[Recenzja] The Who - "My Generation" (1965)
Zespołu The Who nikomu chyba przedstawiać nie trzeba. To właściwie archetypowy przykład rockowej grupy, która debiutowała w czasach, gdy tego typu muzyka dopiero raczkowała i wydawała się jedynie przejściową modą. I również pierwsze płyty The Who nie wskazywały na to, by miała być czymś więcej. Debiutancki album "My Generation", w Stanach wydany jako "The Who Sings My Generation", to typowy produkt tamtych czasów. Prosta, energetyczna muzyka o czysto rozrywkowym charakterze. Podobnie, jak na płytach innych ówczesnych grup, część repertuaru stanowią przeróbki cudzych kompozycji. Choć tutaj należą one do zdecydowanej mniejszości. Kwartet sięgnął po dwa utwory Jamesa Browna, "I Don't Mind" i "Please, Please, Please", a także "I'm a Man" Bo Diddleya. Amerykański wydawca zdecydował się wymienić ten ostatni na autorski "Instant Party (Circles)", podobnie jak większość materiału napisany przez gitarzystę Pete'a Town