Posty

[Recenzja] Tim Buckley - "Lorca" (1970)

Obraz
Wrzesień 1969 roku był niezwykle pracowity dla Tima Buckleya. W ciągu czterech tygodni muzyk zarejestrował równolegle materiał na trzy kolejne albumy studyjne. Pierwszy z nich, "Blue Afternoon" ukazał się już w listopadzie. Wypełniły go utwory o wyciszonym, melancholijnym charakterze, stylistycznie najbliższe folku, z lekko jazzowym zabarwieniem. Kolejne dwa longplaye, wydane już w 1970 roku "Lorca" i "Starsailor", przyniosły muzykę zdecydowanie bardziej eksperymentalną, awangardową, zdecydowanie odchodzącą od folkowych korzeni Buckleya. Pierwsza strona winylowego wydania "Lorca" zawiera dwa długie utwory, pozbawione rytmu i wyrazistych melodii, oparte na skali chromatycznej. Dziesięciominutowy utwór tytułowy, niesamowicie intryguje swoim awangardowym charakterem. Nieco teatralnej - w dobrym tego słowa znaczeniu - partii wokalnej towarzyszy jedynie dość jednostajne organowe tło, hipnotyczny bas, atonalne partie elektrycznego pianina, oraz

[Recenzja] John Coltrane - "Live at the Village Vanguard" (1962)

Obraz
Po czterech latach solowej kariery i dziewięciu płytach ze studyjnym materiałem, John Coltrane postanowił nagrać album koncertowy. Jak sam przyznawał, tylko na żywo mógł grać z pełną swobodą, ponieważ praca w studiu była zbyt sformalizowana, podlegała wielu regułom i ograniczeniom. Pod okiem producenta Boba Thiele'a (od tamtej pory stałego współpracownika Coltrane'a aż do jego śmierci) zarejestrowano serię czterech występów w nowojorskim klubie Village Vanguard, które odbyły się w dniach 1-3 i 5 listopada 1961 roku. Kwartetowi towarzyszyli wówczas liczni goście, jak Eric Dolphy (w tamtym okresie będący praktycznie piątym członkiem zespołu), kontrabasista Jimmy Garrison (który dosłownie chwilę później na stałe zajął miejsce Reggiego Workmana), perkusista Roy Haynes, a także grający na rożku angielskim i kontrafagocie Garvin Bushell, oraz grający na tamburze Ahmed Abdul-Malik. Niestety, nie wszystkich z nich można usłyszeć na tym albumie. Z prawie pięciu godzin zarejestrowan

[Recenzja] Love - "Da Capo" (1966)

Obraz
Amerykańska grupa Love to jeden z prekursorów i najsłynniejszych przedstawicieli tamtejszej sceny psychodelicznej. Powstała w połowie lat 60., gdy raczkująca muzyka rockowa nie wykazywała jeszcze żadnych większych ambicji, niż granie prostych, melodyjnych piosenek na pograniczu popu, rock'n'rolla i rhythm'n'bluesa, a czasem też folku lub country. Od tych standardów nie odstawał debiutancki album Love, wydany w marcu 1966 roku, zawierający kilkanaście krótkich, garażowo surowych utworów, wywodzących się bezpośrednio z inspiracji rhythm'n'bluesem i amerykańskim folkiem. Jego następca, "Da Capo", opublikowany został zaledwie osiem miesięcy później, lecz była to już zupełnie inna muzyczna rzeczywistość. W międzyczasie ukazały się takie albumy, jak "Revolver" Beatlesów, "Fifth Dimension" The Byrds, czy "East-West" The Butterfield Blues Band, które popchnęły rocka w bardziej ambitnym kierunku, jak również bardzo ważny dla p

[Recenzja] Gov't Mule - "Live at Roseland Ballroom" (1996)

Obraz
Już drugie wydawnictwo Gov't Mule przynosi materiał zarejestrowany na żywo (podczas sylwestrowego występu w nowojorskim Roseland Ballroom, 31 grudnia 1995 roku). Muzycy zapewne chcieli w ten sposób pokazać, że są jednym z tych zespołów, które dopiero podczas koncertów udowadniają, na co naprawdę je stać. Tak, jak The Allman Brothers Band, Cream, czy hendrixowski Band of Gypsys. Zespół wyraźnie próbuje oddać tutaj ducha czasów, gdy podczas występów wszystkie utwory tworzyło się praktycznie na nowo, zmieniając ich aranżacje, strukturę i dodając mnóstwo jamowego luzu. Niestety, nie do końca to wyszło. Tutejsze wersje "Temporary Saint" i "Painted Silver Light" brzmią właściwie identycznie, jak studyjne pierwowzory. W "Mule" zespół z początku też po prostu wiernie odgrywa oryginał, włącznie z solówkami, dopiero w szóstej minucie pojawia się cytat z "Who Do You Love" Bo Diddleya i dodatkowe solo gitarowe. Lepiej wypadają dwie instrumentalne

