[Artykuł] Lubisz Led Zeppelin i szukasz więcej muzyki w tym stylu? Są lepsze możliwości, niż Greta Van Fleet

Autentycznie przeraża mnie rosnąca popularność Grety Van Fleet i coraz większy szum wokół tej kapeli. Amerykański kwartet, niedawno debiutujący albumem "Anthem of the Peaceful Army", w sposób jawny, bezczelny i niewyobrażalnie odtwórczy kopiuje stylistykę Led Zeppelin. Nie tylko nie dodaje nic do siebie, ale wręcz jeszcze bardziej ją upraszcza, sprowadzając wyłącznie do prostych piosenek, całkowicie pozbawionych ambicji, jakie nierzadko zdradzał brytyjski kwartet. O ile mogę zrozumieć, że muzycy GVF po prostu nie mają żadnych artystycznych aspiracji i wystarcza im zabawa w swój ulubiony zespół, tak nie mogę pojąć, dlaczego ich twórczość jest tak nachalnie promowana przez media. Coraz więcej ludzi daje się nabrać na głoszone przez dziennikarzy bzdury o rzekomej świeżości (najlepszą odpowiedzią na to jest nazwanie przez magazyn "Pitchfork" muzyki zespołu czerstwym, wyświechtanym, przecenianym retrofetyszyzmem) i nowej nadziei dla muzyki rockowej (choć przecież pokazywanie, że nic się w niej nie zmieniło od pięciu dekad powinno być traktowane jako gwóźdź do trumny). Ludzie słuchają Grety z nostalgicznej tęsknoty za Led Zeppelin, który ostatni album wydał prawie czterdzieści lat temu, lub aby przenieść w lata 60. ubiegłego wieku.


Tymczasem zdecydowana większość z nich zapewne nie ma pojęcia, że w samych latach 60. i 70. istniało bardzo wielu wykonawców grających podobnie - ale nie identycznie - do Led Zeppelin. Grali na podobnym poziomie, równie kreatywnie czerpiąc z podobnych źródeł (przede wszystkim z bluesa, ale też innych gatunków, np. folku), dodając rockowej energii i własnego charakteru, jednak z czasem zostali nieco zapomniani. Nie goszczą już w mainstreamowych mediach muzycznych, dlatego przeciętny odbiorca nie ma pojęcia o ich istnieniu. I w rezultacie sięga po współczesnych kopistów pozbawionych kreatywności, zamiast słuchać autentycznej muzyki z tamtej epoki. I właśnie dlatego stworzyłem niniejszy przewodnik, mający na celu uświadomić, jak wiele wartościowej muzyki można słuchać, zamiast tracić czas na klonów z Grety Van Fleet. Pominąłem tych najbardziej oczywistych wykonawców - w rodzaju Cream, Jimiego Hendrixa, The Who (to nie pomyłka - patrz "Live at Leeds"), The Rolling Stones, The Doors, Janis Joplin, Black Sabbath czy Deep Purple - mając nadzieję, że ich twórczość jest wszystkim doskonale znana. Nie zamieściłem też żadnych Led-Klonów, a jedynie zespoły mające podobne inspiracje i przetwarzające je na własny sposób. Kolejność jest w znacznym stopniu przypadkowa. Oprócz wykonawców podaję też przykładowy album, który uważam za najbardziej reprezentatywny. Wybór ograniczyłem do dziesięciu wykonawców, ale chętnie udzielę dalszych porad w komentarzach.


The Jeff Beck Group - "Truth" (1968)

Debiutancki album grupy byłego gitarzysty The Yardbirds (nagrany m.in. z pomocą Roda Stewarta i Ronniego Wooda) powinien szczególnie zainteresować fanów Led Zeppelin. Na kilka miesięcy przed ukazaniem się eponimicznego debiutu Ołowianego Sterowca, Jeff Beck zaprezentował bardzo podobną odmianę blues rocka, charakteryzującą się niemal równie ciężkim brzmieniem. Repertuar w większości składa się z przeróbek bluesowych standardów, ale znalazło się też miejsce dla interpretacji folkowego "Morning Dew" i XVI-wiecznej pieśni "Greensleeves". Nagrany z udziałem Johna Paula Jonesa "You Shook Me" był wyraźną inspiracją dla zeppelinowej wersji, natomiast w "Beck's Bolero" wystąpił Jimmy Page, po raz pierwszy grając na gitarze smyczkiem. (Link do recenzji)

Z późniejszych dokonań Jeffa warto też zwrócić uwagę na supergrupę Beck, Boggert & Appice - sekcja rytmiczna grała wcześniej w grupie Cactus, nazywanej przez prasę amerykańskim Led Zeppelin. Zespół lepiej wypadł na żywo ("Live"), niż w studiu ("Beck, Boggert & Appice"). Gitarzysta nagrał też kilka udanych albumów w stylistyce fusion ("Blow by Blow", "Wired", "Live with Jan Hammer Group").


