[Recenzja] Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon: Live at Wembley Empire Pool, London, 1974" (2023)

Pink Floyd - The Dark Side of the Moon: Live


50 lat temu, a dokładnie 1 marca 1973 roku, ukazała się jedna z najpopularniejszych i chyba po prostu najlepszych płyt rockowych, "The Dark Side of the Moon" Pink Floyd. Doniosłości tego wydarzenia nie zepsuł nawet Roger Waters, który swoimi wypowiedziami - nie tylko coraz bardziej prorosyjską narracją na temat wojny w Ukrainie, ale też próbami deprecjonowania pozostałych muzyków zespołu - usilnie stara się zohydzić siebie i wszystko, co z nim związane. Podobno szykuje się do wydania własnej wersji albumu, co tylko potwierdza, że żaden z niego artysta, a jedynie typowy podstarzały rockman, żerujący na dokonaniach sprzed pół wieku. Oryginalny "The Dark Side of the Moon" pozostaje jednak imponującym osiągnięciem muzycznym, które nie byłoby możliwe bez wkładu całego zespołu. Jak należało się spodziewać, okrągłą rocznicę wykorzystano do wypuszczenia kolejnego remastera, oczywiście w kilku różnych wariantach. Co ciekawe, cały bonusowy materiał równolegle opublikowano także jako osobne wydawnictwo.

"The Dark Side of the Moon: Live at Wembley Empire Pool, London, 1974" nie zawiera premierowego materiału. Te same nagrania wydano już przy okazji poprzedniego wznowienia klasycznego albumu, w 2011 roku (tzw. wydania Experience oraz Immersion), a wcześniej były szeroko rozprowadzane na bootlegach. Jednak dopiero teraz doczekały się oficjalnej premiery jako samodzielne wydawnictwo i po raz pierwszy trafiły legalnie na płytę winylową. Materiał skompilowano z dwóch występów Pink Floyd na londyńskim stadionie Empire Pool, późniejszym Wembley Arena, z 15 i 16 listopada 1974 roku. Tracklista idealnie pokrywa się ze studyjnym "The Dark Side of the Moon", przy czym warto dodać, że to tylko fragment repertuaru ówczesnych koncertów. Zespół rozpoczynał występy od utworów "Shine On", "Raving and Drooling" i "You're Got to Be Crazy", czyli wczesnych, przedpremierowych wersji "Shine on You Crazy Diamond", "Sheep" oraz "Dogs". Dopiero potem kwartet przechodził do pełnego wykonania swojego najnowszego wówczas albumu, a całość wieńczył starszy "Echoes". Wykonania trzech pierwszych utworów z tych samych występów opublikowano w 2011 roku na rozszerzonych wydaniach "Wish You Were Here", a finałowy utwór pięć lat później w boksie "The Early Years: 1965-72". Mam nadzieję, że kiedyś dojdzie do wydania razem całego materiału, bo byłoby to rewelacyjne wydawnictwo. Na razie wypuszczono coś w rodzaju alternatywnej wersji znanego albumu.

Pink Floyd znany jest z dwóch skrajnych podejść do prezentowania swojego materiału na żywo. We wczesnych latach działalności był jednym z najbardziej kreatywnie improwizujących zespołów - wyobraźnią nadrabiając techniczne braki - o czym pozwala się przekonać koncertowa część albumu "Ummagumma", "Live at Pompeii" czy nagrania dla BBC z boksu "The Early Years". Z drugiej strony, w późniejszych latach - wtedy, gdy Waters faktycznie przejął kontrolę, ale też po rozstaniu z nim - zespół starał się odgrywać utwory jak najwierniej studyjnym wersjom. Ta zmiana podejścia nie nastąpiła jednak z dnia na dzień. W 1974 roku muzycy podchodzili do swoich kompozycji już z większą dyscypliną, ale wciąż z pewną swobodą. Dość powiedzieć, że studyjna wersja "The Dark Side of the Moon" trwa niespełna 43 minuty, a koncertowa - trochę ponad 55.

