Gentle Giant - W szklanym domu

Tekst został oryginalnie opublikowany w serwisie StereoLife.pl w skróconej wersji. Poniżej prezentuję go w całości.



Przyjęło się mówić o wielkiej szóstce rocka progresywnego. W skład jej wchodzą zespoły Pink Floyd, King Crimson, Genesis, Yes, Jethro Tull oraz trio Emerson, Lake & Palmer. Choć każda z tych grup wypracowała sobie rozpoznawalny styl, wniosła do muzyki rockowej nowe rozwiązania i do dziś jest inspiracją dla licznych wykonawców, uwzględnienie w tym gronie tylko tej szóstki jest mocno krzywdzące dla innych, które może i nie zdobyły tak wielkiej popularności, ale niewątpliwie zasłużyły na to swoją twórczością. Wymienić tutaj należy przede wszystkim dwa zespoły - dość rozpoznawalny u nas Van der Graaf Generator oraz praktycznie ignorowany przez większość polskich mediów muzycznych Gentle Giant. Przyjrzyjmy się zatem twórczości tej drugiej grupy.

Jej historia zaczyna się w 1966 roku, gdy powstał zespół Simon Dupree and the Big Sound. Jego założycielami byli trzej bracia Schulman - Phil, Derek i Ray. Szkoccy Żydzi, którzy pod wpływem swojego ojca - jazzowego trębacza w wojskowym zespole - od najmłodszych lat uczyli się gry na różnych instrumentach. Muzyka ich pierwszej kapeli nie wyróżniała się jednak niczym szczególnym na tle twórczości innych wykonawców grających popularną wówczas psychodelię. Ich jedyny album, "Without Reservation" z 1967 roku, doszedł co prawda do trzydziestej dziewiątej pozycji na UK Albums Chart, jednak zespół wkrótce zakończył działalność. Wówczas bracia Schulman i grający z nimi perkusista Martin Smith nawiązali współpracę z Kerrym Minnearem i Garym Greenem. Tak narodził się Gentle Giant. Zarówno w studiu, jak i podczas koncertów, muzycy pełnili różne role. Derek był głównym wokalistą, okazjonalnie grał na saksofonie, flecie, gitarze, gitarze basowej i klawiszach. Phil grał głównie na różnych dęciakach, czasem pełnił rolę głównego wokalisty. Ray został basistą, ale grał też na skrzypcach, altówce, trąbce, flecie i gitarze. Kerry obsługiwał przede wszystkim przeróżne instrumenty klawiszowe, ale sięgał też między innymi po wiolonczelę, flet i wibrafon, a na płytach udzielał się także jako główny wokalista. Gary'emu przypadła rola gitarzysty, choć grywał też na mandolinie, flecie i basie. Jedynie Martin (podobnie jak jego następcy, Malcolm Mortimore i John Weathers) trzymał się zestawu perkusyjnego.

W latach 1970-1980 zespół wydał jedenaście studyjnych albumów. Niestety, zarówno w rodzimej Wielkiej Brytanii, jak i innych europejskich krajach, przeszły one praktycznie bez echa. Jedynie w Stanach Zjednoczonych zespół zyskał pewne uznanie. Na brak większego sukcesu złożyło się kilka czynników. Na pewno grupa nie miała szczęścia do wytwórni płytowych, którym nie zależało na jej promocji. Na singlach wydawano utwory o wcale nie największym potencjale komercyjnym, a także podejmowano inne dziwne decyzje. I tak na przykład Vertigo Records wysłało zespół na trasę jako support grającego dla zupełnie innej publiczności Black Sabbath. Z kolei Columbia zdecydowała o nie wydaniu w Stanach albumu "In a Glass House", chociaż właśnie tam zespół cieszył się największą popularnością. Wytwórnia Chrysalis zmusiła zespół do porzucenia swojego charakterystycznego stylu i artystycznych ambicji, a zamiast tego grania muzyki bardziej komercyjnej. Innym powodem niepowodzenia mógł być brak charakterystycznego wizerunku, gdyż zespół skupiał się wyłącznie na muzyce. Sama muzyka również stanowiła sporą przeszkodę, gdyż była znacznie bardziej wyrafinowana i skomplikowana, niż zwyczajny rock, będąc prawdziwym fenomenem nawet na tle innych progresywnych grup. Zespół inspirował się muzyką średniowieczną i renesansową, a także XX-wieczną awangardą, a jego kompozycje są bardzo złożone, nierzadko oparte na kontrapunkcie (prowadzeniu kilku melodii jednocześnie), ze skomplikowaną warstwą rytmiczną i bardzo bogatymi aranżacjami, wykorzystującymi wspomniane wyżej instrumenty. Za kompozycje odpowiadali głównie Kerry Minnear i Ray Schulman. Pierwszy z nich studiował zresztą kompozycje i harmonie na uniwersytecie, a zdobytą wiedzę wykorzystywał z doskonałym efektem. Wszyscy muzycy posiadali wyjątkowo duże, jak na zespół rockowy, umiejętności, jednak potrafili korzystać z nich z umiarem, nie epatując niepotrzebną wirtuozerią. W przeciwieństwie do większości grup progresywnych, stawiali na bardzo zwięzłe, ale treściwe utwory. Unikali też pretensjonalności, zamiast tego po prostu bawiąc się muzyką.

