o pozostałych albumach Agitation Free. "2nd" może Ci się spodobać jeszcze bardziej od debiutu.

      Ogólnie, Niemcy to była muzyczna potęga na przełomie lat 60./70. i jeszcze trochę dłużej.

      Usuń
    6. Ogólnie doceniam "Malesch", choć nie jest to muzyka, do której bym powracał. Co innego debiut Lucifer Friend - przesłuchałem kilka razy, no i jestem zachwycony ;)

      Usuń
    7. A właściwie - czemu nie, skoro napisałeś, że "niezmiernie podoba" Ci się taka muzyka? Uważam, że powinieneś wracać do takich albumów, które się podobają, choć nie są w ulubionym stylu. Jestem pewien, że po kilku przesłuchaniach będziesz coraz chętniej do nich wracać, zamiast do prostego rocka, który wszystko, co ma do zaoferowania, ujawnia już przy pierwszym przesłuchaniu. Z rockiem progresywnym, krautrockiem, jazzrockiem, itd. jest natomiast tak, że przy kolejnych przesłuchaniach odkrywa się tam coraz więcej smaczków, które sprawiają, że chce się wracać do tych albumów.

      Widzę u Ciebie potencjał na kogoś, kto chce rozwijać swój gust. Ale rozwój gustu nie polega na myśleniu typu: "Ok, przesłuchałem album Mahavishnu Orchestra, fajnie grają, ale trochę to dla mnie trudne, więc zamiast do tego wracać, przypomnę sobie dyskografie Ramones" ;) Pewnie, że na początku jest trudne. Ale właśnie dlatego trzeba słuchać wielokrotnie (najlepiej z kilkudniowymi, albo dłuższymi przerwami), żeby się do takiej muzyki przyzwyczaić i nauczyć cieszyć tym, co się w niej podoba. Z podejściem, że będziesz wracać tylko do tych albumów, na których są zawarte konkretne elementy, które na tym etapie są dla Ciebie w muzyce najważniejsze, daleko nie zajdziesz.

      Usuń
    8. Nie no nie mówię, że nie wrócę, po prostu na tym etapie wolę powrócić do czegoś bardziej konwencjonalnego. W "Malesch" fajnie wykreowano nastrój za pomocą różnych dźwięków i wspomnianym wpływom, ale jak na razie nie jest to coś czego słuchałbym regularnie. Przyznam, że albumu słuchałem 3 razy, i o dziwo za pierwszym najbardziej mi się spodobał (wtedy dałem komentarz), potem już lekko mniej ;)

      Z tym rozwojem gustu to różnie. Nie warto w kółko słuchać tego samego, dlatego badam inne rejony rocka itp, ale nie w celu "stopniowego odwracania się od 'sztampowej', heavymetalowej muzyki na rzecz czegoś innego" itp. Kilku docenionych przeze mnie albumów z polecanych przez Ciebie obszarów bym obecnie posłuchał, innych niekoniecznie. A do Mahavishnu Orchestra będę wracał, spokojnie ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Annette Peacock - "I'm the One" (1972)

[Recenzja] Julia Holter - "Aviary" (2018)

[Recenzja] Amirtha Kidambi's Elder Ones - "New Monuments" (2024)

[Recenzja] Moor Mother - "The Great Bailout" (2024)

[Recenzja] Joni Mitchell - "Song to a Seagull" (1968)