Posty

Wyświetlam posty z etykietą groundhogs

[Recenzja] Groundhogs - "Who Will Save the World? The Mighty Groundhogs" (1972)

Obraz
Marzec 1972 roku przyniósł dwa albumy o bardzo ciekawiej oprawie edytorskiej. Zarówno "Thick as a Brick" Jethro Tull, jak i  "Who Will Save the World? The Mighty Groundhogs", wydano w nietypowo rozkładanych okładkach - pierwsza imituje gazetę, a druga komiks. Piąty album Groundhogs łamie także inny schemat. Do tej pory każdy kolejny album Anglików przynosił coraz ciekawszą i bardziej oryginalną muzykę. Tym razem jednak trio okopało się na zajętej wcześniej pozycji, a nawet nieco cofnęło. Nie ma jednak co narzekać, bo dużo tu naprawdę fajnego grania o jamowym luzie i doskonałej interakcji muzyków, by wymienić "Wages of Peace", "Body in Mind" czy rozimprowizowany do dziesięciu minut "The Grey Maze". Jeszcze więcej dzieje się w pełnym zmian motywów  "Earth Is Not Room Enough", tym razem także pod względem brzmienia, które po raz pierwszy w historii grupy zostało wzbogacone o instrumenty klawiszowe, a konkretnie melotron. Klaw

[Recenzja] Groundhogs - "Split" (1971)

Obraz
Ciekawa sprawa z tym albumem. Grupę Groundhogs trudno uznać za prominentnego przedstawiciela rockowej sceny przełomu lat 60. i 70. Zaczynał jako kompletnie odtwórczy zespół blues-rockowy, by na kolejnych płytach wypracować nieco bardziej rozpoznawalny styl, który trudno jednak określić mianem nowatorskiego. Nikt raczej nie mógł spodziewać się po tym zespole niczego wyjątkowego. Tymczasem czwarty w dyskografii "Split" okazał się płytą wcale nie gorszą od propozycji ówczesnej rockowej czołówki. Nie odstawał też od niej pod względem sprzedaży, dochodząc do 5. miejsca brytyjskiej listy. Tony McPhee i spółka po prostu świetnie się wpasowali w ówczesne trendy, z jednej strony stawiając na hardrockowy czad i ciężar, zaś z drugiej - unikając najbardziej sztampowych rozwiązań oraz schematów. Trudno zarzucać grupie, że wspomniany sukces był wynikiem jakiś kompromisów. Zaryzykuję stwierdzenie, że to najmniej komercyjny materiał z klasycznego okresu. Całą pierwszą stronę winylowego w

[Recenzja] Groundhogs - "Thank Christ for the Bomb" (1970)

Obraz
Trzeci album Groundhogs ostatecznie potwierdził, że zespół nie był po prostu jednym z wielu, jakie wypłynęły na fali popularności blues rocka i słuch o nich szybko zaginął, bo nie umiały zaproponować nic innego niż granie w tym jednym stylu. "Thank Christ for the Bomb" to album dojrzałej grupy, która zaprezentowała swój własny styl. Daje się usłyszeć tu jeszcze bluesowe korzenie, a brzmienie jest bliskie zyskującego wówczas na popularności hard rocka - za konsoletą zasiadł Martin Birch, który dopiero co skończył prace nad "In Rock" Deep Purple - jednak trio unika powielania ogranych klisz. Wyróżnia się przede wszystkim sposób gry Tony'ego McPhee, wyjątkowo swobodny, często ocierający się o atonalność. Sekcja rytmiczna nie ogranicza się jednak do najprostszego akompaniamentu, lecz stara się interesująco dopełnić brzmienie. Jeżeli jednak pominąć siedmiominutowy utwór tytułowy, z akustycznym wprowadzeniem, dłuższym, jamowym rozwinięciem oraz efektami ilustracyj

[Recenzja] Groundhogs - "Blues Obituary" (1969)

Obraz
"Blues Obituary", czyli nekrolog bluesa , to świetny tytuł dla albumu wydanego w 1969 roku. Prawdziwego bluesa mało kto już wówczas chciał słuchać, natomiast jego urockowiona odmiana, jeszcze do niedawna niezwykle popularna, przestała budzić ekscytację. W muzyce rockowej zaczęły pojawiać się coraz to nowsze nurty, które wypierały zjadający własny ogon blues brytyjski. Jego przedstawiciele - przynajmniej ci, którzy nie chcieli pozostać reliktem mijającej dekady - najchętniej szli w kierunku wyznaczonym przez wykonawców w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream czy The Jeff Beck Group, czego ukoronowaniem był wydany na początku tamtego roku debiut Led Zeppelin - niby wciąż blues rock, a jednak już stuprocentowy hard rock. Można było też pójść w całkiem odmiennym kierunku, jak John Mayall, ojciec blues rocka we własnej osobie, który przerzucił się czasowo na akustyczne granie, idące w nieco jazzowym kierunku. Albo jak grupa Colosseum, założona zresztą przez byłych sidemanów Mayalla,

[Recenzja] Groundhogs - "Scratching the Surface" (1968)

Obraz
Groundhogs to jeden z tych nielicznych w sumie przedstawicieli brytyjskiego bluesa, którym udało się dość mocno przełamać obowiązujące w tym stylu schematy. Tyle tylko, że dotyczy to późniejszych płyt, a debiutancki "Scratching the Surface" całkowicie wpisuje się w ściśle określony sposób grania. Kwartet - złożony ze śpiewającego gitarzysty Tony'ego McPhee, basisty Petera Cruickshanka, bębniarza Kena Pustelnika oraz grającego na harmonijce i czasem udzielającego się wokalnie Steve'a Rye'a - proponuje tu bardzo standardową mieszankę bluesowych patentów oraz rockowego brzmienia i energii, wykonawczo trzymając wysoki poziom, ale nie prezentując nic ponad solidne rzemiosło. Całość zarejestrowano w ciągu kilku październikowych dni, bez żadnych nakładek, więc dźwięk jest raczej surowy, co jednak w takiej muzyce nie powinno przeszkadzać. Kompozycje to albo bluesowe standardy, albo utwory silnie nimi inspirowane. Jeżeli chodzi o przeróbki, to jedynie "Still a Foo