Pomimo dużego zaparcia, aby wbrew wszelkim przeciwnościom kontynuować działalność, niezrozumienie z jakim spotykała się twórczość zespołu i męczące trasy, wymuszające rozłąkę z rodzinami, sprawiły, że w 1973 roku, po nagraniu czterech albumów, ze składu odszedł Phil Schulman. Zespół z powodzeniem (artystycznym) kontynuował działalność bez niego, ale gdy w 1980 roku z tych samych powodów zdecydowali się odejść Derek Schulman i Kerry Minnear, grupa przestała istnieć. Gentle Giant nigdy się nie reaktywował, a większość jego członków nie kontynuowała muzycznych karier. Pozostawili po sobie jednak jedenaście albumów, z których pierwsza siódemka należy do najwybitniejszych wydawnictw w całej muzyce rockowej. A zatem czas na dokładniejsze omówienie całej dyskografii. 

"Gentle Giant" (1970)

Eponimiczny debiut jest, jak na standardy Łagodnego Olbrzyma, dość konwencjonalny. W łagodnym "Isn't Is Quiet and Cold?" zespół dość zgrabnie imituje Beatlesów, natomiast hardrockowy "Why Not?" nie jest odległy od twórczości Deep Purple czy Uriah Heep. Z drugiej strony, w utworach "Giant" i "Alucard" zwracają uwagę jeszcze dość nieśmiałe próby wykorzystywania kontrapunktu, a "Funny Ways" intryguje nietypową aranżacją opartą głównie na instrumentach smyczkowych. Brzmienie już na tym albumie jest zresztą bardzo bogate - oprócz gitar, perkusji i wspomnianych smyczków, wykorzystano także różne dęciaki i klawisze, w tym będące wciąż nowością w muzyce rockowej syntezatory. O pewnych brakach w warsztacie muzyków świadczy "Nothing at All" (najdłuższy utwór w dorobku grupy, trwający niespełna dziesięć minut). Jest tutaj bardzo ładna część balladowa i ciekawie kontrastujące z nią hardrockowe zaostrzenie, ale też niepotrzebna i zbyt długa solówka perkusyjna oraz wprowadzające nieco zamieszania klasycyzujące i jazzujące partie klawiszy. Na kolejnych albumach takie "udziwnienia" są znacznie lepiej wpasowane w całość. Mimo pewnych niedoskonałości, debiutancki album jest naprawdę udany i interesujący, a jedynie w porównaniu z kilkoma późniejszymi wydawnictwami Gentle Giant można zarzucić mu zachowawczość.

"Acquiring the Taste" (1971)

