Posty

[Recenzja] Queen - "A Day at the Races" (1976)

Obraz
Okładka i tytuł (ponownie zaczerpnięty z filmu braci Marx) piątego albumu Queen to ewidentna próba zdyskontowania wielkiego sukcesu "A Night at the Opera". Zresztą zakończona pełnym sukcesem. Szczyt brytyjskiego notowania znów został zdobyty, w Stanach było niewiele gorzej, niż poprzednio (znów miejsce w pierwszej piątce listy Billboardu). A jednak w ogólnym rozrachunku "A Day at the Races" do dnia dzisiejszego sprzedał się w znacznie mniejszym nakładzie. Przyczyn takiego stanu rzeczy mogło być kilka, część z nich wydaje się oczywista. "A Day at the Races" to kolejny bardzo eklektyczny zbiór kawałków, bez żadnego pomysłu na całość. Zespół właściwie niczym tu już nie zaskakuje, jedynie powtarza patenty, które przyniosły mu sławę. Poszczególne fragmenty nierzadko są odpowiednikami utworów z poprzednich albumów. Brak tu jednak kompozycji na miarę "Bohemian Rhapsody" i "The Prophet's Song". Najjaśniejszym i najświeższym punkt

[Recenzja] Queen - "A Night at the Opera" (1975)

Obraz
"A Night at the Opera" to jeden z tych albumów, który swoją ogromną popularność zawdzięcza praktycznie jednemu utworowi. To właśnie tutaj znalazł się najsłynniejszy utwór Queen - "Bohemian Rhapsody". Pomimo swojej nieradiowej długości, przekraczającej pięć minut, i dość złożonej struktury (z operową częścią a capella), nagranie dotarło na szczyt brytyjskiego notowania singli. Utwór stanowi kwintesencję wczesnego stylu zespołu - jest tu i zgrabny fragment balladowy, i hardrockowe zaostrzenie, i studyjne eksperymenty z dublowaniem ścieżek wokalnych. Czy jednak reszta longplaya prezentuje podobny poziom? Jest tu kilka utworów podobnego kalibru. Przede wszystkim pełen rozmachu, ośmiominutowy "The Prophet's Song". Klimatyczny wstęp na miniaturowym koto (japońskim instrumencie strunowym), przechodzi w ciężkie hardrockowe granie z ciekawie rozpisanymi partiami wokalnymi, przerwane dziwną częścią a capella z zwielokrotnioną (za pomocą tego samego efe

[Recenzja] Queen - "Sheer Heart Attack" (1974)

Obraz
"Sheer Heart Attack" ukazał się zaledwie osiem miesięcy (co do dnia) po poprzednim studyjnym albumie Queen. Najwyraźniej muzycy chcieli jak najszybciej zdyskontować sukces "Queen II" i promującego go singla "Seven Seas of Rhye". Nie zważając przy tym na takie drobnostki , jak brak wystarczającej ilości nowego materiału czy pobyt Briana Maya w szpitalu. Wiele utworów zostało nagrane prawie w całości przed jego przybyciem do studia - partie gitary rytmicznej zagrał John Deacon, zostawiono tylko miejsce na solówki. Z brakiem repertuaru też jakoś sobie poradzono - część utworów powstała w studiu, kilka innych wygrzebano z archiwum. Ten cały pośpiech odbił się jednak na jakości i spójności albumu. "Sheer Heart Attack" to zbiór trzynastu krótkich, eklektycznych piosenek. Nad niektórymi z nich muzycy powinni spędzić zdecydowanie więcej czasu. Najjaskrawszy przykład to trio "Tenement Funster", "Flick of the Wrist" i "Lil

[Recenzja] Queen - "Queen II" (1974)

Obraz
W ciągu niespełna roku, jaki minął od zakończenia nagrywania debiutu do rozpoczęcia prac nad kolejnym albumem, muzycy poczynili znaczące postępy. "Queen II" to album dojrzały, pełen przemyślanych kompozycji i aranżacji, utrzymanych w już całkowicie wykrystalizowanym, unikalnym stylu. Zwraca uwagę już eleganckie i staranie przemyślane wydanie (przynajmniej w oryginalnej wersji winylowej), z kultową okładką (później ożywioną w teledysku "Bohemian Rhapsody") oraz podziałem na strony białą i czarną , zamiast standardowych A i B. Co prawda, nie jest to album koncepcyjny, ale z całej dyskografii Queen stanowi zdecydowanie najbardziej spójne i dopracowane dzieło. Pierwszą stronę, a więc białą , wypełniają kompozycje Briana Maya i Rogera Taylora. Gitarzysta odpowiada za cztery pierwsze utwory. Orkiestrowa introdukcja "Procession" (zagrana wyłącznie na przetworzonej efektami gitarze) płynnie przechodzi majestatyczny, łączący przebojowość z hardrockowym c

