Posty

[Recenzja] The Velvet Underground - "The Velvet Underground" (1969)

Obraz
Trzeci, eponimiczny album The Velvet Underground przynosi drastyczną zmianę kierunku muzycznego. Wraz z odejściem Johna Cale'a (którego miejsce zajął Doug Yule), niemal całkiem zniknęły elementy awangardowe i eksperymentalne. Lou Reed doszedł do - w sumie słusznego - wniosku, że nie ma sensu nagrywać albumu podobnego do poprzedniego. W rezultacie, "The Velvet Underground" w znacznej części składa się z prostych, melodyjnych piosenek, bliskich folku lub popu. Często naprawdę ładnych i uroczych, żeby wspomnieć tylko o "Candy Says", "Pale Blue Eyes" czy "After Hours" (śpiewanych odpowiednio przez Yule'a, Reeda i perkusistkę Maureen Tucker). Nawet gdy zespół gra bardziej energicznie, rockowo, to zawsze z wyłączonym przesterem ("What Goes On", "Beginning to See the Light"). O poprzednim, poszukującym wcieleniu grupy, przypomina jedynie 9-minutowy "The Murder Mystery". Cóż to jednak za porąbany kawałek - inspi

[Recenzja] John Coltrane - "Transition" (1970)

Obraz
Albumy pośmiertne wywołują wiele kontrowersji. Popularna opinia głosi, że wydaje się je jedynie z chęci zysku, aby zarobić na różnych odpadkach, których ich twórcy nie mieli zamiaru wydawać. W przypadku muzyki rockowej czy szeroko pojętego popu, jakość takich albumów zwykle potwierdza taką teorię. Inaczej wygląda jednak w przypadku jazzu, gdzie pośmiertne albumy często prezentują równie wysoki poziom, co dzieła muzyków wydane za życia. W znacznej mierze wynika to z samego podejścia muzyków jazzowych, którzy rzadko myśleli w kategorii albumów. O ile w muzyce rockowej proces nagrywania wygląda tak, że najpierw pojawia się pomysł stworzenia nowego albumu, a dopiero potem powstają na niego utwory, tak jazzmani po prostu co jakiś czas organizowali sesje, w trakcie których dawali ujście swojej twórczej energii. W ten sposób rejestrowane było znacznie więcej muzyki, niż było potrzebne do wypełnienia kontraktu. I dlatego właśnie cześć materiału była odkładana na później, a nie z powodu go

[Recenzja] Miles Davis - "Directions" (1981)

Obraz
Jeszcze jedna kompilacja z odrzutami. Podobnie, jak na wydanym dwa lata wcześniej "Circle in the Round", znalazły się tu utwory zarejestrowane na przestrzeni wielu lat. Materiał powstawał od 1960 do 1970 roku. Rozrzut stylistyczny też jest spory: od jazzu orkiestrowego ("Song of Our Country" z sesji "Sketches of Spain"), przez bebop (koncertowe wykonanie "'Round Midnight" w składzie z "Someday My Prince Will Come") i jazz modalny ("So Near, So Far" z sesji "Seven Steps to Heaven" i alternatywna wersja "Limbo" z "Sorcerer"), po jazz elektryczny i jazz rock. Zdecydowanie dominują utwory w tych ostatnich dwóch stylach, które zajmują aż trzy z czterech stron winylowego wydania. Dwa pierwsze są utwory są bardzo ładne i przyjemne, ale wyraźnie słychać, że to muzyka sprzed prawie sześćdziesięciu lat, która dziś nie znajduje wielu wielbicieli. Nieco bardziej współcześnie brzmią oba modalne utwo

[Recenzja] Herbie Hancock - "Blow-Up" (1967)

Obraz
"Blow-Up" to ścieżka dźwiękowa do tak samo zatytułowanego filmu Michelangela Antonioniego (w Polsce znanego jako "Powiększenie"), twórcy słynnego "Zabriskie Point" (w którym wykorzystane zostały m.in. utwory Pink Floyd, The Doors i Grateful Dead). Soundtrack "Blow-Up" został w większości skomponowany i wykonany przez Herbiego Hancocka. Ponadto, w filmie wykorzystane zostały utwory brytyjskich grup rockowych The Yardbirds i Tomorrow, a także dwa covery grupy The Lovin' Spoonful w wykonaniu anonimowych brytyjskich muzyków. Na oryginalnym winylowym wydaniu albumu znalazły się wyłącznie kompozycje Hancocka i Yardbirds; nagrania pozostałych wykonawców dołączono dopiero przy okazji kompaktowych reedycji. Herbie nagrał najpierw swoją muzykę w Londynie z pomocą tamtejszych muzyków studyjnych. Lecz rozczarowany efektem, postanowił wrócić do Nowego Jorku i tam zarejestrować materiał ponownie, tym razem z udziałem uznanych jazzmanów. Podczas tej

