Posty

[Recenzja] Mercyful Fate - "Melissa" (1983)

Obraz
Cykl "Ciężkie poniedziałki" #1 W nowym, cotygodniowym cyklu przyjrzę się nierecenzowanym dotąd przedstawicielom metalu i hard rocka, których twórczość uważam za wartą przypomnienia. Trudno o mocniejsze otwarcie tej serii, niż debiut jednego z najbardziej kultowych i wciąż inspirujących zespołów heavymetalowych z kontynentalnej części Europy, a zarazem głównego muzycznego towaru eksportowego Danii. Na Mercyful Fate, bo o nim oczywiście mowa, powoływali się najważniejsi przedstawiciele thrash i death metalu - włącznie z Metalliką, Slayerem czy Death - a ze względu na posępny klimat i okultystyczno-satanistyczną tematykę tekstów, grupa bywa wymieniana także wśród prekursorów black metalu. Jej dwa pierwsze, najbardziej klasyczne albumy to jednak przede wszystkim swego rodzaju odpowiedź na Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu, czy - jak kto woli - rozwiniecie stylistyki Judas Priest i Black Sabbath w trochę bardziej ekstremalnym kierunku. Najbardziej charakterystycznym element

[Recenzja] Syd Barrett - "The Madcap Laughs" (1970)

Obraz
Mija dziś dokładnie dziesięć lat od śmierci Rogera "Syda" Barretta. Jego odejście nie przeszło bez echa - intensywnie rozpisywały się na ten temat media - choć przecież na muzycznej scenie nie był obecny od ponad trzech dekad. To jednak właśnie on był oryginalnym wokalistą i gitarzystą, a zarazem współzałożycielem Pink Floyd, zaś jego tragiczne losy - będące inspiracją dla byłych kolegów z zespołu podczas tworzenia materiału na album "Wish You Were Here" - sprawiły, że jeszcze za życia, choć już po zakończeniu kariery, stał się prawdziwą legendą. Oczywiście, nie byłoby pewnie legendy Barretta, gdyby nie późniejsze sukcesy Pink Floyd. Ale pewnie nie byłoby też sukcesów Pink Floyd, gdyby nie Barrett, którego muzyczna wyobraźnia sprawiła, że grupa wyróżniała się spośród wielu innych z londyńskiego undergroundu drugiej połowy lat 60. Syd Barrett nagrał z zespołem tylko debiutancki longplay "The Piper at the Gates of Dawn", kilka singli, w tym duży przeb

[Recenzja] The Byrds - "Never Before" (1987)

Obraz
W drugiej połowie lat 80. dużą popularność zyskały grupy w rodzaju The Smiths czy R.E.M., których twórczość dziennikarze określili mianem jangle popu - od charakterystycznego, brzęczącego brzmienia gitar. Jednocześnie wzrosło zainteresowanie zespołem The Byrds, który zaczęto wskazywać jako prekursorów tej stylistyki, twórców tego brzmienia. Takiej okazji nie można było przepuścić i w 1987 roku trafiła do sprzedaży zupełnie nowa kompilacja nieistniejącej wówczas już od czternastu lat grupy. "Never Before" nie jest jednak typowym greatest hits . Zgodnie z tytułem trafił tu wyłącznie niepublikowany wcześniej materiał, pochodzący z najbardziej klasycznego okresu 1965-67, kiedy grupę tworzyli Jim McGuinn, David Crosby, Chris Hillman, Michael Clarke i - do pewnego momentu - Gene Clark. Jest jednak pewno ale . Te konkretne, zamieszczone tutaj wykonania, faktycznie nie były wcześniej opublikowane. Same kompozycje to jednak w większości rzeczy wcześniej wydane: "Mr. Tambourin

[Recenzja] Sir Lord Baltimore - "Kingdom Come" (1970)

Obraz
Recenzując płyty różnych mniej znanych przedstawicieli hard rocka trudno nie wymieniać takich nazw, jak Black Sabbath, Led Zeppelin czy Deep Purple. Często uprawnione wydaje się także wspomnienie prekursorów w rodzaju Jimiego Hendrixa, Cream, The Jeff Beck Group czy nawet Blue Cheer. A wszystko dlatego, że tak naprawdę niewiele jest w tym stylu faktycznie unikalnych twórców, których muzyka nie zdradzałaby mniej lub bardziej ewidentnie inspiracji wyżej wymienionymi. Nie inaczej jest w przypadku amerykańskiego trio Sir Lord Baltimore. Wprawdzie niektórzy krytycy i słuchacze próbują przypisać mu status nowatora i prekursora, jednak fakty raczej tego nie potwierdzają. Debiutancki album Amerykanów, "Kingdom Come", ukazał się w grudniu 1970 roku, gdy tego typu granie nie było już niczym wielce zaskakującym. Surowe, mocno przesterowane brzmienie i intensywność tej muzyki przywołują skojarzenia z Blue Cheer. O ile jednak tamta grupa czerpała inspiracje najprawdopodobniej bezpośre

