Posty

[Recenzja] Miles Davis - "Sketches of Spain" (1960)

Obraz
"Sketches of Spain" to efekt fascynacji Davisa muzyką hiszpańską. Trębacz zainteresował się nią na początku 1959 roku, po usłyszeniu "Concierto de Aranjuez" - koncertu na gitarę i orkiestrę, skomponowanego w 1939 roku przez Joaquína Rodrigo - którego, jak wspominał, słuchał na okrągło przez dwa tygodnie. Już w kwietniu Miles nagrał ze swoim kwintetem własną kompozycję nawiązującą do muzyki hiszpańskiej, "Flamenco Sketches", która została wydana na albumie "Kind of Blue". Mniej więcej w tym samym okresie, wraz z Gilem Evansem - kompozytorem i aranżerem, z którym niejednokrotnie już wcześniej współpracował (przede wszystkim na "orkiestrowych" albumach "Miles Ahead" i "Porgy and Bess", nagranych odpowiednio w 1957 i 1958 roku) - zaczął opracowywać własną aranżację "Concierto de Aranjuez", a konkretnie jego środkowej części. Muzycy początkowo nie planowali nagrywać niczego więcej w tym stylu, ale wkrótce

[Recenzja] King Crimson - "Ladies of the Road" (2002)

Obraz
Wydane w latach 1997-98 archiwalne koncertówki "Epitaph", "The Night Watch" i "Absent Lovers" całkiem sprawnie podsumowały trzy różne etapy działalności King Crimson - właściwie to trzech bardzo odmiennych zespołów, które łączyła nazwa oraz osoba Roberta Frippa i jego ciągłych poszukiwań. Jeżeli czegoś wówczas zabrakło, to podobnego wydawnictwa z okresu "Islands". Wprawdzie skład z saksofonistą Melem Collinsem, śpiewającym basistą Bozem Burrellem oraz perkusistą Ianem Wallance'em doczekał się koncertówki już we wczesnych latach 70., jednak "Earthbound" pozostawia spory niedosyt z powodu skromnego repertuaru i - przede wszystkim - fatalnej jakości brzmienia. Dopiero trzydzieści lat później koncertowe poczynania tego składu doczekały się godnego - choć niepozbawionego wad - podsumowania, w postaci dwupłytowego albumu "Ladies on the Road". Pierwszy dysk wypełniają fragmenty trzech koncertów: z 11 maja '71 w Plymou

[Recenzja] Grateful Dead - "Anthem of the Sun" (1968)

Obraz
Drugi album grupy Grateful Dead, "Anthem of the Sun", powstał w bardzo nietypowy sposób. Poszczególne utwory są bowiem zlepkiem różnych studyjnych podejść i koncertowych wykonań. Muzycy wykorzystali materiał z czterech sesji studyjnych, jakie odbyły się między wrześniem, a grudniem 1967 roku, a także z siedemnastu koncertów, zarejestrowanych między listopadem '67, a lutym '68. Żmudna, ciągnąca się miesiącami praca nad miksem doprowadziła do szału producenta Davida Hassingera, który w rezultacie zostawił zespół w jej trakcie. Muzycy sami wszystko dokończyli i trzeba przyznać, że poradzili sobie znakomicie, gdyż nie słychać tu żadnych cięć ani przeskoków, czasem tylko zauważalne są różnice w brzmieniu. Dzięki temu podejściu powstał album zupełnie inny, niż "piosenkowy" debiut. Bliższy koncertowego oblicza grupy. Wyjątek stanowi króciutki, bardzo prosty "Born Cross-Eyed" (wydany także na stronie B singla "Dark Star"), który spokojnie

[Recenzja] John Coltrane - "My Favorite Things" (1961)