John Mayall with Eric Clapton - "Blues Breakers" (1966)

John Mayall nie był pierwszym białym muzykiem czerpiącym inspiracje z bluesa i dodającym do niego rockowej energii, ale to jemu przypisuje się stworzenie stylistyki zwanej brytyjskim bluesem lub blues rockiem. Album "Blues Breakers" - nagrany z młodym Erikiem Claptonem, który właśnie opuścił The Yardbirds - jest pierwszym w pełni dojrzałym albumem utrzymanym w tym stylu. A dzięki ostrym solówkom Claptona (np. w "All Your Love", "Steppin' Out") jest już wyraźną zapowiedzią hard rocka. (Link do recenzji)

Po odejściu Claptona do Cream, Mayall nagrał jeszcze wiele ciekawej muzyki, utrzymanej na podobnym poziomie. Bezpośrednią kontynuacją "Blues Breakers" są albumy "A Hard Road" i "Crusade", ale na szczególne polecenie zasługują "Bare Wires", "The Turning Point" i "Jazz Blues Fusion", dodające do bluesa i rocka elementy jazzowe. Muzycy, z którymi Mayall nagrał pierwszy z tych longplayów, założyli później grupę Colosseum - jeden z pierwszych zespołów jazzrockowych (album "Valentyne Suite" to prawdziwa perła tego stylu). John Mayall wciąż jest aktywnym muzykiem. W przyszłym roku przyjedzie na dwa koncerty do Polski (w Warszawie i Krakowie). Warto się wybrać, bo może to być ostatnia okazja do zobaczenia tej żywej legendy.

Z późniejszej twórczości Claptona najciekawsze są jego dokonania z grupami Cream, Blind Faith i Derek and the Dominos.


The Butterfield Blues Band - "East-West" (1966)

Miesiąc po premierze "Blues Breakers", amerykański kwintet The Butterfield Blues Band wydał album, który znacznie poszerzył bluesrockowe ramy. Repertuar składa się głównie z bardzo fajnych, choć nieco stereotypowych przeróbek bluesowych standardów - są bardziej czadowe momenty (np. "Walkin' Blues", "All These Blues"), jak i ekspresyjne ballady ("I Got a Mind to Give Up Living"). Ale muzycy zaprezentowali też żywiołową improwizację na bazie jazzowej kompozycji "Work Song" Nata Adderleya, jak również zupełnie własny porywający jam, "East-West", inspirowany twórczością Johna Coltrane'a i muzyką hindustańską, zarazem będący jednym z najwcześniejszych i najlepszych przykładów rocka psychodelicznego. Ale także w pozostałych utworach nie brakuje zachwycających popisów Paula Butterfielda na harmonijce oraz gitarzystów Mike'a Bloomfielda i Elvina Bishopa. (Link do recenzji)

Niestety, "East-West" to jedyne wybitne osiągnięcie zespołu. Choć warto też posłuchać debiutanckiego "The Paul Butterfield Blues Band" - utrzymanego w stylistyce elektrycznego bluesa chicagowskiego - a także wzbogaconego o sekcję dętą "The Resurrection of Pigboy Crabshaw" (ten drugi, niestety, został nagrany już bez udziału Bloomfielda). Ciekawym wydawnictwem jest też wydany po latach "East-West Live", zawierający trzy rozbudowane wykonania utworu tytułowego -charakteryzuje się niestety bootlegowym brzmieniem.


