Posty

[Recenzja] Mahavishnu Orchestra - "Between Nothingness & Eternity" (1973)

Obraz
"Between Nothingness & Eternity" to pierwsza koncertówka w dyskografii Mahavishnu Orchestra, a zarazem ostatnie nagrania oryginalnego składu grupy. W tamtym czasie coraz bardziej narastał konflikt między mającym dyktatorskie zapędy Johnem McLaughlinem, a pozostałymi instrumentalistami, którzy chcieli przełamać jego kompozytorski monopol. Pod koniec czerwca 1973 roku muzycy zaczęli pracę nad trzecim albumem studyjnym. Wśród sześciu zarejestrowanych kompozycji tylko połowa była autorstwa lidera, natomiast po jednej dostarczyli Jan Hammer, Jerry Goodman i Rick Laird. McLaughlin nie był jednak zadowolony z takiego bardziej demokratycznego podejścia, obawiając się o swoją pozycję w zespole. W związku z tym wstrzymywał dalsze prace nad albumem tak długo, aż w końcu zespół się rozleciał. Ostatecznie nagrania zostały opublikowane w 1999 roku pod tytułem " The Lost Trident Sessions" i z jeszcze bardziej zniechęcającą okładką. Za to już w 1973 roku pojawił się wspomn

[Recenzja] Jethro Tull - "Heavy Horses" (1978)

Obraz
W momencie nagrywania tego albumu na dobre rozszalała się już tzw. punkowa rewolucja. Muzycy Jethro Tull nic sobie jednak z tego nie robili i uparcie trzymali się wypracowanego wcześniej stylu, łączącego rock z folkiem. Podobnie jak poprzednio kładąc większy nacisk na ten drugi element. "Heavy Horses" to jednak album inny od "Songs from the Wood". Tamto wydawnictwo wyraźnie nawiązywało - zarówno w warstwie tekstowej, jak i w aranżacjach  - do czasów renesansu, a nawet średniowiecza, przedstawiając je z perspektywy mieszkańców szkockich wsi. Tym razem perspektywa jest podobna, ale przenosimy się do XVIII wieku, gdy za sprawą rewolucji przemysłowej z krajobrazu zaczęły znikać tytułowe konie pociągowe. Zmieniło się tym samym brzmienie i aranżacje, ulegając uproszczeniu. Mniej tutaj tych koronkowych ozdobników, kojarzących się z muzyką dawną. Ian Anderson wciąż ubarwia utwory dużą ilością fletu i gitary akustycznej, czasem nawet sięga po mandolinę, ale zdecydowanie

[Recenzja] Eric Clapton - "461 Ocean Boulevard" (1974)

Obraz
Eric Clapton w roli solisty zadebiutował w 1970 roku, jednak dopiero wydany cztery lata później "461 Ocean Boulevard" faktycznie rozpoczął jego solową karierę, trwającą po dziś dzień. Karierę pełną komercyjnych sukcesów i nie oferującą praktycznie żadnych walorów artystycznych. Niedługo po triumfalnym powrocie na deskach londyńskiego Rainbow Theatre, udokumentowanym całkiem niezłą koncertówką "Rainbow Concert", muzyk otrzymał taśmę demo od dawnego kompana z Derek and the Dominos, basisty Carla Radle'a. Zawierała ona kilka przeróbek cudzych kompozycji, nagranych przez Radle'a wraz z perkusistą Jamie Oldakerem i klawiszowcem Dickiem Simsem. Materiał przypadł do gustu Claptonowi, który postanowił zaprosić całą trójkę do nagrania swojego drugiego albumu, na którym miała znaleźć się część materiału z taśmy. W nagraniach uczestniczyli także drugi gitarzysta George Terry oraz wokalistka Yvonne Elliman. Skład ten towarzyszył Claptonowi przez kilka lat i trzy nas

[Recenzja] Yes - "Progeny: Highlights From Seventy-Two" (2015)

Obraz
Koncertowa cześć dyskografii Yes nie prezentuje się szczególnie ciekawie. Jeszcze do niedawna klasyczny okres działalności reprezentowały jedynie dwa albumy z epoki, "Yessongs" oraz "Yesshows". W 2005 roku doszedł do tego obszerny boks "The Word Is Live", jednak zebrano na nim materiał zarejestrowany na przestrzeni kilkunastu lat, nietworzący spójnej całości. Natomiast dwa zestawy o wspólnym tytule "Keys to Ascension", pomimo klasycznego repertuaru, to już nagrania z lat 90., w dodatku wzbogacone o bardzo nijaki materiał studyjny (jednak koncertowy materiał wypada tam chyba najlepiej ze wszystkich wydawnictw). Jest jeszcze kilka koncertówek, ale zarejestrowanych w ostatnich latach, przeważnie z jakimiś dziwnymi wokalistami. Tym bardziej cieszy wydanie takiego albumu, jak "Progeny", zawierającego nagrania z trasy promującej "Close to the Edge". Radość jednak maleje po zdaniu sobie sprawy, że utwory z tej właśnie trasy stanowią

