[Recenzja] Amon Düül II - "Phallus Dei" (1969)



W latach 60. na terenie Niemiec Zachodnich funkcjonowały liczne hipisowskie komuny studenckie, których członków łączyły podobne poglądy polityczne i dążenie do wolności. Niektórzy próbowali osiągnąć ją zakładając organizacje terrorystyczne (z Frakcją Czerwonej Armii na czele), inni wybierali bardziej pokojowe metody. Wśród tych ostatnich znalazła się monachijska Amon Düül (pierwszy człon nazwy nawiązuje do egipskiego boga, drugi nie ma żadnego znaczenia, ale dobrze się komponuje z pierwszym). Jej członkowie postanowili osiągnąć wolność (i zarobić na swoje utrzymanie) za pomocą muzyki. Do komuny/grupy mógł dołączyć każdy, bez względu na to, czy posiadał jakiekolwiek muzyczne umiejętności. Co wkrótce doprowadziło do jej podziału.

We wrześniu 1968 roku Amon Düül dostał zaproszenie na festiwal muzyczny w Essen. Bardziej utalentowani muzycznie członkowie, nie chcąc skompromitować się na tak dużej imprezie, postanowili wystąpić w okrojonym składzie. Decyzja ta oczywiście nie spodobała się tym mniej uzdolnionym członkom, którzy również chcieli wystąpić - do czego ostatecznie doszło, choć na scenie pojawili się osobno. Żadna z grup nie chciała rezygnować z nazwy, ale aby uniknąć nieporozumień, zespół złożony z lepszych instrumentalistów dodał do szyldu rzymską dwójkę. Występ Amon Düül II okazał się sporym sukcesem, na czym zyskały obie grupy. Wkrótce otrzymały oferty od firm fonograficznych. Amon Düül (I) wszedł do studia pierwszy. Mająca miejsce pod koniec '68 lub na początku następnego roku sesja nagraniowa okazała się chaotycznym jam session. Gdy po kilku godzinach przedstawiciele Metronome Records zorientowali się, że mają do czynienia z kompletnymi amatorami, przepędzili zespół ze studia, a zarejestrowany materiał odłożyli do archiwum. Wszystko zmieniło się, kiedy opublikowany nakładem Liberty Records debiut Amon Düül II okazał się naprawdę sporym sukcesem komercyjnym. Licząc na podobne powodzenie - w końcu obie grupy posługiwały się niemal identyczną nazwą - wybrano co lepsze fragmenty sesji, zmiksowano je i opublikowano pod tytułem "Psychedelic Underground". Z tej samej sesji wykrojono zresztą jeszcze kilka albumów, które ukazywały się niedługo po premierach kolejnych wydawnictw drugiego zespołu.

Debiutancki longplay Amon Düül II o obrazoburczym tytule "Phallus Dei" (co w tłumaczeniu z łaciny oznacza boski penis) został zarejestrowany i wydany w 1969 roku. Był to jeden z pierwszych - obok "Monster Movie" The Can i "Electrip" Xhol Caravan - albumów krautrockowych. Zespół w tamtym czasie tworzyli śpiewający multiinstrumentaliści Chris Karrer i Shrat (właśc. Christian Thiele), gitarzysta John Weinzierl, basista Dave Anderson (później w Hawkwind), klawiszowiec Falk Rogner, perkusiści Dieter Serfas i Peter Leopold, a także wokalistka Renate Knaup. W nagraniach wzięli udział także wibrafonista Christian Burchard (który wkrótce potem założył własny Embryo) i perkusjonalista Holger Trülzsch (ówczesny członek Popol Vuh). Na album składają się przede wszystkim cztery utwory, z których składał się ówczesny repertuar koncertowy zespołu. Za każdym razem grane były jednak zupełnie inaczej, w zależności od tego, jak akurat potoczyły się improwizacje muzyków. Studyjne wersje zachowują jamową spontaniczność, jednak - w przeciwieństwie do muzyki granej przez konkurencyjny Amon Düül - nie brakuje tu wyrazistych motywów i melodii, utwory rozwijają się w przemyślany sposób, a aranżacje zostały starannie dopracowane. Repertuaru "Phallus Dei" dopełnia miniatura "Henriette Krötenschwanz" (stworzona prawdopodobnie w celu wyrównania długości obu stron płyty winylowej).