[Recenzja] Funkadelic - "Funkadelic" (1970)

Obraz
Grupa Funkadelic powstała jako instrumentalny zespół towarzyszący wokalnej grupie Parliament. Oba składy ściśle ze sobą współpracowały, a nagrywane przez nie wspólnie albumy były zamiennie sygnowane obiema nazwami. Te pod szyldem Parliament zawierały muzykę o bardziej komercyjnym charakterze - mieszankę funku, soulu, gospel, a później też disco z ledwie odrobiną rocka. Z kolei na albumach Funkadelic (przynajmniej tych najwcześniejszych) dominowała mocno rockowa, psychodeliczna odmiana funku, brzmiąca niczym skrzyżowanie Jimiego Hendrixa i Sly and the Family Stone. Debiutancki, eponimiczny album Funkadelic przynosi muzykę o dość swobodnym, niemal jamowym graniu. Opartą na funkowo pulsującej grze sekcji rytmicznej, z hendrixowskimi partiami gitar, psychodelicznymi hammondami i soulowymi wokalami. Album spinają jak klamra dwa najbardziej odjechane utwory - dziewięciominutowy "Mommy, What's a Funkadelic?" i niewiele krótszy "What Is Soul" - oba pełne jamowego

[Recenzja] Fire! - "The Hands" (2018)

Obraz
Rok 2018 na razie nie zapowiada się ciekawie pod względem płytowych premier, lecz przyniósł już jedno bardzo interesujące wydawnictwo. Jest nim wydany niemal równo miesiąc temu album "The Hands" szwedzkiego tria Fire!. Zespół powstał blisko dekadę temu z inicjatywy saksofonisty Matsa Gustafssona - jednego z najbardziej zapracowanych muzyków w branży, zaangażowanego w dziesiątki projektów i współpracującego z niezliczonymi artystami, głównie ze świata jazzu, choć czasem też rocka (wspomagał chociażby Sonic Youth). Od samego początku towarzyszy mu sekcja rytmiczna składająca się z basisty Johana Berthlinga i perkusisty Andreasa Werliina. Trio wydało dotąd sześć albumów studyjnych (wliczając najnowszy), a także trzy kolejne pod szyldem Fire! Orchestra, na których towarzyszy mu mocno rozbudowany skład. Stylistycznie zespół porusza się w rejonach fusion, jazz rocka i free jazzu z domieszką noise'u, psychodelii i elementów krautrocka - wymieszanych w różnych proporcach, w

[Recenzja] Miles Davis - "Circle in the Round" (1979)

Obraz
"Circle in the Round" to kolejny zbiór wcześniej niewykorzystanych nagrań z katalogu Milesa Davisa. Tym razem pochodzących z bardzo odległych sesji. Kompilacja obejmuje materiał z lat 1955-1970. W ciągu tych piętnastu lat Davis dokonywał licznych zmian składów i stylów, co negatywnie wpływa na spójność tego wydawnictwa. Za to poziom poszczególnych utworów prezentuje się bardzo wysoko. W większości są to zupełnie premierowe nagrania. Wyjątek stanowi "Love for Sale", który w tej samej wersji był już wydany na japońskiej kompilacji "1958 Miles" (1974), a także "Two Bass Hit" i "Sanctuary" - znane odpowiednio z albumów "Milestones" i "Bitches Brew", tutaj jednak zamieszczone w innych, starszych wersjach, nagranych przez inne składy. Na pierwszej stronie cofamy się do czasów hard bopu i cool jazzu, za sprawą trzech utworów zarejestrowanych w latach 1955, 1958 i 1961. "Two Bass Hit", kompozycja  Dizzy'

[Recenzja] Herbie Hancock - "Maiden Voyage" (1966)

Obraz
"Maiden Voyage", najsłynniejszy album Herbiego Hancocka z epoki jazzu akustycznego, został zarejestrowany podczas jednodniowej sesji, 17 marca 1965 roku. Pianiście towarzyszą ci sami muzycy, co na poprzednim w jego dyskografii "Empyrean Isles" - trębacz Freddie Hubbard, basista Ron Carter i perkusista Tony Williams. Ponadto w nagraniach wziął udział saksofonista George Coleman, który parę miesięcy wcześniej przez pewien czas grał z Hancockiem, Carterem i Williamsem w kwintecie Milesa Davisa (można go usłyszeć na albumie "Seven Steps to Heaven" i kilku koncertówkach z tamtego okresu). "Maiden Voyage" to swego rodzaju album koncepcyjny. Tytuły większości utworów nie przypadkiem kojarzą się z tematyką marynistyczną. Kompozycje mają charakter ilustracyjny, co sprawia, że nie są całkowicie abstrakcyjne, jak większość jazzu. Album składa się z pięciu kompozycji Herbiego. Jedną z nich, "Little One", pianista nagrał już kilka tygodni wcz