Obraz
Po opuszczeniu kwintetu Milesa Davisa, John Coltrane na dobre zajął się karierą solową. Na początku postanowił zebrać stały skład. Po próbach z różnymi muzykami, zdecydował się na pianistę McCoya Tynera (właśc. Alfred McCoy Tyner), basistę Steve'a Davisa, oraz perkusistę Elvina Jonesa. W ciągu kolejnych lat basiści zmieniali się regularnie, jednak Tyner i Jones towarzyszyli Coltrane'owi aż do 1966 roku, biorąc udział w kilkudziesięciu sesjach nagraniowych i niezliczonych występach na żywo. Kwartet po raz pierwszy (i, jak się potem okazało, ostatni z Davisem) wszedł do studia w październiku 1960 roku. Podczas trzech dni intensywnej pracy (21, 24 i 26 dnia miesiąca) zarejestrowanych zostało kilkanaście utworów (oraz ich alternatywne podejścia). Jeden z nich, "Village Blues", trafił na wydany w styczniu 1961 roku album "Coltrane Jazz" (zawierający ponadto nagrania z 1959 roku, które niestety bardzo mocno się zestarzały). Pozostałe utwory wypełniły w całośc

[Recenzja] King Crimson - "The construKction of light" (2000)

Obraz
"The construKction of light" to prawdopodobnie najbardziej kontrowersyjny studyjny album King Crimson, często uznawany po prostu za najsłabszy. Zespół przystąpił do jego nagrywania w drugiej połowie 1999 roku, po zakończeniu koncertowania jako tzw. "ProjeKcty". W składzie zabrakło Billa Bruforda i Tony'ego Levina. Pierwszy z nich odszedł z powodu narastającego konfliktu z Robertem Frippem, oraz różnic artystycznych (coraz bardziej nużyło go granie rocka, chciał realizować swoje jazzowe ambicje); drugi natomiast zaangażował się w pomoc innym wykonawcom jako muzyk sesyjny i koncertowy, przez co nie miał już czasu dla Crimson. Mało brakowało, a z zespołu odszedłby także Adrian Belew, pesymistycznie nastawiony do przyszłości zespołu i zmęczony dyktaturą Frippa. Ostatecznie jednak dał się odwieść od swojego zamiaru. W składzie pozostali także Trey Gunn i Pat Mastelotto. Fripp żartobliwie określił to wcielenie grupy jako "podwójny duet". "The con

[Recenzja] Tim Buckley - "Happy Sad" (1969)

Obraz
Tim Buckley to ciekawy przykład artysty, który odnosił komercyjne sukcesy, lecz jego twórczość zwykle spotykała się z niezrozumieniem . Tak naprawdę dopiero po jego śmierci nagrane przez niego albumy zyskały status kultowych. Częściowo przyczyniła się do tego popularność, jaką w latach 90. zdobył jego syn, Jeff. A poniekąd także ludzkie zamiłowanie do dramatu - obaj Buckleyowie zmarli w młodym wieku, obaj w tragicznych okolicznościach. Tim, mający już za sobą problemy z narkotykami, nieświadomie zażył zabójczą dawkę heroiny, podaną przez jednego z jego przyjaciół. Jeff utopił się podczas kąpieli w rzece. Z twórczością Tima Buckleya warto jednak zapoznać się dla niej samej. Muzyk zadebiutował w 1966 roku eponimicznym albumem, który choć pokazywał jego nieprzeciętne umiejętności wokalne, to muzycznie nie wyróżniał się niczym na tle innych folkowych wydawnictw z tamtych czasów. Już rok później ukazał się kolejny longplay, "Goodbye and Hello", zawierający nie tylko lepsz

[Recenzja] Miles Davis - "Kind of Blue" (1959)

Obraz
Od dawna odkładałem napisanie tej recenzji. Bo cóż jeszcze można napisać o takim klasyku? "Kind of Blue" w ciągu (niemal) sześćdziesięciu lat został omówiony na wszelkie możliwe sposoby, był tematem niezliczonej ilości recenzji, esejów i co najmniej jednej w całości mu poświęconej książki. To bezsprzecznie najsłynniejszy i najlepiej się sprzedający album jazzowy. Longplay, którego po prostu nie wypada nie znać - nawet jeśli nie słucha się takiej muzyki. Tak samo, jak nie wypada nie znać np. "The Dark Side of the Moon". Oba te albumy może i nie są najlepszymi w swoim gatunku - ba, nie są nawet najlepszymi w dyskografiach ich twórców - ale nie bez powodu właśnie one są otoczone takim kultem. Oba są bowiem bardzo przystępne i nie trzeba być doświadczonym słuchaczem, by się nimi zachwycić, a zarazem są wystarczająco ambitne, by doceniali je także ci, którym nie brakuje doświadczenia i wiedzy muzycznej. Właśnie ta uniwersalność okazała się kluczem do osiągnięcia suk