[Recenzja] Jimi Hendrix - "Loose Ends" (1974)
Pierwsze trzy pośmiertne albumy Jimiego Hendrixa ze studyjnym materiałem - "The Cry of Love", "Rainbow Bridge" i "War Heroes" - trzymały poziom. To dlatego, że trafiły na nie głównie utwory, które powstawały z myślą o czwartym albumie muzyka i zostały jeśli nie całkiem, to przynajmniej w znacznym stopniu ukończone. Liczba materiału na przyzwoitym poziomie była jednak ograniczona. Nieograniczona była natomiast chciwość właścicieli praw do muzyki Hendrixa. Z czasem zaczęli wygrzebywać z archiwum coraz większe śmieci, byle tylko jeszcze trochę zarobić na martwym artyście. Już na "War Heroes" trafiło parę nagrań niskiej wartości, ale dopiero jego następca - "Loose Ends" - okazał się prawdziwym wysypiskiem śmieci (z paroma rzeczami, które nie powinny tam trafić). Odpowiadający za skompilowanie tego materiału John Jansen nie wyraził zgody na użycie jego nazwiska na okładce (został podpisany jako Alex Trevor). A amerykański i kanadyjski w