Co się zmieniło? Lekkiemu wydłużeniu uległy "Speak to Me" i "On the Run", jednak bez wzbogacenia ich treścią. Rozumiem zamysł w przypadku pierwszego - rozbudowany wstęp dłużej trzyma w napięciu słuchaczy. Jednak w tym drugim dodatkowa minuta z sekundami absolutnie nic nie wnosi, poza wrażeniem monotonności, jakiego nie mam w przypadku bardziej zwartej wersji studyjnej. Nieco więcej zaczyna się dziać w "The Great Gig in the Sky", z bardziej wyeksponowanymi organami, trochę inną wokalizą - Venetta Fields i Carlena Williams poradziły sobie nieźle, choć Clare Torry nie przebiły - a także rozbudowanym zakończeniem z improwizacją Wrighta. Znacznie bardziej zadziornie wypada tu "Money", w tej wersji nabierający wręcz hardrockowej mocy. Nie przekonuje mnie tylko zwolnienie, z bluesowymi zagrywkami Gilmoura i niemrawym popisami Watersa. Ponad dwukrotnie dłuższy od studyjnego pierwowzoru "Any Colour You Like" to już improwizacja całego składu, może niespecjalnie interesująca pod względem instrumentalnym, ale nadrabia bardzo przyjemnym brzmieniem i tym lekko psychodelicznym klimatem. Jeżeli chodzi o pozostałe utwory, to wielkich zmian nie ma, ale zwraca uwagę większa przestrzeń, w której każdy instrument czy partia wokalna może w pełni wybrzmieć. Szczególnie zyskuje na tym fantastycznie uwypuklony bas. Ogólnie jakość nagrania jest znakomita i tym bardziej szkoda, że po raz kolejny zmarnowano okazję na wydanie całego repertuaru ówczesnych koncertów.

"The Dark Side of the Moon: Live at Wembley Empire Pool, London, 1974" to bardzo fajny suplement do studyjnej wersji albumu oraz ogólnie do dyskografii Pink Floyd. Dobrze, że przypomniano ten materiał - dotąd ukryty na kolekcjonerskich reedycjach, teraz dostępny oddzielnie - bo zasługuje na uwagę. Chociaż  "The Dark Side of the Moon" należy do tych nielicznych albumów, na jakich nie zmieniłbym żadnego dźwięku, to tutejsze interpretacje tego repertuaru przeważnie wypadają bardzo udanie, a niektóre rozwiązania działają na korzyść koncertowych wersji, choć inne przeciwnie. Najbardziej rozczarowuje jednak brak utworów z innych albumów, jakie były wtedy grane.

Ocena: 8/10

Nominacja do archiwaliów roku 2023



Pink Floyd - "The Dark Side of the Moon: Live at Wembley Empire Pool, London, 1974" (2023)

1. Speak to Me; 2. Breathe (In the Air); 3. On the Run; 4. Time; 5. The Great Gig in the Sky; 6. Money; 7. Us and Them; 8. Any Colour You Like; 9. Brain Damage; 10. Eclipse

Skład: David Gilmour - gitara, organy, wokal (2,4,6,7); Richard Wright - instr. klawiszowe, wokal (4,7); Roger Waters - gitara basowa (9,10); Nick Mason - perkusja
Gościnnie: Dick Parry - saksofon tenorowy (6,7); Venetta Fields, Carlena Williams - dodatkowy wokal
Producent: -


Komentarze

  1. Odpowiedzi
    1. Aktualnie:
      Gramofon Pro-Ject Debut Carbon Evo
      Odtwarzacz sieciowy TAGA Harmony TWA-10B
      Wzmacniacz hybrydowy TAGA Harmony HTA-1200
      Głośniki Indiana Line Tesi 542

      Nie mam odtwarzacza CD typowo do muzyki, bo zależało mi na czymś do oglądania filmów, więc wybrałem Panasonic DP-UB820EGK.

      Usuń
  2. Uważam, że w jedności siła - żaden Roger Waters mnie nie przekona, że jego geniusz stanowił o potędze Pink Floyd (zresztą, co tu dużo mówić - wystarczy posłuchać jego solowej twórczości - jest dobrze, ale szału nie ma).
    Zresztą nie on jeden cierpi na manię wielkości - jest jeszcze kilka nazwisk, które po odejściu ze znanych zespołów, mocno pobladły i pokryły się pajęczyną.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie powiedziałbym, że na solowych płytach Watersa jest dobrze, wręcz przeciwnie. One wszystkie brzmią jak odrzuty z "The Final Cut", który sprawia wrażenie pozostałości z "The Wall", nie mówiąc już o częstym autoplagiacie. Gość nagrywa w kółko ten sam album, tylko za każdym razem nudniej i coraz bardziej niedomagając wokalnie. Inna sprawa, że pozostali muzycy zespołu też mają fatalne autorskie albumy. Muzycy Pink Floyd byli w stanie dokonać czegoś ciekawego tylko jako kolektyw.