[Recenzja] Gary Moore - "Wild Frontier" (1987)

Obraz
Błędy popełnione na "Run for Cover", poprzednim albumie w dyskografii Gary'ego Moore'a, dają o sobie znać także na "Wild Frontier". Chyba największym z nich jest ponowna współpraca z różnymi producentami, przez co brakuje tu jakiejś spójnej wizji. Wśród różnych pomysłów na ten materiał pojawił się jednak jeden zaskakująco udany, na którym dałoby się oprzeć całe wydawnictwo, a nie tylko wybrane kawałki. Po śmierci Phila Lynotta, któremu płyta jest dedykowana, a także po wyprawie Moore'a w rodzinne strony, do Belfastu, muzyk najwyraźniej przypomniał sobie o najciekawszym projekcie, w jaki był dotąd zaangażowany - albumie "Black Rose" Thin Lizzy, gdzie dość oryginalnie połączono przebojowy hard rock z melodyką charakterystyczną dla irlandzkiego folku. Właśnie w takim kierunku idzie część zawartych tu utworów. Do tych fragmentów należy otwieracz albumu i zarazem jeden z najbardziej znanych utworów Moore'a. "Over the Hills and Far Away&

[Recenzja] The Byrds - "Byrds" (1973)

Obraz
Tytuł tego albumu jest bardzo wymowny. The Byrds powraca tu w oryginalnym składzie, czasem uznawanym za jedyny słuszny. Roger McGuinn, Gene Clark, David Crosby, Chris Hillman i Michael Clarke to ci sami muzycy, którzy na debiutanckim "Mr. Tambourine Man" wynaleźli folk rock oraz jangle pop, a rok później, wraz z wydaniem singla "Eight Miles High", stali się jednym z pionierów rocka psychodelicznego. Z czasem jednak z zespołu zaczęli odchodzić kolejni muzycy, a nagrywane w nowych składach płyty nie były już tak ekscytujące. Reaktywacja pierwotnego wcielenia grupy była jednak kwestią czasu, a plotki na ten temat pojawiały się w prasie muzycznej jeszcze zanim muzycy podjęli ze sobą jakiekolwiek rozmowy. Czy coś mogło pójść nie tak? Okazuje się, że bardzo wiele. Przede wszystkim trzeba sobie zdać sprawę, że był to powrót czysto biznesowy, dokonany z pobudek nie artystycznych, a merkantylnych. Nowe wcielenie The Byrds komercyjnie radziło sobie coraz gorzej, podobnie zres

[Recenzja] Blue Cheer - "Vincebus Eruptum" (1968)

Obraz
Pod koniec lat 60., gdy na amerykańskiej scenie rockowej wciąż dominowała psychodelia i granie o zabarwieniu folkowym, pojawiła się grupa zupełnie innego rodzaju. Był rok 1967, kiedy trójka młodych Kalifornijczyków postanowiła założyć zespół. Przybrana przez nich nazwa Blue Cheer, zaczerpnięta od jednego z określeń na LSD, to właściwie jedyny związek z psychodelią. Chociaż trio wyraźnie czerpało inspiracje od The Jimi Hendrix Experience i Cream, to z ich twórczości przejęło przede wszystkim dążenie do grania w jak najcięższy i najbardziej czadowy sposób. Nie było w muzyce Amerykanów miejsca na finezję czy wirtuozerię, za to w pełni pokazano tu potęgę prostych riffów z podkręconym na maksa przesterem, a także zwartej, intensywnej sekcji rytmicznej. Na współczesnych słuchaczach, którzy nie stronili od hard rocka czy różnych odmian metalu, raczej nie zrobi to wszystko większego wrażenia. Ważny jest jednak historyczny kontekst. Styczeń 1968 roku, gdy ukazał się debiutancki "Vinceb

[Recenzja] Gary Moore - "Run for Cover" (1985)

Obraz
"Run for Cover" to apogeum merkantylnych dążeń Gary'ego Moore'a. Jest na tej płycie chyba wszystko, na co w połowie lat 80. panowała moda, począwszy od skomercjalizowanego hard rocka po syntezatorowy pop. Tandetne klawisze odgrywają na tej płycie gargantuiczną rolę. I żeby było jasne - to nie syntezatory same w sobie są złe, ale sposób, w jaki je tu wykorzystano. Nie brakuje przykładów muzyki ze zbliżonego okresu, gdzie te technologiczne nowinki zaadaptowano w bardzo fajny sposób. Moore jednak, podobnie jak wielu innych muzyków z tamtego pokolenia, nie miał kompletnie pomysłu, jak sensownie wpleć je w swoją dotychczasową stylistykę - robi to w najbardziej sztampowy, pozbawiony dobrego smaku sposób. Czadowe kawałki z największą rolą syntezatorów, jak tytułowy "Run for Cover", "Military Man", "Out in the Fields" czy najbardziej żenujący "Once in a Lifetime" (coś jakby skrzyżowanie "Rainbow in the Dark" Dio z "J