Posty

[Recenzja] Depeche Mode - "Spirit" (2017)

Obraz
Czternasty album studyjny Depeche Mode to jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Oczywiście wynika to głównie z sentymentu fanów i wielkiej promocji ze strony wytwórni. Nie ma co ukrywać, że zespół od dawna niczym już nie zaskakuje, a i poziom ostatnich albumów nie jest szczególnie wysoki. Jedno trzeba jednak przyznać - do tej pory nawet gdy muzycy nagrali słaby materiał, to dało się wykroić z niego kilka przebojowych singli. Takie utwory, jak "Precious", "Wrong" czy "Heaven", śmiało można już nazwać depeszową klasyką. Tym bardziej zaskoczyła mnie zapowiedź nowego albumu, w postaci utworu "Where's the Revolution". Teoretycznie wszystko jest tu na swoim miejscu - nowoczesna elektronika, wtopione w nią charakterystyczne zagrywki gitarowe Martina Gore'a, oraz wciąż świetny głos Dave'a Gahana - ale zdecydowanie nie można nazwać tego utworu przebojowym, brakuje mu wyrazistej melodii. A dobra melodia powinna być przecież

[Recenzja] King Crimson - "Discipline" (1981)

Obraz
Po rozwiązaniu King Crimson w połowie lat 70., Robert Fripp nie próżnował. Nagrywał albumy solowe, kontynuował współpracę z Brianem Eno, wspomagał też takich artystów, jak Peter Gabriel, David Bowie czy Talking Heads. Na początku lat 80. powołał do życia nowy zespół, Discipline. Perkusistą został dawny znajomy z King Crimson, Bill Bruford. Następnie zaangażowano basistę Tony'ego Levina, który grał już z Frippem na jego solowym debiucie, "Exposure", a wcześniej na trzecim albumie Gabriela. Składu dopełnił śpiewający gitarzysta Adrian Belew, mający na koncie współpracę z Frankiem Zappą, a także z Davidem Bowiem i Talking Heads (w innym czasie niż Fripp). Kwartet zagrał kilka koncertów, na których oprócz nowych utworów sięgnął do repertuaru King Crimson, a następnie wszedł do studia, by zarejestrować pierwszy album. W trakcie sesji nagraniowej muzycy postanowili zmienić koncepcję, rezygnując z nazwy Discipline, którą zastąpił szyld King Crimson. Było to zrozumiałe pos

[Recenzja] Alice Coltrane - "Ptah, the El Daoud" (1970)

Obraz
Dotychczas w "jazzowych wtorkach" opisywałem albumy jazzrockowe lub przynajmniej o rock w jakimś stopniu zahaczające. Pora wypłynąć na szersze wody. Wybrałem jeden ze swoich ulubionych jazzowych longplayów - "Ptah, the El Daoud" utalentowanej pianistki i harfistki Alice Coltrane. Profesjonalna kariera Alice (wówczas McLeod) rozpoczęła się na początku lat 60., gdy dołączyła do kwartetu wibrafonisty Terry'ego Gibbsa, z którym nagrała dwa albumy. W tym właśnie okresie poznała Johna Coltrane'a, najsłynniejszego i prawdopodobnie najlepszego saksofonistę jazzowego. W 1966 roku Alice została zarówno żoną Johna, jak i członkinią jego nowego kwintetu. Niestety, już w lipcu 1967 roku John zmarł na raka wątroby. Zrozpaczona wdowa znalazła ukojenie w muzyce. Wkrótce potem zadebiutowała w roli lidera albumem "A Monastic Trio", wydanym w 1968 roku. Najbardziej kreatywny okres w jej karierze rozpoczął się jednak dwa lata później, wraz z trzecim longplayem, c

[Recenzja] Caravan - "In the Land of Grey and Pink" (1971)

Obraz
Najsłynniejszy album Caravan jest taki, jak jego okładka - bajkowy w klimacie, pastelowy w brzmieniu. Longplay składa się z czterech krótszych utworów, wypełniających stronę A winylowego wydania, oraz ponad 20-minutowej suity, zajmującej stronę B. Głównymi twórcami materiału są Richard i David Sinclairowie. Kompozytorski wkład Pye'a Hastingsa jest znacznie mniejszy, niż na poprzednich albumach. Podpisał się tylko pod jednym utworem, "Love to Love You (And Tonight Pigs Will Fly)", zresztą najsłabszym, irytująco banalnym i zaniżającym poziom całości. Niestety, kompozycje kuzynów Sinclairów też nie zawsze są najwyższych lotów, czego przykładem otwierający całość "Golf Girl", o popowo miałkiej melodii zbudowanej wokół prostego tematu na puzonie. Nieco lepiej wypada tytułowy "In the Land of Grey and Pink",pozornie nieciekawy, ale zwracający uwagę ładnymi klawiszowymi pasażami w instrumentalnej części. Prawdziwą perłą jest natomiast siedmiominutowy &qu