      Usuń
  3. Zgadzam się w pełni, że w jedności siła. Bardzo rzadko sprawdzało się żeby jakiś członek dobrej grupy sam zaczynał robić dobre płyty, no może z wyjątkiem Phila Collinsa, tylko jest jeszcze pytanie czy są to dobre plyty. Ale z drugiej strony proste piosenki o miłości to jest żyła złota.
    Co do Pink Floyd cenię bardzo album Meddle z roku 1971 bo jest wreszcie spójny, po dość chaotycznych albumach przedtem i jeszcze Animals z 1977, bo jest albumem niestety niedocenionym pomiędzy Wish you wer'e here i The Wall, które zostały okrzyknięte wybitnymi dziełami, przy czym zgadzam się z tym że rzeczywiście WYWH to wybitny album.
    Solowych publikacji Watersa nie miałem okazji przesłuchiwać i też nie chcę, bo jest wiele innych ciekawych grup z tamtego okresu do zapoznania. Jeśli chodzi o Pink Floyd bez Watersa to już dla mnie jest zwyczajnym popem. Na przykład Learning to fly. Muzyka całkowicie dopasowana i podporządkowana do lat osiemdziesiątych.
    Wracając do koncertu to pewnie będzie ciekawie posłuchać ten zespół nareszcie na oficjalnym wydawnictwie, a nie z jakichś bootlegów. Szkoda tylko że nie można przeżyć tego także na wizji, bo przecież nie można uważać Live in Pompei za koncert, w którym grupa nagrywana jest wśród ruin amfiteatru i bez publiczności.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znalazłoby się sporo wyjątków. Z podobnej muzyki to np. King Crimson co chwilę zmieniał skład, którego jedynym niezmiennym ogniwem był Fripp, a jednak zespół cały czas trzymał wysoki poziom. Brian Eno znacznie więcej wniósł do muzyki pod własnym nazwiskiem niż grając w Roxy Music. Frank Zappa więcej dobrej muzyki wydał pod nazwiskiem niż z The Mothers.

      Możliwe, że w przypadku Pink Floyd chodzi też o to, że oni osobno zaczęli grać dość późno, gdy już się wypalili jako twórcy, za to zarobili już tyle, że w sumie nie chciało im się nawet starać.

      Usuń
    2. Ten album, który Carla Bley wydała jako Nick Mason jest świetny! Richard Wrighta solowe płyty też są całkiem przyzwoite.
      PS Mylisz się co do Zappy

      Usuń
  4. Nie wiedziałem, że zespół Franka Zappy nie nazywał się już potem The Mothers of Invention. Zawsze myslalem, że używał tej nazwy do końca. Dziękuję za informację.
    Jakoś nie potrafię się zabrać za jego twórczość. Kiedyś słuchałem płyty Sheik Yerbouti z końca lat siedemdziesiątych, ale się zawiodłem. Być może zacząłem od tej niewłaściwej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przez całą karierę Zappa wracał do szyldu The Mothers of Invention lub The Mothers, ale to nie był przecież cały czas ten sam zespół, poszczególni muzycy ciągle się zmieniali. Możliwe więc, że jednak więcej dobrej muzyki wydano jako zespół, choć niewątpliwie były to dzieła głównie Zappy.

      "Sheik Yerbouti" nie zmieściłby się w pierwszej dziesiątce jego najlepszych albumów.

      Usuń
    2. To zacznij od rockowego Over-Nite Sensation i One Size Fits All i około jazzowych The Grand Wazoo i Hot Rats.

      Usuń
  5. @Paweł
    „Wzmacniacz hybrydowy TAGA Harmony HTA-1200”.

