Posty

[Recenzja] The Doors - "The Soft Parade" (1969)

Obraz
Sesje nagraniowe czwartego albumu The Doors ciągnęły się przez prawie rok. Jim Morrison zaczął w tamtym czasie oddalać się od reszty zespołu, skupiając się na tworzeniu poezji (i spożywaniu coraz większych ilości alkoholu). Jako jedyny nie był przekonany do pomysłu Paula Rothchilda, aby wzbogacić aranżacje o instrumenty dęte i smyczkowe. W rezultacie pojawiły się one wyłącznie w czterech kompozycjach Robby'ego Kriegera (ich orkiestracją zajął się Paul Harris). Morrisonowi nie spodobały się teksty napisane przez gitarzystę i dlatego uparł się, aby wszystkie kompozycje zostały podpisane wyłącznie nazwiskami ich rzeczywistych twórców, a nie - jak do tej pory - przez cały skład. Wokalista sam dostarczył cztery kolejne utwory, a jeden napisał wspólnie z Kriegerem. Wspólna kompozycja muzyków to zwyczajnie nudny, pozbawiony pomysłu "Do It". Różnie prezentują się natomiast kawałki, które stworzyli oddzielnie. Gitarzysta pokazał swój kompozytorski talent w  "Touch Me

[Recenzja] The Doors - "Waiting for the Sun" (1968)

Obraz
Trzeci album The Doors miał być kolejnym ambitnym krokiem naprzód. Zgodnie z zamysłem muzyków, miała znaleźć się na nim wieloczęściowa, para-teatralna kompozycja "The Celebration of the Lizard", wypełniając całą stronę płyty winylowej. Ponieważ jednak prace nad nim szły dość mozolnie, producent Paul A. Rothchild wymusił na zespole porzucenie tego utworu (nagrano tylko część zatytułowaną "Not to Touch the Earth") i napisanie w zamian kilku zwykłych kawałków. "The Celebration of the Lizard" był jednak później grany na koncertach (można go usłyszeć m.in. na "Absolutely Live"), a w 2003 roku skrócona wersja demo trafiła na kompilację "Legacy: The Absolute Best" (cztery lata później dorzucono ją na reedycję "Waiting for the Sun"). Longplay jest zatem zbiorem konwencjonalnych piosenek, całkiem zróżnicowanych i, niestety, nie tworzących spójnej całości. Zaczyna się od dwóch singlowych przebojów. Psychodeliczny "Hello, I

[Recenzja] The Doors - "Strange Days" (1967)

Obraz
Zaledwie cztery miesiące po premierze debiutu, muzycy The Doors ponownie weszli do studia. Oprócz nowych pomysłów, wykorzystali także utwory napisane jeszcze przed nagraniem pierwszego albumu (tym razem cały materiał jest ich autorskim dziełem). Nie znaczy to jednak, że "Strange Days", jak zatytułowano drugi longplay, jest zbiorem odrzutów. Muzykom z łatwością przychodziło w tamtym czasie pisanie dobrych kompozycji i po prostu nie dla wszystkich starczyło miejsca na debiutanckim dziele. Nie bez znaczenia jest też fakt, że przed nagraniem "Strange Days" muzycy dobrze ograli część materiału na koncertach, dzięki czemu mieli możliwość poprawienia wszystkich ewentualnych niedociągnięć. Przełożyło się to także na swobodniejszą atmosferę w studiu. A tym samym muzycy mogli trochę więcej poeksperymentować. Poza typowymi dla psychodelicznej epoki zabawami z odwracaniem taśmy ("Unhappy Girl", "Horse Latitudes"), mamy tu też jeden z najwcześniejszy

[Recenzja] The Doors - "The Doors" (1967)

Obraz
The Doors to jeden z tych w sumie nielicznych wykonawców, u których wielka popularność idzie w parze z wartościową muzyką. Nie jest to może muzyka eksperymentalna czy skomplikowana, ale na tyle sprawnie i pomysłowo zagrana, że słuchanie jej wstydu nikomu nie przyniesie. Trudno też mieć zarzut o komercyjny charakter tej muzyki, gdyż członkowie zespołu mieli prawdziwy dar do pisania zgrabnych, przebojowych, ale nie banalnych utworów. Nierzadko zresztą podejmowali próby wyjścia z ogólnie przyjętych schematów. Już eponimiczny debiut The Doors świadczy o muzycznej dojrzałości jego twórców. Choć zespół wpisywał się w popularny w tamtym czasie nurt psychodeliczny, muzycy stworzyli swój własny, rozpoznawalny styl, oparty na charakterystycznym brzmieniu organów Raya Manzarka i charyzmatycznym śpiewie Jima Morrisona. Co ciekawe, największą popularność zdobyły dwa najdłuższe i najbardziej ambitne utwory z tego albumu. Fakt, że w przypadku "Light My Fire" była to zasługa skrócon

