[Recenzja] Ghost - "Opus Eponymous" (2010)



Od kilku lat panuje moda na granie retro. Mniej kreatywni przedstawiciele tego nieformalnego nurtu po prostu zamykają się w jednej stylistyce bądź nawet ograniczają do kopiowania konkretnego wykonawcy. Nie brakuje jednak bardziej pomysłowych twórców, którzy mieszają ze sobą różne, często odległe wpływy. Takim właśnie przypadkiem jest szwedzki Ghost. Zespół zwrócił na siebie uwagę jeszcze przed premierą debiutanckiego albumu. Wszystko za sprawą tajemniczej otoczki. Nieznane są nazwiska muzyków, którzy na sesjach zdjęciowych i koncertach pojawiają się w przebraniach. Wokalista, używający pseudonimu Papa Emeritus, przyodziewa papieską szatę i maskę kościotrupa, natomiast instrumentaliści - dwaj gitarzyści, basista, klawiszowiec oraz perkusista - nazywani Bezimiennymi Upiorami (Nameless Ghouls), ukrywają się w strojach mnichów, z głęboko nasuniętymi kapturami. Nawiązania do chrześcijańskich tradycji są obecne także w tekstach, które można nazwać satanistycznymi. To wszystko mogłoby sugerować, że mamy do czynienia z zespołem wykonującym black lub death metal. Nic bardziej mylnego. W opisach muzyki granej przez Ghost często pojawiają się takie nazwy, jak Blue Öyster Cult, Mercyful Fate, Black Sabbath czy... The Beatles, a do tego wszystkiego należałoby jeszcze dodać wyraźne podobieństwa do rocka psychodelicznego.

Debiutancki album Ghost nosi przewrotny tytuł "Opus Eponymous", czyli "dzieło eponimiczne", a więc zatytułowane tak, jak wykonawca. Innymi słowy, album mógłby nazywać się "Ghost" i wyszłoby na to samo. Ale to byłoby za proste dla grupy, która stara się wymknąć ścisłym klasyfikacjom. Takie przynajmniej można odnieść wrażenie na podstawie dziewięciu zamieszczonych tu nagrań. Pełniący rolę wstępu "Deus Culpa" opiera się wyłącznie na partii organów - z jednej strony bardzo delikatnej, ale i trochę niepokojącej. Właściwy styl zespołu poznajemy w "Con Clavi Con Dio", w którym posępnemu gitarowemu riffowi towarzyszą nieco psychodeliczne organy, mnisie zaśpiewy po łacinie, a także wręcz popowo melodyjna partia wokalna Papy Emeritusa, którego barwa głosu i sposób śpiewania są zupełnie niemetalowe. Razem tworzy to całkiem unikalne i spójne połączenie. Podobnie wypadają kolejne utwory, tylko czasem większy nacisk położono na przebojowość ("Ritual", "Stand By Him", "Satan Prayer"), a kiedy indziej na ciężar ("Elizabeth", "Death Knell", "Prime Mover"), choć zawsze mamy do czynienia z jednym i drugim. Dopiero w finałowym instrumentalu "Genesis" zespół pokazuje się od nieco innej, trochę poważniejszej strony. Szczególnie tutaj słychać, że kimkolwiek są członkowie zespołu, nie są to żadni przypadkowi amatorzy. Japońskie wydanie zawiera jeszcze przeróbkę beatlesowskiego "Here Comes the Sun". W zasadzie nie różni się znacząco od pierwowzoru, ale i tak muzycy bardzo mocno odcisnęli na nim własne piętno. Potwierdzając w ten sposób, że wypracowali sobie rozpoznawalne brzmienie.

Ta cała infantylna otoczka i ten groteskowy mrok wydają się zupełnie świadomie kiczowate. Słychać, że muzycy po prostu świetnie się bawią taką konwencją, igrając ze słuchaczami, którzy nie spodziewają się takiego przełamywania metalowych schematów. Jednocześnie "Opus Eponymous" broni się za sprawą wyrazistych melodii (to chyba najbardziej wyróżnia Ghost spośród innych kapel retro-rockowych) i bardzo fajnego, charakterystycznego brzmienia. Większość negatywnych opinii wynika stąd, że słuchacze metalu dali się nabrać na wizerunek grupy, a zamiast bezsensownego łomotu otrzymali połączenie ciężkich riffów z hippisowskimi klawiszami i niemalże popowym wokalem. Czas pokaże, czy Ghost to tylko ciekawostka na jeden raz, czy może wyrośnie na jeden z najlepszych rockowych zespołów XXI wieku. Zbliżająca się premiera drugiego albumu pozwoli już za parę dni to zweryfikować.

Ocena: 7/10



Ghost - "Opus Eponymous" (2010)

1. Deus Culpa; 2. Con Clavi Con Dio; 3. Ritual; 4. Elizabeth; 5. Stand by Him; 6. Satan Prayer; 7. Death Knell; 8. Prime Mover; 9. Genesis

Skład: Papa Emeritus - wokal; Nameless Ghouls - wszystkie instrumenty
Producent: Gene Walker


Komentarze

  1. Jeden z ciekawszych debiutów ostatnich lat. Obecnie mało który zespół ma własny styl, niestety.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Pearl Jam - "Dark Matter" (2024)

[Recenzja] ||ALA|MEDA|| - "Spectra Vol. 2" (2024)

[Recenzja] Santana - "Welcome" (1973)

[Recenzja] Van der Graaf Generator - "The Least We Can Do Is Wave to Each Other" (1970)

[Recenzja] Maruja - "Connla's Well" (2024)