    Jeszcze w tym półroczu planuję kupić nowy wzmacniacz. Jednym z kilkunastu, które biorę pod uwagę, jest wymieniony przez Ciebie (tylko wyższy numer). Czy Taga Harmony faktycznie ma „analogowe” brzmienie? Szukam czegoś w ten deseń. Wzmacniacz eksponujący ciepłe, barwne, plastyczne brzmienie. Istotne jest również to, aby sound nie był zbyt wyostrzony i płaski. W niektórych wzmacniaczach zbyt mocno jest wyeksponowana góra. Jednym z negatywnych skutków jest to, że uszy najpierw „łaskoczą”, a później są coraz bardziej zmęczone inwazyjnym brzmieniem. Z kolei w innych zbyt słabo są wyeksponowane niskie tony. Temat rzeka... Napisz kilka zdań na temat charakterystyki brzmienia Taga Harmony.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie jest to brzmienie stuprocentowo analogowe, ponieważ wzmacniacze hybrydowe Tagi mają lampy tylko na wejściu, a na wyjściu tranzystory. Ale według mnie to wystarcza, żeby ocieplić brzmienie i nadać mu naturalności, odpowiedniej głębi czy dynamiki, z dobrym basem, a bez przesadnie wyeksponowanych wysokich tonów. Wybrałem ten model, ponieważ najpierw spodobał mi się jego wygląd i konstrukcja (lampy są schowane wewnątrz obudowy, a nie umieszczone na jej szczycie), a następnie przekonały mnie recenzje. W tej cenie raczej nie kupi się porządnego wzmacniacza lampowego (nie wiem jak w przypadku wyższych modeli), a ta hybryda w swojej klasie jest naprawdę mocarnym sprzętem. Zaletą jest też na pewno to, że nie potrzeba dodatkowego przedwzmacniacza do gramofonu - ten wbudowany w zupełności daje radę.

      Usuń
    2. Tranzystory też są analogowe :)

      Usuń
  6. fajny koncert-znany z boxu Immersion-dla mnie ciekawszą byłaby publikacja wcześniejszego mixu tej płyty-też z boxu-na razie mam winylowego pirata i Immersion-zawsze to lepiej mieć oryginalne wydanie :-)

    OdpowiedzUsuń
  7. "W niektórych wzmacniaczach zbyt mocno jest wyeksponowana góra." Można wiedzieć w których? Praktycznie wszystkie wzmacniacze, które widziałem na testach, tych obiektywnych, są płaskie jak linijka do minimum 19 kHz, praktycznie do 20 kHz.
    Analogowe brzmienie - jestem ciekawy, ile osób odróżniłoby analogowe, ciepłe brzmienie od zimnej i bezdusznej cyfry w ślepych testach :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miałem przyjemność mieć w ręku wyniki takich testów. Nie więcej niż 20% osób w wieku poniżej 50 lat słyszy te różnice (przy odsłuchu tego samego utworu w wersji cyfrowej i analogowej). Osoby w wieku powyżej 50 lat praktycznie przestają słyszeć jakiekolwiek różnice co wynika z tego, że z wiekiem tracimy słuch na wysokie pasma, a w nich te różnice między analogiem a cyfrą są najwyraźniejsze. W tych samych testach robiono odsłuch na kablach złoconych z najwyższej półki i kablach z dolnej półki Hi-Fi i trafienia były praktycznie losowe, bez względu na wiek testowanych. Co ciekawe, przy pytaniach o subiektywne odczucie jakości utworu, większości podobały się nagrania cyfrowe.
      To przypomina trochę testy kiperskie na winach. Na ślepo nawet kiperzy z górnej półki nie byli w stanie prawidłowo stwierdzić różnic między dobrymi winami ze średniej półki, a winami klasy Grand Cru. Socjobiologowie już sporo lat temu odkryli, że w tych zachwytach nad odbiorem analogowym jak i przy wyborze win dużą rolę odgrywa czynnik kulturowy czyli mówiąc prościej snobizm środowiskowy. Owszem, na początku, kiedy po prostu przewalano muzykę z analogów na cyfrę to jakość bardzo spadała. Ale kiedy nauczono się remasterować muzykę bez błędów i utraty jakości to te różnice praktycznie przestały istnieć, a subiektywność odbioru bardziej odbywa się na poziomie mózgu słuchacza, a nie na wyjściu muzyki z odtwarzacza.
      Skądinąd jak w tym hybrydowym wzmacniaczu Harmony miałaby być istotna różnica skoro lampa jest na przedwzmacniaczu, a wzmacniacz jest tranzystorowy, więc analogowy dźwięk i tak przechodzi przez cyfrę (chyba, że źle rozumiem opis tego hybrydowego wzmacniacza, to mnie wyprowadźcie z błędu).