Już na tym albumie słychać dobre zgranie muzyków i ich doświadczenie w graniu zespołowych improwizacji. Począwszy od bardzo zwartego, czterominutowego "Kanaan", przez nieco bardziej rozbudowane "Dem Guten, Schönen, Wahren" i "Luzifers Ghilom", po dwudziestominutowy utwór tytułowy, instrumentaliści prezentują niemałe umiejętności w kreowaniu psychodeliczno-orientalno-ćpuńskiego nastroju. Nie ma tutaj żadnego grania na czas, przedłużających się popisów solowych czy bezsensownego wprowadzania jak największej ilości motywów. Utwory są dobrze przemyślane, a instrumentaliści stawiają na wzajemną współpracę, a nie rywalizacje kto zagra lepsze solo. Słychać tu wpływy anglosaskiej psychodelii, ale także muzyki hindustańskiej czy afrykańskiej, pewne naleciałości jazzu, a wszystko to okraszone jest dawką humoru, obecnego przede wszystkim w warstwie wokalnej (śpiewają głównie Karrer i Shrat; udział Knaup ogranicza się przeważnie do schowanych w tle wokaliz, jedynie w krótkim "Henriette Krötenschwanz" wychodzi na pierwszy plan). Uwagę zwraca też bogate brzmienie zespołu, oparte na orientalizujących lub jazzujących partiach gitary, hipnotycznym basie (używanym także jako instrument solowy), nieco dysonansowych dźwiękach skrzypiec, dwóch zestawach perkusyjnych i przeróżnych perkusjonaliach, wspartych tłem elektrycznych organów i okazjonalnie pojawiającym się saksofonem sopranowym.

"Phallus Dei" to świetne połączenie improwizacyjnego szaleństwa ze swoistą przebojowością. Muzycy może nie posiadali wielkich zdolności technicznych, ale nadrabiali sporą kreatywnością i bardzo ważną w takiej muzyce umiejętnością zespołowej współpracy. W chwili wydania album musiał wywoływać szok wśród ówczesnych słuchaczy rocka, nie tylko ze względu na swój tytuł, ale przede wszystkim na całkowite odejście od piosenkowych struktur i inne niekonwencjonalne posunięcia zespołu. Po pięćdziesięciu latach wciąż brzmi świeżo, gdyż wpływ zespołu (głównie za pośrednictwem wykonawców post-punkowych) słychać w muzyce rockowej do dzisiaj.

Ocena: 8/10



Amon Düül II - "Phallus Dei" (1969)

1. Kanaan; 2. Dem Guten, Schönen, Wahren; 3. Luzifers Ghilom; 4. Henriette Krötenschwanz; 5. Phallus Dei

Skład: Chris Karrer - gitara, skrzypce, saksofon sopranowy, wokal; Shrat - skrzypce, instr. perkusyjne, wokalJohn Weinzierl - gitara, gitara basowa; Dave Anderson - gitara basowa; Falk Rogner - organy; Dieter Serfas - perkusja i instr. perkusyjne; Peter Leopold - perkusjaRenate Knaup - instr. perkusyjne, wokal
Gościnnie: Christian Burchard - wibrafon; Holger Trülzsch - instr. perkusyjne
Producent: Olaf Kübler


Komentarze

  1. Ale to jest świetnie napisane "Wśród tych ostatnich znalazła się monachijska Amon Düül (pierwszy człon nazwy nawiązuje do egipskiego boga, drugi nie ma żadnego znaczenia, ale dobrze się komponuje z pierwszym). Jej członkowie postanowili osiągnąć wolność (i zarobić na swoje utrzymanie) za pomocą muzyki." Dowiedziałem się też dlaczego w nazwie jest rzymska dwójka. Bo zespołu nigdy nie znałem i czułem się nieswojo wiedząc że grają Niemcy a nie Anglicy czy Amerykanie. Ostatnio postanowiłem że zagłębie się w ten zespół i jak widać recenzja pojawiła się w sam czas. Płyta intrygująca, muszę ją jeszcze lepiej poznać a okładka piękna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "czułem się nieswojo wiedząc że grają Niemcy"
      No, to być może przed tobą dziesiątki znakomitych zespołów, przy których możesz przestać się czuć nieswojo z takimi informacjami. :P