W ciągu kilku miesięcy zespół poczynił zaskakujące postępy. Jedynym w miarę konwencjonalnym utworem jest "Wreck", brzmiący jak skrzyżowanie szanty z hard rockiem. To jeden z najbardziej chwytliwych kawałków zespołu - wydany na singlu miałby szansę stać się przebojem. Wytwórnia zdecydowała jednak promować album znacznie trudniejszym w odbiorze "Pantagruel's Nativity". Trzeba jednak przyznać, że ten drugi jest bardziej reprezentatywny dla całego albumu, a wręcz stanowi esencję Gentle Giant. Zwracają uwagę szerokie inspiracje, od muzyki dawnej po współczesną awangardę i różne odmiany rocka, niezwykle kreatywną aranżację, coraz lepsze operowanie kontrapunktem, harmoniczna i rytmiczna złożoność. Inne utwory tego kalibru to bardzo awangardowy, pozbawiony wyraźnej struktury, niemal amelodyczny "Edge of Twilight", a także potężny finał albumu, "Plain Truth". Pełno w tej muzyce aranżacyjnych smaczków, choćby genialne imitowanie kociego miauczenia w "Black Cat". Coraz odważniej wykorzystywane są także syntezatory. W przeciwieństwie do Ricka Wakemana czy Keitha Emersona, Minnear nie używa ich do podrabiania orkiestry symfonicznej, ale pozwala brzmieć im we własny, elektroniczny sposób, co nadaje muzyce bardzo nowoczesnego charakteru. Tytułowa miniatura jest w całości oparta na brzmieniu syntezatora, a w pozostałe utwory jego dźwięki zostały sprytnie wkomponowane. Podsumowując, zespół wypracował sobie tutaj niezwykle oryginalny i interesujący styl, a także po raz pierwszy (i nie ostatni) wspiął się na absolutne wyżyny muzyki rockowej. Nie jest to jednak dobry album na start, ze względu na swoją złożoność i niekonwencjonalny charakter. Poznawanie Gentle Giant najlepiej zacząć od poprzedniego lub następnego albumu.

"Three Friends" (1972)

Można odebrać ten album jako krok wstecz. Zespół nagrał bardziej rockowy materiał, ze znacznie mniejszą rolą aranżacyjnych smaczków, mniej złożonymi utworami o mniej swobodnym charakterze. Jedynie "Schooldays" w sposób wyraźny odchodzi od konwencjonalnego rocka. Inna sprawa, że zawarta tu muzyka robi naprawdę dobre wrażenie. Poza wspomnianym, dość dziwnym "Schooldays", warto wyróżnić energetyczny, zadziorny "Working All Day", podniosły utwór tytułowy z doskonale budowanym napięciem w finale, oraz zbudowany na fantastycznym kontraście "Peel the Paint" - z początku łagodny, zachwycający melodią i dostojnym brzmieniem skrzypiec, następnie wręcz hardrockowy, oparty na ciężkich i agresywnych partiach gitary, saksofonu i perkusji, z odpowiednio zadziornym śpiewem Dereka. Warto dodać, że "Three Friends" jest albumem koncepcyjnym, co znaczy, że tworzy spójną całość - także pod względem muzycznym. Jest to także jedyny album nagrany z perkusistą Malcolmem Mortimorem, którego miejsce wkrótce zajął John Weathers. A ponadto pierwsze wydawnictwo zespołu, odnotowane na amerykańskiej liście sprzedaży (zaledwie 197. miejsce listy Billboardu).

"Octopus" (1972)

Album powszechnie (wśród tych, którzy w ogóle słyszeli o zespole) uznawany za największe dzieło Gentle Giant. Tytuł "Octopus" odnosi się nie tylko do okładkowej ośmiornicy, ale oznacza także "octo opus", co z łaciny oznacza "osiem dzieł". Na longplayu faktycznie znalazło się osiem utworów, które ponownie zachwycają bogactwem kompozytorskich i aranżacyjnych pomysłów. Całości niewątpliwie bliżej do "Acquiring the Taste", niż debiutu i "Three Friends". Utwory w rodzaju "The Advent of Panurge", "Raconteur Troubadour" i "River" to kwintesencja Gentle Giant - przebogate, misterne wielogłosy, gęsta, połamana gra sekcji rytmicznej, a także (w zależności od utworu) klasycyzujące smyczki, jazzujące dęciaki, wyrafinowane, różnorodne klawisze i ostro brzmiąca gitara. Dzieje się w tych utworach naprawdę dużo, mimo krótkiego czasu trwania. Muzycy potrafili w ciągu czterech minut zmieścić więcej pomysłów, niż niejeden inny zespół na całej płycie. Co więcej, wszystkie te pomysły doskonale układają się w spójne, dopracowane w każdym szczególe kompozycje. Jednak największy podziw budzi we mnie to, że mimo tego całego skomplikowania, utwory te zachwycają naprawdę pięknymi, nierzadko chwytliwymi - ale niebanalnymi - melodiami. W "Knots" zespół doskonale operuje kontrapunktem - utwór opiera się głównie na czterogłosowej warstwie wokalnej, a partie instrumentalne mają dość minimalistyczny charakter. Nie brakuje tu też jednak bardzo przystępnych momentów, jak stonowana ballada "Think of Me with Kindness" oraz bardzo chwytliwy, hardrockowo brzmiący, choć bardziej kreatywny w warstwie rytmicznej "A Cry for Everyone". Pomimo ogromnego potencjału komercyjnego, żaden z tych dwóch utworów nie został wydany na singlu. Mimo tego, album dotarł do 170. miejsca na liście Billboardu. Nie to jest jednak najważniejsze, a ogromna wartość artystyczna tego albumu. Drugie arcydzieło zespołu.

