Posty

[Recenzja] King Crimson - "In the Court of the Crimson King" (1969)

Obraz
King Crimson to bardzo specyficzny i wyjątkowy zespół, którego jednym stałym członkiem jest gitarzysta Robert Fripp. Pozostali muzycy zmieniali się praktycznie z płyty na płytę, podobnie jak wykonywana przez grupę muzyka. Fripp od początku stawiał na nieustanny rozwój, nie pozostając obojętnym wobec aktualnych muzycznych trendów, ale nie zapominając o artystycznych wartościach i ambicjach. Częste zmiany składu niejednokrotnie wynikały ze zmieniających się koncepcji Frippa, który dobierał sobie takich współpracowników, z jacy najbardziej pasowali do jego aktualnej wizji zespołu. Trudno znaleźć wykonawcę, który lepiej oddawałby ideę rocka progresywnego, którego wyznacznikiem jest rozwój i poszerzenie granic muzyki rockowej. Historia King Crimson sięga 1967 roku, kiedy w angielskim mieście Bournemouth powstała grupa Giles, Giles and Fripp. Jej założycielami byli bracia Giles - basista Peter i perkusista Michael. Za pomocą prasy poszukiwali śpiewającego organisty, ale tak zaintry

[Recenzja] Queen - "Made in Heaven" (1995)

Obraz
Dwa lata po śmierci Freddiego Mercury'ego, pozostali członkowie Queen weszli ponownie do studia, by zarejestrować nowy album. Nie napisali jednak żadnych nowych utworów. Postanowili bowiem wykorzystać partie wokalne i klawiszowe zarejestrowane przez zmarłego muzyka. Jak się okazało, zostało ich całkiem sporo, zwłaszcza z ostatnich lat. Niedługo przed śmiercią, Mercury zdążył nagrać swoje partie do utworu "A Winter's Tale", a także większość wokalu do "Mother Love" (dalszą część dośpiewał Brain May). Z tego okresu pochodzą także szczątkowe wokale, z których producent David Richards stworzył praktycznie od podstaw utwór "You Don't Fool Me". Po więcej materiału trzeba było sięgnąć głębiej do archiwum. Wykorzystano nieukończone wcześniej kawałki z okresu "The Miracle" ("Too Much Love Will Kill You"), "A Kind of Magic" ("Heaven for Everyone"), a nawet "Hot Space" ("Let Me Live") i &q

[Recenzja] Queen - "Innuendo" (1991)

Obraz
"Innuendo" to album cieszący się niezwykłym uznaniem wśród fanów Queen i muzycznych krytyków. Taki, z którego wielkością i geniuszem nie wypada polemizować. Związane jest to oczywiście z dramatycznymi okolicznościami jego powstania. Freddie Mercury, świadomy swojej choroby i zbliżającej się śmierci, intensywnie rejestrował partie wokalne, by zespół mógł ukończyć ten album (ostatecznie zdołał nagrać ich tyle, że wystarczyło na dwa wydawnictwa). Wokalista zmarł 24 listopada 1991 roku, niespełna rok po lutowej premierze "Innuendo". Ciekawe jednak, jaki byłby odbiór tego longplaya, gdyby nie ta cała sytuacja. Gdyby Mercury wciąż żył (lub zmarł kilka lat później) i nagrał z zespołem jeszcze parę płyt. Raczej mniej entuzjastyczny. Na pewno nie miałby tak silnego oddziaływania emocjonalnego. Nikt nie musiałby się obawiać posądzania o ignorancję przy próbie wskazania jego ewidentnych wad i niedociągnięć. A tych tu nie brakuje, podobnie jak na poprzedzających go wyd

[Recenzja] Queen - "The Miracle" (1989)