      Usuń
    2. @LeBo Mózg słuchacza, dokładnie. Dlaczego wciąż tak wielu ludzi olewa psychoakustykę? Można się oszukiwać, dlaczego nie? Ważne, żeby się do tego przyznać, i mieć tego świadomość. Świadomość, że to nie jest realne. Pewność tego, co słyszą, sorry, miało być "słyszą" jest wręcz absurdalna. Wygląda to tak, jakby chcieli za wszelką cenę być wyjątkowi, mieć słuch nietoperza :D Praktycznie nikt nigdy nie pisze - wydawało mi się, że usłyszałem różnicę między kablem X vs Y, tylko zawsze jest - ja słyszę, słyszę i już. Jeśli uważają, że słyszą, to dlaczego tego nie chcą zweryfikować?

      Usuń
    3. @LeBo Oj tam, zapewne te testy, które miałeś w ręku, były robione na niewystarczająco czułym sprzęcie xDDDD :D

      Usuń
    4. @LeBo: Z tego, co mi wiadomo, tranzystory we wzmacniaczach hybrydowych odpowiadają głównie za zwiększenie mocy, a lampy za barwę brzmienia, jej ocieplenie.

      Usuń
    5. Ciekawa dyskusja. Ja nigdy nie byłem "sprzętowym" audiofilem dziś obywam się wysłużonym (15 letnim) zestawem NADa (CD player plus wzmacniacz) i głośnikami podstawkowymi Focala. I dopóki grają, nie zamierzam ich zmieniać. Miałem natomiast fioła na punkcie brzmienia CD- właśnie szukając analogowego, ciepłego brzmienia. Boże, ileż ja edycji wymieniałem - stare japończyki, taki master, inny, tu za głośno i z no noise, tam znowuż za cicho i za mało basu, itp. Od paru lat - i chyba rzeczywiście po 40 (niedawno stuknęło mi 46) jakby w naturalny sposób przestało mnie to interesować (pogorszenie słuchu?) i teraz praktycznie każda oficjalna edycja jest dla mnie dobra- poza ewidentnie skopanymi (zdarzają się takie, ale to nie więcej niż 5% CD z tych, które mam w kolekcji). Więc jednak chyba faktycznie psychologia.

      Usuń
    6. Paweł: być może jest tak jak piszesz, ja nie znam się na technicznej stronie hybryd. Ale wiem, że mózg ludzki nie tylko jest sterowany przez człowieka, ale również sam steruje człowiekiem. Wygląda to w hipotezie tłumaczącej tak: jeżeli słuchamy muzyki z analogu (lub cyfry) i mówimy sobie, że muzyka analogowa jest lepsza, cieplejsza itd (lub odwrotnie cyfrowa) to mózg wzmacnia ten sygnał przez wydzielanie endorfin zgodnie z twoim oczekiwaniem, więc się narkotyzujesz (endorfiny działają jak narkotyki) i odczuwasz większą przyjemność. Jeżeli jeszcze czytasz w pismach fachowych, że ta muzyka jest cieplejsza itp. dodatkowo wzmacniasz sygnał (i analogicznie jak preferujesz cyfrę to mózg wzmacnia twoje oczekiwania). W testach na ślepo mózg nie ma tych dodatkowych informacji i może nie reagować lub reaguje losowo (bo wie, że czegoś oczekujesz). Tego typu reakcje psycho znamy od dawna, bo tak działają "leki" typu placebo. Jeżeli dyskomfort jest typu psychosomatycznego, to placebo działa nie na konkretne schorzenie tylko na twój mózg, który endorfinami ciebie "leczy" (a tak naprawdę tylko euforyzuje) i przestajesz odczuwać dyskomfort. Dla słuchacza to może nie mieć znaczenia, bo jeżeli wierzysz w ciepło analogu (lub w cyfrę) to twój mózg wzmocni twoje pozytywne odczucia, a o to przecież chodzi (na zapisach czujników testujących sprzęt Hi-Fi nie będzie widać żadnej różnicy). Producenci wiedzą, że część słuchaczy ma mózgi wzmacniające im komfort odbioru pod wpływem subiektywnego odczucia inności określonego typu sprzętu i oferują to czego pragniesz. Warunek jest tylko jeden (i to jest też odpowiedź do Adi), czysto techniczna jakość porównywanego sprzętu musi być z podobnie wysokiej półki (w badaniach robi się testy na sprzęcie Hi-endowym). Podsumowując, to nie różnice w sprzęcie są aż tak duże, tylko oczekiwanie słuchacza (a konkretnie jego mózg) wzmacnia to poczucie różnicy. Ale jak widać z testów, dla większości to i tak jest bez różnicy i im wystarczy sprzęt z dolnej półki bo dla nich liczy się tylko tylko łupu-łupu lub mega bas.