"In a Glass House" (1973)

Nagrany już bez udziału Phila Schulmana "In a Glass House" (drugi album koncepcyjny zespołu) nie został wydany w Stanach Zjednoczonych, ponieważ wytwórnia obawiała się, że tak skomplikowany materiał nie zainteresuje amerykańskiej publiczności. Rzeczywiście jest to bardziej złożona muzyka, zwłaszcza w bardzo zagęszczonej, intensywnej warstwie rytmicznej. Z drugiej strony, właśnie rytmika, momentami niemalże funkowa, a także brzmienie (w większym stopniu oparte na elektrycznym pianinie i wibrafonie) zbliża ten album do stylistyki jazz fusion, która przecież cieszyła się stosunkowo dużą popularnością w USA, skąd się wywodzi. Album wypełniają głównie długie utwory trwające po około osiem minut ("Experience", "Way of Life", "The Runaway" i tytułowy), w których dzieje się naprawdę wiele i jak zwykle zachwycają niesamowitą pomysłowością muzyków. Wyrazista, czasem funkowo roztańczona gra sekcji rytmicznej stanowi akompaniament dla typowych dla grupy elementów - intrygujących partii wokalnych, rozbudowanych brzmień klawiszowych (często syntezatorowych) i zadziornej gitary. Tu i ówdzie pojawiają się stanowiące kontrapunkt fragmenty z łagodniejszymi motywami nawiązującymi do muzyki dawnej, także poprzez instrumentarium (flet, organy, smyczki). Znalazły się tu także dwa krótsze utwory o nieco innym charakterze. "An Inmate's Lullaby" pokazuje to najbardziej awangardowe oblicze grupy, natomiast lekko folkowy "A Reunion" przynosi odrobinę odpoczynku od bardziej intensywnej i złożonej muzyki. Choć jest to niewątpliwie najtrudniejszy w odbiorze album zespołu, jest także jednym z najbardziej kreatywnych. Moim zdaniem, nie ustępuje on w niczym "Acquiring the Taste" ani "Octopus".

"The Power and the Glory" (1974)

Podczas nagrywania tego albumu, zespół zarejestrował pierwszy w swojej karierze utwór ewidentnie nastawiony na komercyjny sukces - "The Power and the Glory". Choć longplay został zatytułowany tak samo, oryginalne wydania winylowe nie zawierają tego kawałka - został opublikowany wyłącznie na singlu. I dobrze, bo zupełnie by tu nie pasował. Co prawda, album (znów koncepcyjny) jest dużo bardziej przystępny od swojego poprzednika, jednak zespół wciąż dbał o artystyczną jakość swoich wydawnictw. Na longplayu znalazły się typowe dla grupy utwory w rodzaju ciekawie pokomplikowanych "Proclamation" i "Valedictory", awangardowego "So Sincere", bardzo złożonego rytmicznie "Cogs in Cogs", czy łączącego autentycznie chwytliwą melodię z niezwykle pomysłową aranżacją "Playing the Game". Warto też zwrócić uwagę na bardzo ładną balladę "Aspirations", opartą głównie na subtelnym brzmieniu elektrycznego pianina. W Stanach "The Power and the Glory" okazał się całkiem zadowalającym sukcesem, dochodząc do 78. miejsca listy Billboardu.