[Recenzja] Rory Gallagher - "Against the Grain" (1975)

Obraz
W połowie lat 70. Rory Gallagher cieszył się sławą jednego z najlepszych rockowych gitarzystów. W związku z tym był na celowniku wielu mniej i bardziej znanych zespołów. W 1974 lub 1975 roku dostał zaproszenie na wspólne jamowanie od muzyków The Rolling Stones, którzy właśnie rozstali się z Mickiem Taylorem. Trzydniowa sesja w Rotterdamie była prawdopodobnie przesłuchaniem, jednak Irlandczyk musiał udać się na własne koncerty do Japonii, a Stonesi - pomimo entuzjazmu Micka Jaggera podczas grania z Gallagherem - już się nie odezwali. Wkrótce potem, gdy z Deep Purple odszedł Ritchie Blackmore, jednym z gitarzystów, których rozważano jako jego następcę, był właśnie Rory. Nie doszło jednak do zaproszenia, a sam muzyk przyznawał później, że i tak by je odrzucił, bo dołączając do zespołu straciłby artystyczną wolność, jaką dawała mu kariera solisty. Zresztą dopiero co podpisał nowy, bardziej lukratywny kontrakt i przygotował nowy album, "Against the Grain". Niestety, słychać t

[Recenzja] Mahavishnu Orchestra - "Birds of Fire" (1973)

Obraz
"Birds of Fire", drugi album Mahavishnu Orchestra, okazał się jeszcze większym sukcesem komercyjnym od debiutanckiego "The Inner Mounting Flame". Poprzednik doszedł zaledwie do 89. miejsca amerykańskiego notowana, co było i tak niesamowitym osiągnieciem na tak abstrakcyjną i nieokiełznaną muzykę. Jednak "Birds of Fire" na tej samej liście dotarł aż do 15. pozycji, a ponadto, w przeciwieństwie do debiutu, zaistniał także w europejskich notowaniach, osiągając wysokie pozycje m.in. w Wielkiej Brytanii czy Niemczech. Do dziś właśnie ten album często uznawany jest za największe dzieło orkiestry Johna McLaughlina. Takie opinie absolutnie mnie nie dziwią. Jego muzyczna zawartość pokazuje wyraźnie przystępniejsze oblicze Mahavishnu Orchestra, kładąc większy nacisk na kompozycję niż na ekspresyjne improwizacje. Jednak poza wzrostem komunikatywności, co można odbierać zarówno jako zaletę, jak i wadę, album wyraźnie ustępuje swojemu poprzednikowi. Choć kompozycj

[Recenzja] Faith No More - "Sol Invictus" (2015)

Obraz
Dla wielu jest to z pewnością jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Faith No More, być może najciekawszy przedstawiciel rockowego mainstreamu lat 90., opublikował właśnie pierwszy od osiemnastu lat album studyjny. Czego można się spodziewać po takim wydawnictwie? Raczej nie równie świeżego podejścia, co na takich płytach, jak "The Real Thing", "Angel Dust" czy "King for a Day,,, Fool for a Lifetime". Już przecież ironicznie zatytułowany "Album of the Year" świadczył o wypaleniu przyjętej przez zespół formuły i braku pomysłów na dalszy rozwój. Po zawieszeniu działalności muzycy mogli realizować się artystycznie we własnym zakresie, z czego skorzystał przede wszystkim Mike Patton, powołując liczne projekty. Teraz natomiast nie po to kwintet odnowił współpracę pod starym szyldem, by próbować czegoś nowego. Byłoby jednak dobrze, gdyby nowy album, nie mając do zaoferowania żadnych świeżych pomysłów, przynajmniej zawierał równie udan

[Recenzja] Jethro Tull - "Songs from the Wood" (1977)

Obraz
W połowie lat 70. wydawało się, że grupę Jethro Tull można już spisać na straty. Po osiągnięciu artystycznego apogeum na wydanym w 1972 roku "Thick as a Brick", zespół wyraźnie popadł w twórczy kryzys. Brakowało pomysłów na dalsze eksploatowanie dotychczasowej stylistyki i odwagi, by zaproponować coś zupełnie innego. Kiedy już wydawało się, że muzycy będą raczyć słuchaczy wyłącznie kolejnymi przeciętniakami pokroju "Minstrel in the Gallery" i "Too Old to Rock 'n' Roll: To Young to Die!", lub wręcz gniotami na miarę "War Child", pojawił się ten album. "Songs from the Wood" to niespodziewany powrót do formy. Nagle wróciła dawna energia i kreatywność, co jest tym większym zaskoczeniem, że skład praktycznie nie zmienił się od czasu poprzedniej płyty. Dokooptowano co prawda drugiego klawiszowca, lecz przecież David Palmer wspierał grupę od czasu debiutu (głównie jako aranżer partii orkiestrowych). Ian Anderson w końcu miał pomysł