Roy Harper - "Stormcock" (1971)

Led Zeppelin inspirował się nie tylko bluesem, ale też folkiem. Nie jest tajemnicą, że muzycy cenili Roya Harpera. Nawet zadedykowali mu jeden z utworów na "Trójce". W 1985 roku Harper i Jimmy Page wydali razem album "Whatever Happened to Jugula?", ale współpracowali ze sobą już wcześniej. Gitarzysta Led Zeppelin wystąpił w jednym z utworów na wybitnym albumie "Stormcock". Wypełniają go tylko cztery utwory, w których nie dzieje się wiele, ale trudno się od nich oderwać - nieustannie przyciągają uwagę świetną grą Harpera na gitarze akustycznej i ciekawą barwą głosu. (Link do recenzji)

Godne polecenia wydają się też pozostałe albumy muzyka z lat 70., ze wskazaniem na "Flat Baroque and Berserk", "Lifemask" i "Bullinamingvase". Cenionym wydawnictwem jest także bardziej rockowy "HQ", nagrany m.in. z udziałem Johna Paula Jonesa, Davida Gilmoura i Billa Bruforda. Ponadto, śpiew Roya Harpera można usłyszeć w utworze "Have a Cigar" z albumu "Wish You Were Here" Pink Floyd.


Free - "Tons of Sobs" (1969)

Moim zdaniem zespół nigdy nie wykorzystał w pełni swojego potencjału. Choć posiadał świetnego wokalistę Paula Rodgersa (w latach 80. współpracował z Page'em w grupie The Firm) i fantastycznego gitarzystę Paula Kossoffa, rzadko grał muzykę, w której obaj mogli pokazać pełnię swoich możliwości. Na pewno nie na swoim najsłynniejszym albumie, bardzo komercyjnym "Fire and Water". Jednak debiutancki "Tons of Sobs" przynosi sporą porcję naprawdę fajnego blues rocka, w której błyszczą obaj Paulowie. Z wielką przyjemnością przypominałem sobie ten album podczas pisania niniejszego tekstu. (Link do recenzji)

Z wyżej opisanego powodu, trudno jest wskazać inne warte poznania wydawnictwa Free. Na kolejnych albumach zespół zwrócił się w stronę łagodniejszych, bardziej komercyjnych brzmień, co automatycznie spychało Kossoffa na dalszy plan. Całkiem przyjemnym wydawnictwem jest jednak drugi w dyskografii "Free", z pięknym finałem w postaci "Mourning Sad Morning" (z gościnnym udziałem Chrisa Wooda z Traffic).


Fleetwood Mac - "Then Play On" (1969)

Zanim Fleetwood Mac stał się popową gwiazdą, grał rasowego blues rocka. W oryginalnym składzie znaleźli się zresztą trzej byli współpracownicy Johna Mayalla - Peter Green, John McVie i Mick Fleetwood. "Then Play On" to najdojrzalsze dzieło z tego okresu. Podobnie jak Led Zeppelin, zespół potrafił grać bluesa z hardrockową mocą (np. "Rattlesnake Shake", "Searching for Madge"), ale nie unikał też brzmień akustycznych o folkowym rodowodzie (np. "When You Say"). Potrafił też zabłysnąć poruszającą balladą bluesową ("Without You"). (Link do recenzji)

Podobnie, jak wiele innych zespołów z lat 60., Fleetwood Mac wydawał część ze swoich najlepszych utworów wyłącznie na singlach. Dlatego świetnym uzupełnieniem bluesowego okresu jest kompilacja "Greatest Hits" z 1971 roku, zawierająca m.in. wielkie przeboje "Albatross" i "Black Magic Woman", a także nagrany później przez Judas Priest "The Green Manalishi". Przyjemnym wydawnictwem jest także eponimiczny debiut (czasem wznawiany jako "Peter Green's Fleetwood Mac"), jednak na tle innych wydawnictw opisanych w tym tekście, może wydać się nieco zbyt archaiczny.


Keef Hartley Band - "Halfbreed" (1969)

Perkusista Keef Hartley to kolejny muzyk, który bluesrockową karierę zaczynał w zespole Johna Mayalla (wcześniej grał też w The Artwoods u boku. m.in. Jona Lorda). Pod koniec lat 60. założył swój własny zespół, w skład którego weszli m.in. także świetny wokalista i gitarzysta Miller Anderson oraz późniejszy basista Uriah Heep, Gary Thain. Najlepszym wydawnictwem zespołu jest debiutancki "Halfbreed", zawierający fantastyczną mieszankę hard rocka ("Leavin' Trunk", "Think it Over"), bluesa ("Born to Die"), psychodelii ("Just to Cry") i jazzrocka w stylu Santany ("Halfbreed"). (Link do recenzji)

Z trzech kolejnych albumów zespołu najciekawszy jest środkowy, "The Time Is Near", zdradzający silniejsze wpływy jazzrocka (w stylu Colosseum), ale zawierający też odrobinę folkowych klimatów ("Another Time, Another Place").


