Posty

[Recenzja] Faith No More - "Angel Dust" (1992)

Obraz
Przez trzy lata, jakie minęły pomiędzy wydaniem "The Real Thing" i "Angel Dust", muzycy Faith No More dopracowali swój eklektyczny styl do perfekcji. Szerokie wpływy, obejmujące chyba wszystkie rodzaje muzyki rozrywkowej, łączą się w jeszcze spójniejszą całość. Poszczególne utwory różnią się od siebie znacznie, ale zawsze charakteryzuje je podobna ponadgatunkowość oraz spora dawka humoru. Mike Patton pokazuje jeszcze większą wszechstronność wokalną, brzmi też znacznie bardziej dojrzale niż na poprzednim albumie. W warstwie instrumentalnej wciąż dominują klawisze Roddy'ego Bottuma - tym razem dużo bardziej różnorodne i pomysłowe, całkiem już pozbawione ejtisowego kiczu - a także kreatywne linie basu Billa Goulda, solidnie dopełniane perkusją Mike'a Bordina. Za to gitara Jima Martina nierzadko odgrywa niewielką rolę. Pozostali muzycy marginalizowali gitarzystę, który chciał grać w bardziej metalowym stylu, nie zawsze pasującym do ich pomysłów. Co wkrótce

[Recenzja] Faith No More - "The Real Thing" (1989)

Obraz
Faith No More to bez wątpienia jeden z najciekawszych zespołów, jeśli nie najciekawszy, które zaistniały w głównym nurcie przełomu lat 80. i 90. Grupa właściwie od samego początku posiadała unikalny styl, będący syntezą wielu pozornie odległych od siebie rodzajów muzyki. Muzycy postanowili wymieszać metalowe riffy, funkową sekcję rytmiczną, typowo ejtisowe klawisze oraz rapowane partie wokalne, czasem dodając do tego wszystkiego jeszcze inne inspiracje. Minęło jednak trochę czasu, zanim to wszystko ogarnęli. Na dwóch pierwszych albumach, "We Care a Lot" i "Introduce Yourself", wyraźnie brakuje im jeszcze kompozytorskiego i wykonawczego doświadczenia, nie wszystko jeszcze się ze sobą klei. Przełomem okazał się dopiero trzeci album, "The Real Thing", który jest znacznie lepiej poukładany i przemyślany. To wciąż granie bardzo eklektyczne, dość dziwne i całkiem, jak na ówczesny rockowy mainstream, kreatywne. A zarazem niepozbawione naprawdę zgrabnych, wy

[Artykuł] Najważniejsze utwory Genesis

Obraz
Genesis - zwycięzca niedawnej ankiety z pytaniem o to, jaki zespół powinien pojawić się w kolejnej części cyklu "Najważniejsze utwory..." - to jedna z najważniejszych grup z nurtu rocka progresywnego, bardziej znana jednak dzięki przebojowym, pop rockowym hitom z lat 80. Poniższa lista zawiera szczegółowe informacje o piętnastu spośród najbardziej istotnych  i/lub popularnych utworów z repertuaru zespołu. Genesis: Steve Hackett, Mike Rutherford, Peter Gabriel, Phil Collins i Tony Banks. 1. "The Knife" (z albumu "Trespass", 1970) Jeden z najbardziej nietypowych utworów Genesis. Na tle pozostałych, nastrojowych kompozycji z albumu "Trespass", wyróżnia się ostrym, przesterowanym brzmieniem gitar i mocnym brzmieniem sekcji rytmicznej. Według ówczesnego wokalisty grupy, Petera Gabriela, inspiracją był utwór "Rondo" zespołu The Nice. Pod względem muzycznym, "The Knife" bliżej jednak do ówczesnej twórczości Deep Purpl

[Artykuł] Historie okładek: "The Number of the Beast" Iron Maiden

Obraz
Obejrzany ostatnio dokument z serii "Klasyczne Albumy Rocka", poświęcony najbardziej znanemu dziełu Iron Maiden - "The Number of the Beast", zainspirował mnie do poświęcenia kolejnej części cyklu "Historie okładek" właśnie ilustracji zdobiącej ten longplay. Wszystkie cytaty - z wyjątkiem wypowiedzi Dereka Riggsa - pochodzą z wspomnianego dokumentu. Autorem okładki jest Derek Riggs - twórca postaci Eddiego i jedyny grafik współpracujący z zespołem w latach 1980-92. Ilustracja została przygotowana z myślą o singlu "Purgatory" (który promował poprzedni longplay grupy, "Killers"). Derek świetnie się spisał - mówił menadżer zespołu, Rod Smallwood. Ta ilustracja ma w sobie coś z obrazów Boscha. Uznaliśmy, że jest zbyt dobra [na singiel] i wykorzystamy ją na następnym albumie . Riggs przyznawał, że grafika jest niedokończona, bo na jej wykonanie miał do dyspozycji jedynie jeden weekend (więcej na ten temat do przeczytania w części cyklu p

