[Recenzja] Roger Waters - "Amused to Death" (1992)
Po sukcesie przedstawienia "The Wall" w Berlinie, Roger Waters wpadł na pomysł, by jego kolejny album solowy przybrał podobną formę, co słynne dzieło Pink Floyd. "Amused to Death" to jeszcze jedna dwupłytowa - przynajmniej w wersji winylowej - opera rockowa, z płynnymi przejściami między utworami i kilkoma przewodnimi motywami przewijającymi w różnych momentach. Jakościowo jest to jednak nieporównywalnie niższy poziom. Można zapomnieć o tak wyrazistych i zróżnicowanych kompozycjach, jak "Another Brick in the Wall (Part II)", "Comfortably Numb" czy "Hey You". Całość brzmi raczej jak wariacje na temat tych mniej udanych kawałków w rodzaju "Nobody's Home" czy "Young Lust" - tyle że wykonane znacznie bardziej anemicznie i przepełnione nieznośną dawką patosu. Dominują ballady, w których dzieje się naprawdę niewiele, jak na ich długość, i kompletnie nic dla mnie interesującego Formalnie są to właściwie proste pi