[Recenzja] Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Roy Harper - Stormcock


Na "Stormcock" Roy Harper osiągnął swój absolutny szczyt artystyczny. To także jedno z najwspanialszych dzieł muzyki folkowej, a może po prostu najlepsze w nurcie folk rocka. Znakomicie napisane i  dotykające nierzadko ważnych spraw teksty nie przyćmiewają warstwy muzycznej, która broni się sama, ale stanowią pewną dodatkową wartość. Na album złożyły się tylko cztery, za to dość długie utwory. Najkrótszy z nich trwa siedem i pół minuty, najdłuższy osiąga trzynaście. Wszystkie z nich dalece odbiegają od piosenkowego charakteru poprzednich albumów Harpera. Lecz bynajmniej nie znaczy to, że brakuje im dobrych melodii. Pod tym względem jest to wciąż mistrzostwo. Właściwie nie ma tu niczego, do czego mógłbym się przyczepić.

Nie wszyscy jednak podchodzą do tego dzieła w tak bezkrytyczny sposób. Kilkakrotnie spotkałem się z twierdzeniem, że od całości nieco odstaje otwieracz "Hors d'Oeuvres", któremu zarzuca się zbytnią monotonię. To jednak całkowicie zamierzony zabieg, który służy zbudowaniu konkretnego klimatu, hipnotyzującego słuchacza. Moją uwagę przyciągają już pierwsze dźwięki gitary, a do samego końca podtrzymuje ją fantastyczna interpretacja wokalna Harpera, śpiewającego dość autotematyczny tekst, o krytykach pochopnie oceniających twórczość muzyków. Banalny temat, a tak zgrabnie tu ujęty. Jednak Roy mógłby śpiewać losowy zlepek słów, a i tak słuchałbym go z zaciekawieniem, nie mogąc się oderwać od tego głosu. Ascetyczny akompaniament gitary i skromne wstawki organów są na dalszym planie, ale idealnie dopełniają całości.

Nie zapominajmy jednak, że Roy Harper to także znakomity gitarzysta, który w grze na akustyku nie ma wielu sobie równych. Tutaj największy popis daje już w drugim na płycie "The Same Old Rock", z misternie skonstruowanymi partiami dwóch gitar. Na drugiej z nich zgrał niejaki S. Flavius Mercurius, a tak naprawdę Jimmy Page, któremu kontrakt nie pozwalał wystąpić pod prawdziwym nazwiskiem. I chociaż to Led Zeppelin był wówczas światowego formatu gwiazdą, to ta współpraca była zaszczytem raczej dla Page'a, który nie krył się ze swoim podziwem dla Harpera. Ale ten utwór to nie tylko gitary, a także kolejna znakomita linia wokalna i świetny śpiew artysty. Może nawet dałoby się wykroić z tych ponad dwunastu minut singlowy przebój, jednak wówczas sens straciłaby warstwa liryczna.

Gdybym koniecznie miał wskazać tu kompozycję odstającą poziomem od reszty, byłby to "One Man Rock and Roll Band". Także tutaj nie brakuje fantastycznych partii gitary, natomiast melodia nie jest aż tak porywająca. To jednak wciąż bardzo dobre nagranie. Za to w finałowym "Me and My Woman" pojawia się nie jedna, a kilka znakomitych melodii - utwór składa się z paru zróżnicowanych sekcji. Są tu i bardziej intymne momenty, z urzekającym śpiewem Harpera i pięknym akompaniamentem gitary, ale też pełne rozmachu wstawki orkiestry - zaaranżowane ze smakiem przez Davida Bedforda - a nawet bardziej zadziorny fragment, oparty wprawdzie na samym akustyku, lecz zagrany z prawdziwie rockową energią.