[Recenzja] Dio - "Holy Diver" (1983)

Obraz
Ronnie James Dio po wyrzuceniu z Black Sabbath postanowił zebrać własny zespół. Razem z nim z poprzedniej grupy wyleciał perkusista Vinny Appice, więc wybór bębniarza był oczywisty. Na posadę basisty ściągnięto natomiast Jimmy'ego Baina, który występował już z wokalistą w Rainbow. Pozostało więc tylko znaleźć odpowiedniego gitarzystę. W wyniki kastingu posadę otrzymał Vivian Campbell, nie mający jeszcze za sobą szczególnych osiągnięć - udzielał się tylko w Sweet Savage, amatorskiej kapeli z nurtu New Wave of British Heavy Metal. Kwartet przyjął niezbyt wyszukaną nazwę Dio i wkrótce zabrał za nagrywanie debiutanckiego albumu, zatytułowanego "Holy Diver". Dio był wokalistą o niemałych możliwościach wokalnych, ale i o niezbyt dobrym poczuciu estetyki. Już w swoich poprzednich zespołach często przesadnie szarżował i popadał w teatralną manierę. Tam jednak na ogół temperowali go pozostali muzycy. We własnym zespole nie musiał nikogo słuchać, jak ma śpiewać, ani o czy

[Recenzja] Scorpions - "Crazy World" (1990)

Obraz
To z tego albumu pochodzi "Wind of Change". Większość ludzi na świecie kojarzy Scorpions tylko z tym jednym utworem, wciąż uparcie katowanym przez stacje radiowe. Natomiast wielu fanów zespołu nienawidzi go ze względu na popularność (która przecież powinna przypaść któremuś z ich faworytów). Prawda jest taka, że to po prostu dobra, melodyjna piosenka. Tylko i aż tyle. Trochę szkoda, że nie posłużyła za tytuł całego wydawnictwa, na którym słychać prawdziwy powiew zmian. Muzycy zrezygnowali z dalszej współpracy z Dieterem Dierksem i na stanowisko producenta zatrudnili innego fachowca, Keitha Olsena (mającego już na koncie albumy m.in. Fleetwood Mac, Grateful Dead, Santany, Whitesnake i Ozzy'ego Osbourne'a). Zapewnił on solidne, mocniejsze brzmienie, będące miłą odmianą po wygładzonych, plastikowych produkcjach Dierksa z lat 80. Olsen odegrał ważną rolę także na etapie komponowania. O ile wcześniej pisaniem utworów zajmowali się wyłącznie Klaus Meine, Rudolf Sch

[Recenzja] Scorpions - "Savage Amusement" (1988)

Obraz
"Savage Amusement" to album, który nawet wśród wielbicieli poprzednich wydawnictw Scorpions nie cieszy się uznaniem. Zespół poszedł jeszcze dalej w stronę komercji i nagrał album po prostu poprockowy, czy też może raczej AOR-owy. Brzmienie jest jeszcze bardziej wygładzone, plastikowe. Produkcja w stylu Bon Jovi pasuje do charakteru samych kompozycji, które są jak zwykle sztampowe, kiczowate i naiwne. Pierwsze trzy kawałki - "Don't Stop at the Top", "Rhythm of Love" i "Passion Rules the Game" - jakoś jeszcze się bronią, dzięki chwytliwym, choć banalnym melodiom. Zaraz potem pojawia się jednak kuriozalny, wręcz dyskotekowy "Media Overkill". A później następuje seria kompletnie nijakich kawałków, zakończona okropnie przesłodzoną balladą "Believe in Love". Co ciekawe muzyka do tego ostatniego została napisana już dekadę wcześniej, w tym samym czasie, co album "Taken By Force". To, a także czteroletnia przerwa

[Recenzja] Scorpions - "Love at First Sting" (1984)

Obraz
"Love at First Sting" uznawany jest za jeden z najlepszych albumów Scorpions. Zespół dopracował styl z trzech poprzednich wydawnictw i wydał prawdziwą kopalnię hitów. To oczywiście wciąż granie pozbawione artystycznych ambicji, przeważnie rażące banałem i sztampą, oraz wygładzonym brzmieniem. Ale kompozycje tym razem są nieco bardziej udane. Pod tandetnymi aranżami i topornym wykonaniem często znajdziemy naprawdę dobre melodie. Wyróżniają się przede wszystkim dwa najbardziej znane kawałki z tego krążka, czyli oparty na bardzo fajnym, rozpoznawalnym riffie "Rock You Like a Hurricane", oraz nieco ckliwy, ale całkiem zgrabny "Still Loving You", będący wzorem rockowej power ballady . Ale nawet te bardziej sztampowe utwory, jak "Big City Nights", "Bad Boys Running Wild" czy "I'm Leaving You" są dość znośne, jak na taką stylistykę. Choć są też wyjątki, jak chaotyczny "The Same Thrill", czy bardziej stonowany, ni