[Recenzja] Robert Plant - "Shaken 'n' Stirred" (1985)

Obraz
"Shaken 'n' Stirred" to najbardziej zaskakujący i kontrowersyjny album w dorobku Roberta Planta. Wokalista już na swoim poprzednim solowym wydawnictwie, "The Principle of Moments", jasno dał do zrozumienia, że nie interesuje go odcinanie kuponów od swojej przeszłości w Led Zeppelin. I nie zamierza spełniać zachcianek fanów. Jednak nawet wtedy nikt się jeszcze nie spodziewał, że jego kolejny longplay będzie całkowicie zdominowany przez brzmienie syntezatorów. Co prawda całość osadzona jest na tradycyjnej sekcji rytmicznej, z gitarą basową i prawdziwą perkusją, a nie żadnym automatem. Ale już rola gitary została bardzo mocno ograniczona. Najbardziej prominentne pojawia się w "Kallalou Kallalou", "Trouble Your Money" i "Sixes and Sevens" (dwa ostatnie mogłyby w sumie znaleźć się na poprzednim albumie), ale przeważnie spychana jest do roli ozdobnika. Oczywiście, Plant pokazuje tu bardzo przystępne dla przypadkowego słuchacza

[Recenzja] Robert Plant - "The Principle of Moments" (1983)

Obraz
Można powiedzieć, że debiutancki album solowy Roberta Planta, "Pictures at Eleven", był bezpiecznym badaniem gruntu. W znacznej części wypełniły go dokładnie takie utwory, jakich oczekiwali fani - bezpośrednio nawiązujące do jego przeszłości w Led Zeppelin. Jednocześnie pojawiły się tam nagrania sugerujące, że Plant chciałby podążyć w nieco innym kierunku. I to właśnie robi, już bez oglądania się na oczekiwania fanów, na swoim drugim solowym albumie, "The Principle of Moments". Wielce mówiący jest fakt, że dwa najbardziej zeppelinowe kawałki zarejestrowane w tamtym okresie - "Road to the Sun" i "Turnaround" - nie znalazły się na albumie (wydano je dopiero po latach: pierwszy w 2003 roku na kompilacji "Sixty Six to Timbuktu", drugi cztery lata później na reedycji "The Principle of Moments"). Bardzo sobie cenię taką postawę Planta. Chęć zerwania z przeszłością i granie tego, na co miał ochotę, bez oglądania się na fan

[Recenzja] High Tide - "Sea Shanties" (1969)

Obraz
Cykl "Trzynastu pechowców" - część 1/13 W nowym, comiesięcznym cyklu recenzji przyjrzę się wykonawcom, którzy pomimo swojego potencjału i grania w popularnym stylu, nie odnieśli żadnego sukcesu. Nie będzie w nim zatem ani zespołów, których wydawnictwa trafiały na listy sprzedaży, a dopiero z czasem zostali zapomniani (jak np. East of Eden), ani tych, którzy z czasem zyskali wielkie uznanie (jak chociażby The Velvet Underground lub The Stooges), ani tych, których twórczość była zbyt awangardowa / eksperymentalna, by trafić do mainstreamu (jak przedstawiciele sceny Canterbury, krautrocka, zeuhlu czy nurtu Rock in Opposition). W Polsce tego typu muzykę określa się mianem NKR-ów. Jest to skrót od wewnętrznie sprzecznej nazwy Nieznany Kanon Rocka. Oczywiście, o żadnym kanonie nie może być tu mowy. Są to wykonawcy, którym zwykle jednak sporo brakowało do tych czołowych przedstawicieli gatunku. Zdania na temat jakości poszczególnych NKR-ów są mocno podzielone nawet wśród osó

[Recenzja] Robert Plant - "Pictures at Eleven" (1982)

Obraz
Szanuję muzyków Led Zeppelin za decyzję o rozwiązaniu zespołu po śmierci Johna Bonhama i konsekwentne odmawianie reaktywacji (nie licząc pojedynczych występów). Nie, nie dlatego, że uważałbym dalsze granie z innym perkusistą za świętokradztwo. Po prostu, biorąc pod uwagę poziom ostatnich albumów grupy (już "Presence" wyraźnie zdradza oznaki kryzysu, a "In Through the Out Door" jest dowodem kompletnego wypalenia twórczego), obawiam się, że Led Zeppelin poszedłby drogą wielu innych rockowych wykonawców, uporczywie wydających kolejne płyty, nie mając już kompletnie nic do zaoferowania. Optymizmem na pewno nie napawają solowe poczynania muzyków. O post-zeppelinowej twórczości Jimmy'ego Page'a nie ma nawet co wspominać. Z kolei John Paul Jones nie nagrał chyba nic, co zwróciło uwagę kogokolwiek, prócz najzagorzalszych wielbicieli Led Zeppelin. Na tym tle zdecydowanie najlepiej prezentują się dokonania Roberta Planta, które przynajmniej pod względem komercyjn