Obraz
Po wydaniu "A Kind of Magic" i odbyciu niezbyt długiej, ale intensywnej trasy koncertowej (jak się później okazało - ostatniej w oryginalnym składzie), muzycy postanowili zrobić sobie dłuższą, niż zwykle, przerwę. Kolejny album, "The Miracle", ukazał się dopiero trzy lata po poprzednim. W międzyczasie, Freddie Mercury dowiedział się o swojej chorobie, co niejako wzmocniło relacje w zespole, który od pewnego czasu zdawał się dzielić na dwie frakcje (Mercury i John Deacon chcieli iść w bardziej popowym kierunku, podczas gdy Brian May i Roger Taylor pragnęli pozostać przy rocku). Podczas nagrywania "The Miracle", muzycy znów tworzyli zgrany zespół, co symbolizuje już sama okładka (zainspirowana grafiką z singla "The Clairvoyant" Iron Maiden). Znów wspólnie pracowali nad utworami, a nawet pierwszy raz w historii wszystkie podpisane zostały nazwiskami wszystkich członków (niekoniecznie zgodnie z prawdą). "The Miracle" to na pewno na

[Recenzja] Queen - "A Kind of Magic" (1986)

Obraz
"A Kind of Magic", oficjalnie dwunasty studyjny album Queen, to w rzeczywistości dość specyficzna kompilacja. Trafiły na nią przede wszystkim utwory napisane do filmu "Nieśmiertelny" (w reżyserii Russella Mulcahy'ego), ale nie w oryginalnych wersjach ze ścieżki dźwiękowej, lecz nagranych na nowo. Przy czym jeden z siedmiu filmowych utworów, "Theme from New York, New York", nie znalazł się tutaj, ani na żadnym innym wydawnictwie. Zamiast tego trafiła tu kompozycja "One Vision" z soundtracku filmu "Żelazny orzeł" (w reżyserii Sidneya J. Furie), a także dwa utwory niepowiązane z żadnym filmem ("Pain Is So Close to Pleasure", "Friends Will Be Friends"). "A Kind of Magic" nie różni się jednak specjalnie od wcześniejszych wydawnictw. To w zasadzie taki lepiej brzmiący "The Works" - równie eklektyczny, kontynuujący zabawy z syntezatorami, ale  nawiązujący też do przeszłości zespołu. Jest tu

[Recenzja] Queen - "The Works" (1984)

Obraz
Po ogromnej krytyce, jaka spadła na zespół po wydaniu "Hot Space", muzycy postanowili, że następny album będzie bliższy wcześniejszych dokonań. Pretensjonalnie zatytułowany "The Works" ("Dzieła") to eklektyczny zbiór piosenek, pozbawiony jakiejkolwiek przewodniej myśli. Dyskotekowe hity (naprawdę tragiczne "Radio Ga Ga" i "I Want to Break Free") wymieszano z wygładzonym, sztampowym hard rockiem ("Tear It Up", "Hammer to Fall"), pastiszem rock and rolla ("Man on the Prowl"), różnego rodzaju balladami (podniosła "It's a Hard Life", ascetyczna "Is This the World We Created...?") oraz kawałkami próbującymi pogodzić nowe, taneczne oblicze grupy z jej rockową przeszłością ("Machines (or 'Back to Humans')", "Keep Passing the Open Windows"). Z tego wszystkiego do udanych można zaliczyć tylko obie ballady - szczególnie tę skromniejszą, z przejmującym śpiewem

[Recenzja] Queen - "Hot Space" (1982)

Obraz
Podczas sesji "Flash Gordon" muzycy Queen dopiero uczyli się wydobywać dźwięki z syntezatorów (i nie wiedzieć czemu, efekty tych prób wydali na płycie), a w trakcie nagrywania "Hot Space" radzili sobie już całkiem nieźle z graniem na nich nieskomplikowanych melodii. Po wielkim sukcesie singla "Another One Bites the Dust" (szczególnie w Stanach), muzycy postanowili nagrać album (prawie) w całości utrzymany w stylistyce funk i disco. Syntezatory są już nie tylko dodatkiem, jak na "The Game", ale podstawowym instrumentem. Gitara Briana Maya została zepchnięta na dalszy plan (zwykle zresztą gitarzysta ogranicza się do typowo funkowego podkładu), John Deacon w kilku utworach w ogóle nie gra na basie, zastąpiony syntezatorem, a Rogera Taylora czasem wyręcza automat perkusyjny. Jedyne, co się w ogóle nie zmieniło, to śpiew Freddiego Mercury'ego, który niezmiennie tak samo zachwyca - chyba, że akurat wspina się na mniej męskie rejestry. Pocz