Posty

[Recenzja] Black Sabbath - "Never Say Die!" (1978)

Obraz
Optymistyczny tytuł tego albumu to tylko sarkazm. W rzeczywistości muzycy byli przekonani, że to już koniec ich kariery. Kryzys w zespole się pogłębiał, nikt nie miał pojęcia w jakim pójść kierunku. Sytuacji na pewno nie poprawiały uzależnienia muzyków od narkotyków i alkoholu. Ani tym bardziej odejście ze składu Ozzy'ego Osbourne'a pod koniec 1977 roku. Jego miejsce zajął Dave Walker (wcześniej członek Savoy Brown i Fleetwood Mac), z którym instrumentaliści zaczęli pracę nad nowym materiałem. Przed przystąpieniem do nagrań, do składu wrócił jednak oryginalny wokalista. Wszyscy byli jednak świadomi, że to tylko chwilowy powrót - i faktycznie, po zakończeniu trasy promującej "Never Say Die!", Osbourne odszedł na dobre, by rozpocząć karierę solową. Pomimo tego wszystkiego, powstał całkiem niezły album. Bardziej spójny od poprzednika, z przeważnie udanymi kompozycjami, których spora część sprawia wrażenie, jakby powstała podczas zespołowego jamowania. W wielu mo

[Recenzja] Black Sabbath - "Technical Ecstasy" (1976)

Obraz
"Technical Ecstasy" znacząco różni się od poprzednich albumów Black Sabbath. Już sama okładka jest bardzo nietypowa. Rysunek dwóch robotów kopulujących na ruchomych schodach (za przygotowanie tej grafiki odpowiada firma Hipgnosis, znana przede wszystkim ze współpracy z Pink Floyd) zdecydowanie nie kojarzy się z wizerunkiem i wcześniejszym dorobkiem tej grupy. Jednak największe zdumienie budzi zawarta tutaj muzyka. To bardzo eklektyczny album, zdradzający inspiracje, o jakie wcześniej trudno było ten zespół podejrzewać. Zaskakujący dużą ilością łagodniejszych kawałków. Zespół wynajął nawet sesyjnego muzyka Geralda Woodruffe'a, którego klawiszowe partie pełnią bardzo prominentną rolę na tym wydawnictwie. Otwierający całość "Back Street Kids", pomimo surowego brzmienia i riffowego charakteru, kojarzy się raczej z heavymetalowym graniem z kolejnej dekady, niż wcześniejszą twórczością Black Sabbath. Sztampowo robi się w drugiej połowie kawałka, kiedy dochodz

[Recenzja] Black Sabbath - "Sabotage" (1975)

Obraz
Black Sabbath na "Sabotage" idzie jeszcze dalej w stronę progresywnego grania. Efekt jest jednak dość kontrowersyjny, a zdania na temat albumu są podzielone. Dla jednych jest to kolejna klasyczna pozycja w dorobku grupy, dla innych - wyraźna oznaka kryzysu. Od razu się przyznaje, że bliżej mi do tej drugiej opinii. Kompozycje nie są tu tak dobre, jak na poprzednich albumach, a eksperymenty zdają się być zbyt przypadkowe i nieprzemyślane, jakby zespół nie do końca wiedział, co próbuje osiągnąć. Nie brakuje tu jednak ciekawych momentów. Do nich zalicza się przede wszystkim "Symptom of the Universe". Absolutnie wspaniały utwór, łączący ciężar i agresję z pomysłową, rozbudowaną strukturą, zawierający kilka świetnych riffów. Bronią się także surowy "Hole in the Sky" i nieco bardziej rozbudowany "The Thrill of It All", którym najbliżej do wcześniejszych dokonań zespołu. Bardzo ciekawym urozmaiceniem jest natomiast singlowy "Am I Going Ins

[Recenzja] Black Sabbath - "Sabbath Bloody Sabbath" (1973)

Obraz
"Sabbath Bloody Sabbath" to kontynuacja kierunku wyznaczonego przez "Vol. 4". Tym razem muzycy jeszcze odważniej eksperymentują z różnymi stylami i poszerzają instrumentarium, wyraźnie próbując zbliżyć się do rocka progresywnego. Fenomenalne otwarcie zapewnia utwór tytułowy, z kolejnym genialnym riffem Iommiego i świetnym kontrastem pomiędzy czadowymi zwrotkami, a bardzo melodyjnymi, akustycznymi zwrotkami. A jest jeszcze wyjątkowo agresywna druga część, z której można by zrobić inny utwór. Wszystko jednak idealnie tu do siebie pasuje. To jeden z sztandarowych utworów zespołu, niestety rzadko wykonywany na żywo ze względu na skomplikowaną partię wokalną. W studyjnej wersji Ozzy spisał się doskonale. Bardzo fajnymi utworami są także "A National Acrobat" (jeszcze jeden świetny riff, tym razem wymyślony przez Geezera) i "Sabbra Cadabra", w którym klawiszowe pasaże zagrał sam Rick Wakeman z Yes. Jeszcze lepiej wypada energetyczny "Killin