      Usuń
    2. Dokładnie. Niemcy (Zachodnie) w latach 70. to była muzyczna potęga. Ustępująca właściwie tylko UK i USA. Polecam zacząć od tych najbardziej cenionych kapel, czyli:

      Agitation Free
      Amon Düül II
      Ash Ra Tempel
      Can
      Embryo
      Faust
      Kraftwerk
      Neu!
      Popol Vuh
      Tangerine Dream

      Usuń
    3. "Phallus Dei" to jeden z pierwszych albumów krautrockowych, więc nie jest zły na początek. A żeby mieć jakieś pojęcie o tym nurcie, trzeba dobrze poznać przynajmniej główne albumy wykonawców, których wyżej wymieniłem. Nie wystarczy poznać jednego, bo to był bardzo różnorodny nurt, o czym już wielokrotnie wspominałem.

      Usuń
    4. Te wszystkie zespoły znam z nazwy a Tangerine Dream znam dwie płyty. Nie wiedziałem że to niemcy i normalnie mi się słuchało. Can też słuchałem debiutu.

      Usuń
  2. Tak, Niemcy w latach 70. to była potęga, bez dwóch zdań. Tylko oni potrafili intrygować klimatem w taki sposób, tworzyć taką muzykę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Na kilku płytach się zawiodłem, przede wszystkim pierwsze dwie płyty Agitation Free, nie spodobały mi się, nie wiedzieć czemu, także Can - Tago Mago, może i pomysłowy i wizjonerski, oryginalny album, ale to nie moja bajka. Ja wolę, jak jestem czarowany klimatem, nastrojem, jak na przykład w Tangerine Dream - Zeit, albo In den Gärten Pharaos - Popol Vuh. Nie przepadam za ćpunowaniem w muzyce.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To lepiej sobie odśwież "Tago Mago" i Agitation Free, bo jest tam dużo czarowania klimatem. Zresztą ćpunowanie to nie jest jakieś przeciwieństwo klimatu, bo bardzo często obie te rzeczy idą w parze, z doskonałym efektem.

      Usuń
    2. Może to nie ten klimat ale mnie już męczy rock psychodeliczny. Ale nie ten od Bitelsów, Pink Floyd czy The Doors bo ten jest świetny. Tylko taki "Os Mutantes", "S.F. Sorrow", "Gris-Gris" nawet The Byrds zaczęło mnie męczyć, naprawdę proste piosenki a na nie nałożone jakieś zniekształcające efekty czy jeden odgłos pierdnięcia. To już zaczęło mnie irytować że ktoś próbuję tutaj coś udawać na siłę być "ambitnym".

      Usuń
    3. The Byrds to jednak dużo więcej, niż proste piosenki z nałożonymi efektami. Na takim "Fifth Dimension" sporo ciekawego dzieje się już na poziomie kompozycji - eksperymenty z atonalizmem, wpływy jazzu i hindustańskich rag. To było coś prawdziwie nowatorskiego w 1966 roku i trudno sobie wyobrazić rock psychodeliczny bez tego, co wniósł do niego ten zespół. A że mimo wszystko są to melodyjne piosenki? Cóż z tego, skoro są tak bardzo urokliwe i zupełnie bezpretensjonalne.

      Niemniej jednak takich faktycznie interesujących zespołów w rocku psychodelicznym (nie licząc krautrocka i sceny Canterbury) było niewiele. The Byrds, Beatlesi, Traffic, Pink Floyd, The Doors, Jefferson Airplane, Grateful Dead, Quicksilver Messengers Service, 13th Floor Elevator, Love i może jeszcze parę innych. Cała reszta to już epigoni, którzy nic nie wnieśli, a im mniej znana nazwa, tym mniej ciekawa muzyka.

      Usuń
    4. Tak myślałem że obronisz The Byrds, i owszem masz rację ale przedawkowałem słuchanie tego zespołu. Oczywiście chodziło mi o te wszystkie epigony i płyty które wymieniłem, żadna z nich nie dorównuję The Byrds nawet ten Dr. John.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)