"Free Hand" (1975)

Siódmy album zespołu nie przynosi właściwie nic nowego. Nadrabia za to dojrzałością. Tutaj znalazł się jeden z najwspanialszych utworów w dorobku Gentle Giant - "On Reflection". To przykład mistrzowskiego operowania kontrapunktem - siedmiogłosowa partia wokalna zachwyca swoim misternym kunsztem, a bogato zaaranżowana warstwa instrumentalna jest równie pomysłowa. Oczywiście, album przynosi znacznie więcej interesującej muzyki, żeby wspomnieć tylko o "Just the Same", utworze tytułowym czy "Time to Kill", łączących przebojowość ze złożonymi aranżacjami, czy ładnie rozwijającej się balladzie "His Latest Voyage". Folkowa miniaturka "Talybont" jest przyjemnym dodatkiem. Ale finałowy "Mobile", jak na standardy tego zespołu, wypada wyjątkowo trywialnie. "Free Hand" okazał się największym sukcesem w historii Łagodnego Olbrzyma (48. miejsce na liście Billboardu), ale pod względem artystycznym nieznacznie ustępuje najlepszym dokonaniom grupy - jako całość, bo poszczególne utwory w większości prezentują wysoki poziom.

"Interview" (1976)

Album utrzymany jest wciąż w charakterystycznym dla zespołu stylu, ale wyraźnie słychać zmęczenie muzyków, pewną rutynę, zaczyna brakować inwencji. Jedynym nowym pomysłem było sięgnięcie po rytmikę reggae w "Give It Back", jednak efekt nie do końca przekonuje, zespół chyba nie do końca odnalazł się w takim graniu. Coraz więcej, niestety, utworów brzmi bardzo konwencjonalnie - dotyczy to energetycznego "Another Show", ballady "Empty City", a zwłaszcza banalnego "Timing". Z kolei "I Lost My Head" brzmi jak uboższa wersja "Peel the Paint" lub "In a Glass House". Nieco z dawnej kreatywności zostało w utworze tytułowym, łączącym złożone partie instrumentalne, humor i dobrą melodię, a także w "Design", opartym na dziewięciogłosowej warstwie wokalnej. Album doszedł do 137. miejsca na liście Billboardu.

"Playing the Fool: The Official Live" (1977)

Jedyna koncertówka wydana w czasie aktywności zespołu została zarejestrowana podczas kilku europejskich występów promujących album "Interview". Podsumowano w ten sposób dotychczasową działalność, tuż przed dokonaniem radykalnych zmian stylistycznych. Wydawać by się mogło, że zespół tak starannie aranżujący i dopracowujący w najmniejszym detalu swoje kompozycje, nie będzie drastycznie ich zmieniał podczas koncertów. Nic bardziej mylnego. Najbardziej przearanżowane zostały utwory "On Reflection", "Funny Ways" i "So Sincere", wzbogacone zupełnie nowymi, bardzo ciekawymi partiami. Zespół chętnie łączył ze sobą fragmenty różnych utworów, co dało szczególnie ciekawy efekt w piętnastominutowym "Excerpts from Octopus", zawierającym pomysłowo ze sobą połączone cytaty z utworów "The Boys in the Band", "Raconteur Troubadour", "Acquiring the Taste", "Knots" i The Advent of Panurge", a także całkiem nowe motywy. Na podziw zasługuje kunszt muzyków, którzy bez problemu odtwarzają tutaj te wszystkie złożone partie. Przede wszystkim wielogłosowe partie wokalne, z mistrzowskim zastosowaniem kontrapunktu ("On Reflection", "So Sincere", "Knots"). Ale również w warstwie instrumentalnej - dwoją się i troją, żeby zachować bogate aranżacje kompozycji. Można wręcz odnieść wrażenie, że wystąpiło więcej niż pięciu muzyków, gdyż każdy z nich gra na kilku instrumentach.

"The Missing Piece" (1977)

Niezadowoleni z wyników sprzedaży poprzedniego albumu, przedstawiciele Chrysalis Records zmusili zespół do zwrotu w bardziej komercyjnym kierunku. Kompozycje i aranżacje zostały znacznie uproszczone i strywializowane. Album wypełniają głównie konwencjonalne piosenki, jak ballada "I'm Turning Around" kojarząca się z solową twórczością Phila Collinsa, punkowy "Betcha Thought We Couldn't Do It" czy funkowy "Mountain Time". Jedynie w utworach "For Nobody" i "Memories of Old Days" (chyba nieprzypadkowo tak zatytułowanym) muzycy pozwolili sobie na nieco bardziej zakręconego grania, w którym mogli pokazać swój talent. To jednak tylko lekkie przebłyski dawnej wielkości. Album osiągnął pewien sukces komercyjny (81. miejsce na liście Billboardu), jednak pod względem artystycznym nie prezentuje większej wartości.