[Recenzja] Gentle Giant - "Interview" (1976)

Obraz
Twórczość Gentle Giant wyraźnie dzieli się na dwa etapy. Pierwszy, obejmujący lata 1970-75, to rock progresywny w najlepszym wydaniu. Siedem wydanych w tym czasie albumów zawiera muzykę bardzo oryginalną, innowacyjną, skomplikowaną i niekonwencjonalną, a zarazem niespecjalnie pretensjonalną i pełną humoru. Drugi okres, czyli lata 1977-80, to zaskakujący zwrot stylistyczny w stronę prostszego, niezbyt ambitnego grania. Słuchając takich albumów, jak "Giant for a Day" czy "Civilian" aż trudno uwierzyć, że ten miałki pop grany jest przez tych samych muzyków, którzy stworzyli "The Power and the Glory" i "Free Hand", nie wspominając o "In a Glass House". Gdyby chociaż ta zmiana przyniosła im od dawna wyczekiwany sukces, jak stało się w przypadku Yes i Genesis, dałoby to chociaż jeden argument w obronie muzyków. Jednak spopowiona wersja Gentle Giant nie zainteresowała masowych odbiorców, za to pomogła pozbyć się dotychczasowych słuchaczy.

[Recenzja] Dewan Motihar Trio, Irene Schweizer Trio, Manfred Schoof, Barney Wilen ‎- "Jazz Meets India" (1967)

Obraz
Mogłoby się wydawać, że niewiele łączy klasyczną muzykę indyjską z jazzem. Korzenie tej pierwszej sięgają tysięcy lat, a przez większość tego czasu pełniła głównie religijną, medytacyjną rolę. Jazz powstał po drugiej stronie świata niewiele ponad sto lat temu, a początkowo miał wyłącznie rozrywkowy charakter. Z czasem jednak ewoluował w coraz bardziej ambitne rejony. I już pod koniec lat 50. ubiegłego wieku niektórzy jazzmani, z Johnem Coltranem na czele, zaczęli szukać inspiracji w muzyce hindustańskiej (klasycznej muzyce indyjskiej z północnej części Indii i otaczających je krajów), przede wszystkim wykorzystując charakterystyczne dla niej skale. Co jednak istotne, żaden z tych jazzmanów nie wpadł na pomysł wykorzystania w swoich nagraniach tradycyjnego indyjskiego instrumentarium. Tymczasem w połowie lat 60., George Harrison, będący pod wpływem indyjskiego mistrza sitaru, Raviego Shankara, postanowił wykorzystać ten instrument w utworze Beatlesów, "Norwegian Wood".

[Recenzja] Caravan - "If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You" (1970)

Obraz
Najsłynniejszym albumem Caravan jest trzeci z kolei, "In the Land of Grey and Pink". Gdybym jednak miał wskazać najbardziej interesujące wydawnictwo grupy, bez wahania wybrałbym wydany rok wcześniej "If I Could Do It All Over Again, I'd Do It All Over You". Muzykom udało się tutaj osiągnąć doskonałe proporcje pomiędzy graniem bardziej przebojowym i piosenkowym, a bardziej ambitnym. Przeważa tutaj to drugie. Piosenkową formę mają tylko dwa utwory, wydane zresztą na promującym album singlu, czyli bardzo pogodny twór tytułowy oraz psychodeliczny, trochę w stylu wczesnego Pink Floyd, "Hello Hello". Są też dwie proste miniaturki: elektroniczna "Asforteri", oraz folkowa, oparta na brzmieniu gitary akustycznej i fletu "Limits". W pozostałych kompozycjach muzycy rozwijają skrzydła. Najkrótsza z nich, "As I Feel I Die", rozpoczyna się bardzo subtelnie, wręcz eterycznie, by w drugiej minucie niespodziewanie nabrać dynamiki i.