Posty

[Recenzja] The Who - "Who's Next" (1971)

Obraz
Zachęcony sukcesem "Tommy'ego", Pete Townshend postanowił stworzyć kolejną rock operę. Tym razem myślał o jeszcze bardziej ambitnym przedsięwzięciu. Projekt "Lifehouse" miał obejmować nie tylko album, lecz także film oraz specjalne koncerty z rozbudowaną oprawą wizualną. Realizacja przerosła jednak muzyków i zarzucono ten pomysł. Zrezygnowano też z planów wydania EPki "6 ft. Wide Garage, 7 ft. Wide Car", na którą miały trafić inne zarejestrowane w tym czasie utwory. Jednak materiał z obu tych projektów nie został w całości schowany do szuflady. Część kompozycji zarejestrowano ponownie pomiędzy kwietniem i czerwcem 1971 roku, a następnie wydano na albumie zatytułowanym "Who's Next". Prezentuje on dojrzalsze oblicze zespołu, który już całkiem wyzbył się tej proto-rockowej naiwności wczesnych płyt, jednocześnie rezygnując z pustej bombastyczności "Tommy'ego". Piąte studyjne wydawnictwo zespołu to w zasadzie archetypowy al

[Recenzja] Salem Mass - "Witch Burning" (1971)

Obraz
Miasto Salem w stanie Massachusetts zasłynęło dzięki licznym procesom czarownic, do jakich dochodziło tam w XVII wieku. Wydarzenia te zainspirowały niezliczoną ilość pisarzy, filmowców czy muzyków. Jednym z najbardziej znanych przykładów jest z pewnością utwór "Witch Hunt" ze słynnego albumu Rush, "Moving Pictures". Temat najwyraźniej jeszcze bardziej zainteresował pewien kwartet z Idaho, który przyjął nazwę Salem Mass, a swojemu jedynemu albumowi nadał tytuł "Witch Burning". To dość tajemniczy zespół, o którym niewiele dziś wiadomo, poza tym, że wspomniane wydawnictwo opublikował na własny rachunek, bez pomocy żadnej wytwórni fonograficznej. Wypełnia go w zasadzie typowa dla tamtych czasów muzyka, czerpiąca jednocześnie z psychodelii i hard rocka. Działały wtedy setki takich grup, z których o większości nikt już dziś nie pamięta, bo z reguły brakowało im czegoś, co by je wyróżniało. Nie dotyczy to Salem Mass, w którego przypadku tym czymś było rozbud

[Recenzja] The Rolling Stones - "Between the Buttons" (1967)

Obraz
Longplay "Between the Buttons" po obu stronach Atlantyku ukazał się pod tym samym tytułem i z identyczną okładką, ale znów z nieco innym repertuarem. Amerykański wydawca tradycyjnie nie odpuścił sobie dodania najnowszych przebojów, które w Europie opublikowano wyłącznie na singlach. Obecność na płycie zadziornego "Let's Spend the Night Together", a także bardzo zgrabnego melodycznie, choć nieco ckliwego "Ruby Tuesday", to znakomite posunięcie. Zwłaszcza, że zastąpiono nimi kawałki o podobnym charakterze, znacznie jednak mniej udane. "Please Go Home" nie ma ani energii, ani przebojowości tego pierwszego, a "Back Street Girl" okazuje się jeszcze bardziej przesłodzony od drugiego i pozbawiony jego uroku. Szkoda natomiast, że na żadnym wydaniu nie uwzględniono innego przebojowego singla z tych samych sesji, czyli "Have You Seen Your Mother, Baby, Standing in the Shadow?", w którym stonesowski czad spotyka się z sekcją dętą

[Recenzja] The Who - "Live at Leeds" (1970)