      Usuń
    7. @okechukwu Nie byłeś nigdy u audiologa? Ja mam po -20 dB dla obu uszu w okolicach 4000 kHz. Słabo jak na 31 lat, ale co zrobić.

      Usuń
    8. Funkcją zarówno lamp i tranzystorów jest wzmocnienie sygnału. To nie ma nic wspólnego z dźwiękiem analogowym czy cyfrowym. Cyfrowymi wzmacniaczami zwykło nazywać się te pracujące w klasie D przez to, że ich działanie przypomina właśnie "cyfrę". Po szczegóły odsyłam chociażby do wikipedii.

      CO do dyskusji o sprzęcie - i tak najważniejsze jest to, jak album został zmiksowany i masterowany. Dobre nagranie dobrze brzmi nawet na małych tanich chińskich głośnikach ;). Kiepskie nagranie gra tym gorzej im lepszy mamy sprzęt :)

      Usuń
    9. Nie byłem u audiologa, ale chyba się wybiorę (z ciekawości, bo przecież i tak nie da się z tym nic zrobić), bo jednak myślę, że wrażliwość słuchu mi spadła. Np. w moim cyfrowym pianinie Rolanda mam różne barwy fortepianu - "ambience", "brillance", master tuning. Parę lat temu wydawały mi się wyraźnie odmienne i dobierałem barwę do charakteru utworu, który grałem. Dziś te różnice w dużym stopniu zanikły- stosuję zazwyczaj jedną barwę podstawową.

      Usuń
    10. Oczywiście, lampy i tranzystory pełnią tę samą rolę we wzmacniaczach. Chodzi o to, że dodanie tranzystorów w hybrydach pozwala zwiększyć moc urządzenia mniejszym kosztem, niż gdyby zastosować same lampy, a jednocześnie uzyskać brzmienie zbliżone do lampowych wzmacniaczy. Pojęcia "analogowy" użyłem nie w ścisłym znaczeniu, ale dla określenia takiego bardziej klasycznego brzmienia lamp.

      Nie zgodzę się, że dobrze nagrany album zabrzmi świetnie nawet na byle jakim sprzęcie. Natomiast faktycznie po zmianie systemu audio na nieco wyższą półkę o wiele bardziej słyszę różnicę między dobrze a źle zrealizowanymi płytami. Co ciekawe, nie ma znaczenia, czy są to wydania z epoki, czy współczesne remastery albo albumy nagrane w ostatnich latach.

      Usuń
    11. Nie twierdze, że dobry master zagra świetnie na kiepskim sprzęcie. Mówię, że zagra dobrze ;). A co do drugiego to prawda - w każdym okresie były wydawane dobrze i źle zrealizowane płyty.

      Usuń
    12. Ja do słuchania muzyki na słuchawkach używam DragonFly Black. Niewielka konstrukcja, a zmienia odbiór muzyki diametralnie. Łączy w sobie przetwornik C/A, przedwzmacniacz i wzmacniacz słuchawkowy. Polecam sprawdzić tego typu urządzenia :D

      Usuń
  8. Strona kpitalna, oceny trafione, recenzje konkretne. Panie Pawle, nie widzę artykułów o takich artystach jak: Nick Cave, Patti Smith czy PJ Harvey ewentualnie. Brakuje ich do takiej kolekcji klasyków.

    OdpowiedzUsuń
  9. @LeBo "Podsumowując, to nie różnice w sprzęcie są aż tak duże, tylko oczekiwanie słuchacza (a konkretnie jego mózg) wzmacnia to poczucie różnicy."
    Można się z tym zgodzić, natomiast różnice są, sęk w tym, że największe w kolumnach i akustyce pomieszczenia. Reszta jest daleeeeko w tyle. Oczywiście pomijam jakieś sytuacje typu za słaby prądowo wzmacniacz, problemy z elektryką w domu.
    PS Jeśli chodzi o audio, to polecam ASR - Audio Science Review, świetna stronka.