"Giant for a Day" (1978)

Sukces "The Missing Piece" sprawił, że wytwórnia nalegała na dalsze uproszczenie i skomercjalizowanie muzyki. Znacząco odbiło się to na jakości kolejnego albumu, "Giant for a Day". Właściwie trudno tu znaleźć jakiekolwiek podobieństwa do pierwszych ośmiu albumów zespołu. Gentle Giant stał się zwyczajną grupą rockową, grającą proste, niewyrafinowane piosenki. Czasem całkiem przyjemne ("Words from the Wise" z warstwą wokalną przywodzącą na myśl Yes, zgrabna ballada "It's Only Goodbye"), częściej jednak toporne ("Thank You", tytułowy, "Spooky Boogie") lub popadające w straszny banał (popowe "Take Me" i "No Stranger") czy rockową sztampę ("Little Brown Bag", "Rock Climber"). Strasznie zubożone zostało brzmienie, w którym nie ma już miejsca na instrumenty dęte ani smyczkowe, a paleta stosowanych przez Kerry'ego Mineara instrumentów klawiszowych znacznie się skurczyła. Był to zdecydowanie nieodpowiedni kierunek, a wszystkie te zabiegi odniosły zupełnie odwrotny rezultat od zamierzonego: "Giant for a Day" okazał się pierwszym albumem Gentle Giant od czasu "In a Glass House", który nie został odnotowany na liście Billboardu. Zdecydowanie najsłabszy punkt dyskografii zespołu.

"Civilian" (1980)

Nie wyciągnięto wniosków z komercyjnej klapy poprzedniego albumu. "Civilian" to kontynuacja tamtego kierunku. Utwory są tu równie proste pod względem struktury, aranżacji i właściwie każdego innego aspektu. Główna różnica między tym albumem, a "Giant for a Day", polega na mniejszej różnorodności. Tym razem zespół postawił na rockowy czad, jednak zachowując komercyjny charakter. W lepszych momentach zespół zbliża się nieco do stylu Rush ("Convenience", "Underground", "It's Not Imagination"), w słabszych - do radiowego hard rocka ("All Through the Night", "Number One"). Jest też parę momentów wyciszenia (wyjątkowo smętne ballady "Shadow on the Street" i "Inside Out"). Nie ma tutaj może aż takich wpadek, jak na poprzedniku, ale też nie ma praktycznie żadnego powodu, dla którego warto byłoby sięgnąć po ten album. Całość jest okropnie bezbarwna i pozbawiona charakteru, co zresztą świetnie oddaje okładka (czyżby świadomy żart?). Zespół po raz drugi zaliczył całkowita porażkę - i komercyjnie, i artystycznie. Decyzja o rozwiązaniu zespołu po premierze tego albumu jest całkowicie zrozumiała, choć powinna już zapaść 2-3 lata wcześniej.

Gentle Giant nigdy nie wznowił działalności, ale od lat 90. jego dyskografia regularnie powiększa się o kolejne koncertówki z archiwalnym materiałem. Jakość rejestracji często pozostawia sporo do życzenia, jednak warto zwrócić uwagę na takie pozycje, jak "Out of the Woods: The BBC Sessions" (1996), "Out of the Fire: The BBC Concerts" (1998) czy "Live at the Bicentennial 1776-1976" (2014). Ponadto ukazały się dwa boksy z archiwalnym materiałem studyjnym: "Under Construction" (1997) i "Scraping the Barrel" (2004).


Epilog

Pomimo nieszczególnej końcówki kariery, Gentle Giant jest przykładem niezwykłej kreatywności i doskonałego wykorzystywania swoich umiejętności, bez popadania w pretensjonalność lub zmierzające donikąd popisy techniczne. Choć muzycy posiadali wybitne zdolności, zwłaszcza jak na zespół rockowy, znali też swoje ograniczenia. Nie próbowali udawać, wzorem Yes czy ELP, orkiestry symfonicznej, ani twórców awangardy, jak Pink Floyd na "Ummagummie". Czerpiąc inspiracje spoza rockowych źródeł, poszerzając ramy tego gatunku, grali muzykę dość jednoznacznie rockową. W przeciwieństwie do większości grup z progowego mainstreamu stawiając na zwięzłe, ale bardzo treściwe utwory, zachwycające mnogością pomysłów. Pierwsze siedem albumów, a zwłaszcza "Acquiring the Taste", "Octopus", "In a Glass House" i "Free Hand", powinno być wskazywane jako wzór rocka progresywnego.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Death - "The Sound of Perseverance" (1998)