[Recenzja] Black Sabbath - "Vol. 4" (1972)

Obraz
Trzy pierwsze albumy Black Sabbath powstawały w błyskawicznym tempie. Zespół po prostu wchodził na kilka dni do studia, z materiałem ogranym na koncertach i rejestrował go praktycznie na żywo, z niewieloma późniejszymi nakładkami. Czwarty album powstawał w zupełnie innych warunkach. Muzycy przenieśli się do Stanów, a konkretnie do Los Angeles, gdzie w wynajętej willi, pomiędzy kolejnymi imprezami i eksperymentami z przeróżnymi środkami odurzającymi, komponowali nowe utwory i eksperymentowali z brzmieniem. Sesja nagraniowa odbyła się w słynnym Record Plant Studios, bez udziału żadnego producenta z zewnątrz. Po raz pierwszy w karierze muzycy sami zajęli się produkcją, korzystając jedynie ze wskazówek ówczesnego menadżera, Patricka Meehana. Rezultat jest od razu słyszalny. Zamiast surowego brzmienia mamy prawdziwe bogactwo - mnóstwo gitarowych nakładek, klawisze, a nawet orkiestrę w dwóch utworach. Same kompozycje również wydają się bardziej dopracowane i różnorodne. "Vol.

[Recenzja] Black Sabbath - "Master of Reality" (1971)

Obraz
Już na swoim debiutanckim dziele muzycy Black Sabbath zaprezentowali własny styl i bardzo oryginalne brzmienie, jednak album "Black Sabbath" w znacznym stopniu opiera się na bluesowych patentach. Na drugim w dyskografii "Paranoid" styl zespołu jest już w pełni wykrystalizowany. Ale dopiero na "Master of Reality" został on doprowadzony do perfekcji. To bardzo krótki album, ledwo przekraczający pół godziny, co jednak tylko działa na jego korzyść. Zamiast wydłużania na siłę otrzymaliśmy bardzo zwarty, treściwy i pozbawiony słabych punktów materiał. "Master of Reality" to właściwie tylko sześć utworów, wzbogaconych dwiema instrumentalnymi miniaturkami, w których wystąpił tylko Tony Iommi. O ile "Embryo" jest właściwie tylko wstępem do kolejnego na płycie "Children of the Grave", brzmiącym jak wprawka początkującego gitarzysty, tak "Orchid" wyróżnia się już całkiem zgrabną melodią. Obie miniaturki ciekawie urozm

[Recenzja] Black Sabbath - "Paranoid" (1970)

Obraz
Jeden z najsłynniejszych albumów w dziejach muzyki rockowej, często uznawany za szczytowe osiągnięcie Black Sabbath. Czy słusznie? Na pewno jego popularność nie bierze się znikąd. To naprawdę świetny longplay, na którym znalazła się większość najbardziej rozpoznawalnych utworów grupy. Słychać też tutaj rozwój zespołu, który wyraźnie odchodzi od swoich bluesowych korzeni, dzięki czemu brzmi jeszcze bardziej oryginalnie. Z drugiej strony, albumy tego typu bardzo łatwo przecenić. Kult, jakim są otaczane, często ma większy wpływ na ocenę, niż ich czysto muzyczna wartość. I tak też jest w przypadku "Paranoid", który nie jest bynajmniej pozbawiony wad. Longplay przyniósł zespołowi dwa wielkie i dwa nieco mniejsze przeboje. Choć singlowy sukces odniósł tylko utwór tytułowy, nie ma chyba nikogo, kto interesuje się muzyką rockową, a nie kojarzyłby słynnego riffu "Iron Man". A wśród fanów zespołu wielką popularnością cieszą się także "War Pigs" i "Fai

[Recenzja] Black Sabbath - "Black Sabbath" (1970)

Obraz
Trzynastego lutego 1970 roku światło dziennie ujrzał jeden z najbardziej wpływowych, najbardziej szokujących i po prostu najlepszych debiutów w historii muzyki. Nagrany w ciągu ledwie jednego dnia (szesnastego października 1969 roku) przez czterech młodych muzyków z Birmingham, którzy przybrali nazwę Black Sabbath. Zespół już tutaj zaprezentował swój własny styl i brzmienie. W znacznym stopniu zawdzięczał go przypadkowi. Gdyby nie wypadek gitarzysty Tony'ego Iommi - który podczas pracy w fabryce stracił opuszki palców lewej ręki i został zmuszony do obniżenia stroju gitary, używania cieńszych strun oraz nakładek na palce, aby dociskanie strun nie sprawiało mu bólu - brzmienie zespołu nie byłoby tak ciężkie i surowe. Ale sam styl jego gry też odbiegał od ówczesnych standardów. Chociaż to samo dotyczy pozostałych instrumentalistów: Geezera Butlera, który używał gitary basowej jak instrumentu solowego, a także perkusisty Billa Warda, w których grze słychać ich bluesowo-jazzowe