[Recenzja] Queen - "Queen" (1973)

Obraz
Queen to bez wątpienia jeden z najbardziej charakterystycznych zespołów rockowych. Charyzmatyczny, niezwykle utalentowany wokalista Freddie Mercury i mający bardzo oryginalne brzmienie gitarzysta Brian May zapewniają natychmiastową rozpoznawalność. I to pomimo wyjątkowo eklektycznego stylu, czerpiącego inspiracje z praktycznie całej muzyki popularnej. W ciągu swojej niespełna dwudziestoletniej kariery (późniejsze poczynania Maya i perkusisty Rogera Taylora lepiej pominąć milczeniem) zespół zyskał ogromną sławę, która zapewniła mu nieśmiertelność. Ale mam wrażenie, że jest traktowany raczej jako pewne zjawisko lub popowa gwiazda, a większości słuchaczy wystarcza znajomość największych przebojów. Tymczasem albumy zespołu nierzadko pokazywały, że muzyków stać na dużo więcej, niż tworzenie popowych hymnów. Już na swoim fonograficznym debiucie zespół pokazał, że ma na siebie oryginalny pomysł. Co słychać przede wszystkim w takich utworach, jak "My Fairy King", "Liar&

[Recenzja] Ghost - "Infestissumam" (2013)

Obraz
Dwa i pół roku zajęło muzykom szwedzkiego Ghost przygotowanie drugiego albumu. Nie przypadkiem podkreślam narodowość zespołu, bo jak nie trudno się domyślić, istnieje więcej grup o tej nazwie. Doprowadziło to do dość kuriozalnej w sumie sytuacji. Muzycy zostali prawnie zmuszeni, aby na terenie Stanów używać zmienionej nazwy. Stąd też na okładce amerykańskiego wydania "Infestissumam" widnieje nazwa Ghost B.C. To nie jedyna zmiana. W opisie albumu zamiast Papy Emeritusa widnieje Papa Emeritus II. W rzeczywistości grupa ma wciąż tego samego frontmana, który dzięki charakterystycznej barwie głosu został zidentyfikowany jako Tobias Forge, były członek zespołów Subvision, Repugnant i Crashdïet. Tożsamość pozostałych muzyków, Bezimiennych Upiorów, wciąż owiana jest tajemnicą. Ghost nie zmienił zatem swojej strategii - wciąż przyciąga uwagę za pomocą świadomie infantylnej i kiczowatej otoczki. A co oferuje pod względem muzycznym? Po sukcesie "Opus Eponymous" muzycy mog

[Recenzja] Ghost - "Opus Eponymous" (2010)

Obraz
Od kilku lat panuje moda na granie retro. Mniej kreatywni przedstawiciele tego nieformalnego nurtu po prostu zamykają się w jednej stylistyce bądź nawet ograniczają do kopiowania konkretnego wykonawcy. Nie brakuje jednak bardziej pomysłowych twórców, którzy mieszają ze sobą różne, często odległe wpływy. Takim właśnie przypadkiem jest szwedzki Ghost. Zespół zwrócił na siebie uwagę jeszcze przed premierą debiutanckiego albumu. Wszystko za sprawą tajemniczej otoczki. Nieznane są nazwiska muzyków, którzy na sesjach zdjęciowych i koncertach pojawiają się w przebraniach. Wokalista, używający pseudonimu Papa Emeritus, przyodziewa papieską szatę i maskę kościotrupa, natomiast instrumentaliści - dwaj gitarzyści, basista, klawiszowiec oraz perkusista - nazywani Bezimiennymi Upiorami (Nameless Ghouls), ukrywają się w strojach mnichów, z głęboko nasuniętymi kapturami. Nawiązania do chrześcijańskich tradycji są obecne także w tekstach, które można nazwać satanistycznymi. To wszystko mogłoby sug