Obraz
Studyjne płyty The Who są bardzo nierówne. Jakże inaczej przedstawia się sytuacja z koncertowym "Live at Leeds". To zasługa zarówno świetnie dobranego materiału, jak i tego, że The Who na żywo był nieco innym zespołem. A w zasadzie kompletnie innym. Niesamowicie żywiołowe występy kwartetu szybko zapewniły mu nieformalny tytuł najlepszej grupy koncertowej. Pomogło w tym robienie rockowego show - błaznowanie Pete'a Townshenda i Keitha Moona, czy rozwalanie instrumentów lub inne ekscesy - ale nie da się ukryć, że i grana przez zespół muzyka sporo zyskiwała w warunkach koncertowych. Muzycy stawiali przede wszystkim na rockowy czad, grając ze zdecydowanie większą energią, wyraźnie ciężej, ale też mocniej osadzając się w bluesie. Na dobre wyszło bardziej surowe brzmienie, rezygnacja z tych wszystkich dodatków w rodzaju instrumentów klawiszowych, dęciaków, akustycznej gitary czy wszechobecnych chórków. Nie żeby te rzeczy były same w sobie złe, ale dlatego, że w przypadku teg

[Recenzja] Dave Gahan & Soulsavers - "Angels & Ghosts" (2015)

Obraz
Trzy lata po premierze "The Light the Dead See", Soulsavers i Dave Gahan wracają z nowym albumem. "Angels & Ghost", jak zatytułowano longplay, opiera się na dość podobnych pomysłach. Mamy tu do czynienia z bardziej subtelnym obliczem rockowego mainstreamu, z naleciałościami muzyki gospel oraz momentami lekko westernowym klimatem. Zabrakło jednak tego charakterystycznego dla poprzednika, przejmującego smutku. Nie jest to może jakoś bardzo radosna muzyka, ale sporo w niej takiego gospelowego ciepła, które dodają niemal wszechobecne chórki. Początek płyty, z takimi utworami, jak "Shine" (wyróżniający się nieco zeppelinową gitarą slide), " You Owe Me", "Tempted" i "All of This and Nothing", wypada naprawdę przyjemnie. Wszystkie cztery posiadają całkiem zgrabne, wyraziste melodie oraz niezły klimat. Dalej jednak poziom wyraźnie spada. Dominują  nudnawe, smętne ballady w rodzaju "One Thing", "Lately" czy

[Recenzja] The Rolling Stones - "Aftermath" (1966)

Obraz
Od tego albumu różnice pomiędzy amerykańskimi i europejskimi wydawnictwami The Rolling Stones zaczęły stopniowo maleć. "Aftermath" ukazał się w dość zbliżonej formie po obu stronach Atlantyku, aczkolwiek z inną okładką i pewnymi zmianami w repertuarze. W Stanach pominięto aż cztery kawałki z europejskiej edycji ("Mother's Little Helper", "Out of Time", "Take It or Leave It" i "What to Do", wydane później na różnych kompilacjach), za to dodano najnowszy przebój "Paint It, Black". Co ciekawe, album nawet w tej krótszej wersji dość mocno przekracza ówczesne standardy dotyczące długości płyt długogrających. Zaś w dłuższej brakuje mu zaledwie siedem i pół minuty do pełnej godziny. Z czternastu utworów większość zachowuje typową dla tamtych czasów długość około trzech minut. Pewną ekstrawagancją mógłby się wydawać pięciominutowy "Out of Time", gdyby nie jeszcze dłuższy, jedenastominutowy "Goin' Home" -

[Recenzja] The Who - "Tommy" (1969)

Obraz
Gdyby The Who rozpadł się po wydaniu swoich trzech pierwszych albumów, dziś miałby pewnie niewiele wyższy status od licznych przedstawicieli tzw. brytyjskiej inwazji, którzy nie wyrośli ponad kopiowanie The Beatles czy The Rolling Stones. Ale potem pojawił się "Tommy", ogłoszony przez krytyków muzycznych wielkim arcydziełem oraz pierwszą rock operą . Zawarte na nim utwory tworzą bowiem jedną całość, a teksty kolejnych fragmentów opowiadają tę samą historie. W rzeczywistości to nie The Who wpadł jako pierwszy na taki pomysł. Dziennikarze przeoczyli przynajmniej dwa albumy: wydany rok wcześniej "S.F. Sorrow" The Pretty Things oraz starszy o dwa lata "The Story of Simon Simopath" zespołu Nirvana (oczywiście, była to zupełnie inna Nirvana niż słynna grupa grunge'owa). Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Pete Townshend - główny twórca tego materiału - już od dłuższego czasu eksperymentował z taką formą, na mniejszą skalę zaprezentowaną w utworach "