Posty

Wyświetlam posty z etykietą robert plant

[Recenzja] Robert Plant - "Carry Fire" (2017)

Obraz
Darzę sporym szacunkiem Roberta Planta. Za to, że konsekwentnie odmawia propozycjom reaktywowania Led Zeppelin, odrzucając nawet najbardziej lukratywne oferty. Za to, że zamiast tego gra i nagrywa taką muzykę, jaka jest mu obecnie najbliższa. Naprawdę nie rozumiem ludzi, którzy chcieliby słuchać, jak Robert - od dawna stroniący od hard rocka, nie tylko z powodu słabnących możliwości wokalnych - męczy się wykonując taki repertuar. Osobiście wolę posłuchać go wykonującego muzykę, której granie daje mu radość i satysfakcję, co znaczy, że robi to szczerze, z prawdziwej pasji, nie oglądając się na oczekiwania fanów czy panujące mody. "Carry Fire" to najnowsze solowe wydawnictwo Planta. Podobnie, jak na wydanym przed trzema laty "Lullaby and... The Ceaseless Roar", wokaliście towarzyszy zespół Sensational Space Shifters. Pod względem stylistycznym również mamy do czynienia z kontynuacją tamtego longplaya. Dominuje tu więc raczej spokojne granie, utrzymane gdzieś na

[Recenzja] Robert Plant - "Lullaby and... The Ceaseless Roar" (2014)

Obraz
Robert Plant od lat unika wszystkiego, co może kojarzyć się z Led Zeppelin. Zamiast tego proponuje łagodniejszą muzykę, mocno przesiąkniętą wschodnim klimatem. Na właśnie wydanym albumie "Lullaby and... The Ceaseless Roar" - podobnie jak na kilku poprzednich - w aranżacjach dominują instrumenty pochodzenia afrykańskiego o takich egzotycznych nazwach, jak bendir, djembe, tehardant, kologo i ritti; pojawia się też indyjska tabla. Wyraźniejsze, mocniejsze partie gitar słychać właściwie tylko w czterech utworach: "Embrace Another Fall", "Turn It Up", "Somebody There" i "Up on the Hollow Hill". Cóż, Robert Plant już nie jest młodzieńcem i mógłby sobie nie poradzić z śpiewem w mocniejszych kompozycjach. Za to do nastrojowych kompozycji jego obecny głos pasuje idealnie. Album rozpoczyna się od tradycyjnej pieśni bluegrassowej "Little Maggie". Stylistycznie utrzymanej gdzieś na pograniczu folku, country i muzyki etnicznej, o a

[Recenzja] Robert Plant - "Shaken 'n' Stirred" (1985)

Obraz
"Shaken 'n' Stirred" to najbardziej zaskakujący i kontrowersyjny album w dorobku Roberta Planta. Wokalista już na swoim poprzednim solowym wydawnictwie, "The Principle of Moments", jasno dał do zrozumienia, że nie interesuje go odcinanie kuponów od swojej przeszłości w Led Zeppelin. I nie zamierza spełniać zachcianek fanów. Jednak nawet wtedy nikt się jeszcze nie spodziewał, że jego kolejny longplay będzie całkowicie zdominowany przez brzmienie syntezatorów. Co prawda całość osadzona jest na tradycyjnej sekcji rytmicznej, z gitarą basową i prawdziwą perkusją, a nie żadnym automatem. Ale już rola gitary została bardzo mocno ograniczona. Najbardziej prominentne pojawia się w "Kallalou Kallalou", "Trouble Your Money" i "Sixes and Sevens" (dwa ostatnie mogłyby w sumie znaleźć się na poprzednim albumie), ale przeważnie spychana jest do roli ozdobnika. Oczywiście, Plant pokazuje tu bardzo przystępne dla przypadkowego słuchacza

[Recenzja] Robert Plant - "The Principle of Moments" (1983)

Obraz
Można powiedzieć, że debiutancki album solowy Roberta Planta, "Pictures at Eleven", był bezpiecznym badaniem gruntu. W znacznej części wypełniły go dokładnie takie utwory, jakich oczekiwali fani - bezpośrednio nawiązujące do jego przeszłości w Led Zeppelin. Jednocześnie pojawiły się tam nagrania sugerujące, że Plant chciałby podążyć w nieco innym kierunku. I to właśnie robi, już bez oglądania się na oczekiwania fanów, na swoim drugim solowym albumie, "The Principle of Moments". Wielce mówiący jest fakt, że dwa najbardziej zeppelinowe kawałki zarejestrowane w tamtym okresie - "Road to the Sun" i "Turnaround" - nie znalazły się na albumie (wydano je dopiero po latach: pierwszy w 2003 roku na kompilacji "Sixty Six to Timbuktu", drugi cztery lata później na reedycji "The Principle of Moments"). Bardzo sobie cenię taką postawę Planta. Chęć zerwania z przeszłością i granie tego, na co miał ochotę, bez oglądania się na fan

[Recenzja] Robert Plant - "Pictures at Eleven" (1982)

Obraz
Szanuję muzyków Led Zeppelin za decyzję o rozwiązaniu zespołu po śmierci Johna Bonhama i konsekwentne odmawianie reaktywacji (nie licząc pojedynczych występów). Nie, nie dlatego, że uważałbym dalsze granie z innym perkusistą za świętokradztwo. Po prostu, biorąc pod uwagę poziom ostatnich albumów grupy (już "Presence" wyraźnie zdradza oznaki kryzysu, a "In Through the Out Door" jest dowodem kompletnego wypalenia twórczego), obawiam się, że Led Zeppelin poszedłby drogą wielu innych rockowych wykonawców, uporczywie wydających kolejne płyty, nie mając już kompletnie nic do zaoferowania. Optymizmem na pewno nie napawają solowe poczynania muzyków. O post-zeppelinowej twórczości Jimmy'ego Page'a nie ma nawet co wspominać. Z kolei John Paul Jones nie nagrał chyba nic, co zwróciło uwagę kogokolwiek, prócz najzagorzalszych wielbicieli Led Zeppelin. Na tym tle zdecydowanie najlepiej prezentują się dokonania Roberta Planta, które przynajmniej pod względem komercyjn