    OdpowiedzUsuń
  10. @okechukwu Teoretycznie nie da się, ale kto wie, czy aparaty, a może raczej implanty słuchowe przynajmniej w jakimś stopniu nie odwrócą ubytku. Wątpię w to, ale...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Aż tak źle to jeszcze nie jest. Słyszę dobrze - tzn np. zawsze tv jest dla mnie za głośno (a dla żony z kolei za cicho - mówi, że nie słyszy). Natomiast ewidentnie tracę pewne wyczucie w pewnych subtelnościach brzmieniowych/odcieniach dźwięków.

      Usuń
  11. Waters chyba od zawsze był nadetym megalomanem. Wystarczy popatrzeć jak i posłuchać co mowi podczas sesji do Dark Side w kantynie studia- jest to umieszczone jako przerywniki w filmie z koncertu bez publiczności w Pompejach. Dark Side i Wish You Were Here to jedyne płyty PF które miały swoisty klimat. Animals to typowe rockowe granie. The Wall to zbiór krótkich piosenek. Fajnie ze wydali wersję koncertowa Dark Side- oczywiście trzeba kilka razy zarobić na tym samym materiale wiec pewnie kiedyś ukaże się "pelniejsza" albo i pelna wersja koncertu. Muzycy PF osobno niczego ciekawego nie stworzyli. Również PF po The Final Cut jest nudny i sztampowy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dyskografia Pink Floyd nie zaczyna się od ”The Dark Side of the Moon". Na tym albumie w zasadzie kończy się najciekawszy, najbardziej kreatywny okres w ich twórczości, trwający od 1967 roku. Te wczesne płyty są nierówne, ale są tam najbardziej pomysłowe rzeczy, jakie zrobił zespół. A niektóre nagrania koncertowe z tamtego etapu to już w ogóle jedne ze szczytowych osiągnięć rockowego mainstreamu.

      Usuń
    2. Jasne że się nie zaczyna i nie o to mi chodziło. Dark Side poprzedza kompletny niewypał pt Obscured By Clouds. Klimat ma owszem suita Echoes ale nie całą płyta Meddle. Nie przesadzalbym z zachwytami nad wczesnym PF.

      Usuń
    3. "Obscured by Clouds" to jest całkiem fajny zbiór zgrabnych piosenek, które nie udają niczego więcej, więc trudno zarzucać im, że nie są czymś więcej. Nie przekonuje mnie tam tylko utwór finałowy, który jest akurat próbą nagrania czegoś ambitniejszego, ostatecznie będącego nieudanym eksperymentem. Floydzi nie mieli wielkich umiejętności, dlatego te ich wczesne eksperymenty czasem okazywały się kompletną pomyłką, ale często wręcz przeciwnie. Nie ulega jednak wątpliwości, że zespół był najbardziej kreatywny DO "Dark Side", potem już tylko opierając się na wypracowanych schematach, więc skupianie się tylko na płytach OD ”Dark Side" to błąd. Koncertowa "Ummagumma", debiut czy "A Saucerful of Secret" to też płyty o specyficznym, ciekawym klimacie.

      Usuń
    4. Nie przekonują mnie wczesne płyty PF łącznie z Ummagumma.

      Usuń
    5. Mimo wszystko, wbrew własnym uprzedzeniom, warto doceniać za mniej konwencjonalne podejście w porównaniu z późniejszym okresie. Wczesny Pink Floyd był jednym z pierwszych przedstawicieli popu, którzy mieli w repertuarze utwory całkowicie odchodzace od piosenkowości. Bez nich mogłoby nie być np. krautrocka. Ash Ra Tempel czy Tangerine Dream zaczynali od grania wariacji na temat "A Saucerful of Secrets".

      Usuń
    6. To za daleko idący wniosek. Na pewno eksperymentalni Floydzi mieli duży wpływ na część grup krautrockowych (bardzo znaczący również np. na Agitation Free) , ale np. Can czerpał inspiracje z Velvet Undeground, nowojorskich minimalistów i Stockhausena. Przy tak rozwiniętej scenie awangardowej muzyki współczesnej w Zachodnich Niemczech krautrock i tak by się rozwinął bez eksperymentalnych Floydów, co najwyżej wyglądał by nieco inaczej.

      Usuń
    7. Dlatego napisałem "mogłoby nie być", a nie "nie byłoby". Część zespołów pewnie powstałaby i tak, zapewne wspomniany Can czy Faust byłyby wśród nich, ale czy istniałaby tak rozbudowana scena?