Szafuję w tej recenzji wieloma entuzjastycznymi przymiotnikami, a i tak mam poczucie, że żadnymi słowami nie oddam całego piękna "Stormcock". Klimat, wykonanie, kompozycje, aranżacje, wszystko to idealnie trafia w moją wrażliwość muzyczną, ale także próbując, na ile to możliwe, patrzeć bardziej obiektywnie, nie znajduję tu żadnej istotnej skazy. Ten album wzniósł muzykę folkową na zdecydowanie wyższy poziom, nadając jej rangę prawdziwej sztuki. A jak wspaniale ta płyta brzmi, nawet po tych blisko pięćdziesięciu latach od premiery. Choć to już w znacznym stopniu zasługa akustycznego instrumentarium, które się przecież nie dezaktualizuje. Bezsprzecznie największe dzieło Roya Harpera, a - przy całej mojej sympatii do Led Zeppelin - chyba także najlepsze, w czym partycypował Jimmy Page.

Ocena: 10/10

Zaktualizowano: 09.2022



Roy Harper - "Stormcock" (1971)

1. Hors d'œuvres; 2. The Same Old Rock; 3. One Man Rock and Roll Band; 4. Me and My Woman

Skład: Roy Harper - wokal, gitara i pianino; David Bedford - organy (1), orkiestracja (4); Jimmy Page - gitara (2)
Producent: Peter Jenner


Komentarze

  1. Wyborny - bez dwóch zdań.. :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba najlepszy folkowo-rockowy album, jaki znam. Nawet przed Thick as a Brick.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna recenzja! Czekam na "Lifemask" i "Flashes From The Archives Of Oblivion".

    OdpowiedzUsuń
  4. Ten album jest tak piękny... Na początku trochę odrzucił mnie pierwszy utwór, wydawał się dość banalny i zbyt monotonny, ale wkrótce się do niego przekonałem i nawet jeśli wciąż uważam go za najsłabszy z całej czwórki, to i tak jest świetny. A te partie gitar w "The Same Old Rock" (wspaniały jest moment, w którym one milkną i zostaje sam głos Harpera) albo “Me and My Woman” to już prawdziwy geniusz.

    Ciekawostka – harfistka Joanna Newsom podała ten album jako jedną ze swoich inspiracji dla jej najbardziej znanego dzieła “Ys”. Trochę zdziwiły mnie niskie oceny twoje i paru innych osób, których zdanie sobie cenię dla niego, dla mnie tak jak ten album jest mistrzostwem gry na gitarze, tak tamten jest na harfie. Kompozycje są równie znakomite, jak tu, zwłaszcza otwieracz robi na mnie wrażenie. Obstawiam, że odrzucił cię oryginalny wokal.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Spotkałem się już z podobnymi zarzutami wobec pierwszego utworu i szczerze ich nie rozumiem. Moim zdaniem to najlepszy fragment longplaya. Za każdym razem przyciąga moją uwagę przez całą długość, wręcz hipnotyzuje i stanowi dla mnie prawdziwy wzór muzycznego piękna. Oczywiście, reszta albumu też jest wspaniała, choć już tak mocno mnie nie angażują. Ocenę sprzed sześciu lat podtrzymuję beż żadnych wątpliwości.

      Album Newsom faktycznie odrzucił mnie wokalem.

      Usuń
  5. Piękna płyta! Zgadzam się, że jego najlepsza. Perełki są też na innych albumach, ale ten jest najrówniejszy - właściwie idealny. 10/10? - A czemu nie :) Jeszcze parę podobnie świetnych płyt znalazłbym w tym gatunku (singer/songwriter) - "Songs of love and hate" Cohena, Al Stewart - "Orange", Nick Drake - "Five leaves left", Scott Walker "Scott 3", Van Morrison - "Astral Weeks", Donovan - "A gift from a flower to a garden", Cat Stevens - "Mona bone jakon", Dylan - "The times they are a changin'". Wszystko to wg mnie płyty na 9 i 10.
    Hmm trochę mi się tego nazbierało zważywszy, że to nie za bardzo moje rejony :)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Gentle Giant - "Octopus" (1972)