[Recenzja] The Mothers of Invention - "We're Only in It for the Money" (1968)

[Recenzja] Van der Graaf - "The Quiet Zone / The Pleasure Dome" (1977)

Obraz
Niespełna dwa lata po powrocie Van der Graaf Generator, nad zespołem znów zawisły czarne chmury. W krótkim czasie grupa straciła połowę składu. Najpierw, w grudniu 1976 roku, odszedł Hugh Banton, a zaledwie kilka tygodni później jego śladami podążył David Jackson (obaj zrezygnowali głównie z przyczyn finansowych - zespół nieustannie tkwił w długach). To mógł być koniec Generatora. I w pewnym sensie był. Nie ukrywajmy, że choć Peter Hammill jest rozpoznawalnym wokalistą, a Guy Evans jednym z najlepszych rockowych perkusistów, to o brzmieniu i charakterze muzyki zespołu decydowały przede wszystkim nie dające się podrobić organy Bantona i równie niepowtarzalny saksofon Jacksona. Pozostali muzycy nawet nie próbowali ich zastąpić - zamiast tego, w nowym składzie znaleźli się grający na skrzypcach Graham Smith, oraz (ponownie) basista Nic Potter. Hammill i Evans zdawali sobie sprawę, że bez Jacksona i Bantona jest to zupełnie inny zespół, a przynajmniej jego uboższa, wykastrowana wersja

[Recenzja] Miles Davis Quintet - "Miles Smiles" (1967)

Obraz
Pod koniec października 1966 roku Drugi Wielki Kwintet Milesa Davisa wszedł do studia, by w ciągu dwóch dni zarejestrować materiał na swój drugi longplay. Rezultat tej sesji, album "Miles Smiles", jest zgodnie uznawany przez krytyków i słuchaczy za jedno z największych osiągnięć Davisa, jak również - wraz z innymi wydawnictwami tego składu - za przełomowe dzieło, będące wzorcem współczesnego jazzu i drogowskazem dla kolejnych pokoleń jazzmanów. Zawarta tutaj muzyka broni się do dziś, brzmiąc tak nowocześnie, na ile to możliwe w jazzie akustycznym. Kwintet kontynuuje tutaj swoje eksperymenty z modalnością, praktycznie całkiem już zrywając z bopowymi schematami. Najlepszym określeniem dla zawartej tutaj muzyki będzie termin jazz awangardowy. Nie znaczy to jednak, że jest to trudna muzyka (choć może taka być dla osób nieosłuchanych z jazzem). Muzycy trzymają się tutaj daleko od popularnego wówczas free jazzu, za którym Miles, delikatnie mówiąc, nie przepadał. Głównym komp

[Recenzja] Grateful Dead - "Workingman's Dead" (1970)

Obraz
Po podsumowaniu dotychczasowej kariery koncertówką "Live/Dead", muzycy Grateful Dead postanowili porzucić psychodelię i zwrócić się w stronę swoich muzycznych korzeni. Zawartość kolejnego, czwartego studyjnego longplaya, "Workingman's Dead", to osiem nieskomplikowanych utworów, opartych głównie na brzmieniu akustycznych gitar. Zespół oddaje tutaj hołd amerykańskiej tradycji muzycznej, oscylując pomiędzy takimi stylistykami, jak folk, country i blues. W klimat całości świetnie wprowadza otwierający album "Uncle John's Band" - bardzo chwytliwy i energetyczny kawałek, z pięknymi harmoniami wokalnymi w stylu Crosby, Stills & Nash. Bardzo fajnym urozmaiceniem są natomiast dwa żywsze kawałki bluesowe, w których większą rolę odgrywa elektryczne instrumentarium: "New Speedway Boogie" i "Easy Wind". Niestety, reszta utworów pozostawia mnie całkowicie obojętnym, lub wywołuje zdecydowanie negatywne odczucia ("Dire Wolf"