      Usuń
    8. Pewnie byłaby rozbudowana, ale trochę inna. Być może bliższa muzyce współczesnej. Ci eksperymentujący Floydzi trafili po prostu w Niemczech na podatny grunt, bo duch niemieckiej muzyki był wówczas bardzo eksperymentalny. Podobnie we Włoszech styl ELP i Genesis trafił na bardzo silną , żywą tradycję muzyki klasycznej w Italii (jeszcze dodatkowo ugruntowanej przez filmową twórczość Roty i Morricone) i stąd taki rozwój włoskiego rocka symfonicznego. Obydwa nurty krautrock i włoski prog były po prostu bardzo naturalne dla estetyki muzycznej swoich krajów. A np. styl Magmy był zasadniczo obcy tradycji francuskiej.

      Usuń
  12. Dzięki za pomoc od Animowego z 22 marca za pomoc z Frankiem Zappą.
    Teraz dopiero odnalazłem wpis.
    Tak. O tym Overnight Sensetion już słyszałem, że podobno warto posłuchać na początek. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja akurat "Over-nite Sensation" nie polecałbym na początek. Raz, że nie uważam go za jeden z najlepszych albumów Zappy, bo muzycznie to po prostu parodia różnych stylów ówczesnego mainstreamu, a po drugie - może okazać się zbyt hermetyczny przez ten właściwy Zappie humor, którego na tej płycie jest naprawdę sporo, a który może odrzucać słuchacza nieoswojonego z takim frywolnym graniem. Jeśli mimo wszystko chcesz się zmierzyć z tym najbardziej humorystycznym obliczem Franka, to dużo ciekawszy instrumentalnie jest "One Size Fits All".

      Miłośnikom bluesa na początek polecałbym na początek ”Bongo Fury", a wielbicielom jazzu, fusion czy jazzującego proga - "Hot Rats".

      Usuń
  13. Dzięki za radę. A album Hot Rats to debiut? Bo czytałem że coś tam jeszcze wydał w roku 1967.
    Bardziej jestem zainteresowany progiem symfonicznym, ale z fusion znam Weather Report Sweetnighter, Mysterious traveller, Tale spinnin i okres z Pastoriusem aż do Night Passage, a Chicka Coreę bardz lubię na płycie where have i known you before i Hymn of the seventh Galaxy. Mam też jego Three Quartets, ale to jest akustyczne wcielenie artysty.
    Więc może i u Zappy znajdę coś dla siebie.

    Wracając jeszcze do Floydów jeśli chodzi o Obscured by Clouds to przyznaję rację. Niezła muzyka jak na ścieżkę dźwiękową do filmu La vallėe. Jakiś czas temu kupiłem też More, ale mniej mi się podoba ale to tylko opinia. Z tych wczesnych najbardziej cenię Sacrefull, a debiut na drugim miejscu choć generalnie uważam, że u Brytyjczyków ta psychodelia była raczej czymś co przyszło zza oceanu i trzeba było pokonkurować.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, debiut to "Freak Out!" The Mothers of Invention z 1966 roku. "Hot Rats” jest dopiero siódmy. To trochę inna muzyka niż Return to Forever Chicka Corei czy Weather Report, choć też rozwija koncepcję zelektryfikowanego jazzu, u Zappy jest to jednak bardziej rockowe. Jeżeli rock symfoniczny lubisz za rozmach, to może z Frankiem zacznij od "The Grand Wazoo" (wciąż nie wiem, czy ten album, czy "Hot Rats" lubię najbardziej). To taka jazz-rockowa wersja jazzu big-bandowego. Podobny, ale trochę słabszy jest nagrany podczas tej samej sesji "Waka/Jawaka".

      Usuń
  14. Siódmy po Hot Rats??? A Hot Rats wydał w 1969. O kurczę. On był naprawdę płodnym artystą.
    Nie wiem czy to wszystko ogarnę.
    W każdym razie posłucham tego, co proponujesz, bo do tej pory poznałem VDGG i GG dzięki Twoim recenzjom a dla mnie to był strzał w dziesiątkę.

    OdpowiedzUsuń
  15. Niektóre utwory bardziej mi się podobają z tej koncertówki niż ze studyjnego, np taki On The Run czy Time ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024