The Allman Brothers Band - "At Fillmore East" (1971)

Muzycy Led Zeppelin lubili na koncertach znacznie rozbudowywać swoje utwory. Jednak największymi mistrzami koncertowych improwizacji byli członkowie The Allman Brothers Band. "At Fillmore East" to ich opus magnum i najlepsza rockowa koncertówka wszech czasów. Obok interesujących interpretacji paru bluesowych standardów, znalazły się tu także niesamowicie porywające wersje własnych "In Memory of Elizabeth Reed" i "Whipping Post". (Link do recenzji)

Warto też poznać album "Eat a Peach" - częściowo składający się z nagrań, które nie zmieściły się na "At Fillmore East" (w tym fantastyczna improwizacja "Mountain Jam"), uzupełnionych studyjnym materiałem - a także doskonały debiut "The Allman Brothers Band". Całkiem nieźle wypada też wydany po latach "Shades of Two Worlds", nagrany jednak bez tragicznie zmarłego w 1971 roku Duane'a Allmana. W swoim krótkim życiu gitarzysta zdążył jeszcze wesprzeć Erica Claptona w jego Derek and the Dominos - to właśnie Duane'owi zawdzięczamy słynny riff z "Layla".


Rory Gallagher - "Rory Gallagher" (1971)

Irlandzki gitarzysta Rory Gallagher pozostawił po sobie wiele wspaniałej muzyki, ale największym dowodem jego talentu - jako gitarzysty i kompozytora - jest prawdopodobnie eponimiczny debiut solowy.  To bardzo eklektyczny, a zarazem spójny materiał, zdradzający inspirację różnymi odmianami bluesa, folkiem, country, ale też jazzem (w "Can't Believe It's True" Rory zagrał nawet na saksofonie). Repertuar obejmuje zarówno hardrockowe czady ("Laundromat", "Hands Up"), jak i przepiękne ballady ("I Fall Apart", "For the Last Time"). (Link do recenzji)

Gallagher najlepiej czuł się jednak na scenie, gdzie mógł z pełną swobodą prezentować swoje umiejętności. Najwspanialszym zapisem jego koncertowych poczynań jest "Irish Tour '74", ale warto też posłuchać "Live in Europe" i "Live at Montreux". Ze studyjnych albumów oprócz debiutu trzeba wyróżnić przede wszystkim "Deuce" (z przepięknym, inspirowanym muzyką celtycką "I'm Not Awake Yet" czy świetnym popisem gry techniką slide w "Crest of a Wave"). Z kolei fanom hard rocka najbardziej do gustu mogą przypaść "Calling Card" i "Top Priority". Nie można też nie wspomnieć o wcześniejszych dokonaniach Rory'ego z grupą Taste - stricte bluesrockowym "Taste", bardzo eklektycznym "On the Boards" oraz żywiołowym "Live at Isle of Wight".


Ten Years After - "A Space in Time" (1973)

Z dość bogatej dyskografii Ten Years After wybrałem ten album, ponieważ najwięcej na nim gitary akustycznej i utworów nie tak odległych od łagodniejszego oblicza Led Zeppelin. "A Space in Time" to jednak nie tylko granie bez prądu lub częściowo akustycznie (jak w przeboju "I'd Love to Change the World"), ale też porcja świetnego blues rocka ("One of These Days"). (Link do recenzji)

Więcej bluesrockowego czadu zawierają albumy "Ssssh" i "Cricklewood Green", choć na tym drugim słychać też wpływy folku czy jazzu. Jednak podobnie jak większość bluesrockowych zespołów, Alvin Lee i spółka najlepiej wypadali na koncertach, co fantastycznie dokumentują albumy "Undead" i "Recorded Live", a także wydany po latach "Live at Fillmore East 1970". Grupa wciąż jest aktywna (choć od dawna nie ma w niej Alvina Lee) i wciąż przekonująco wypada na żywo (czego osobiście doświadczyłem dwa lata temu - tutaj relacja), jednak jej obecne studyjne poczynania lepiej pominąć milczeniem.


Koda

Jak już wcześniej wspominałem, powyżsi wykonawcy to tylko kropla w morzu. Na przełomie lat 60. i 70. działało znacznie więcej grup blues/hardrockowych, nierzadko prezentujących zbliżony poziom do tych wyżej opisanych lub wspomnianych (żeby wymienić tylko Groundhogs, The Aynsley Dunbar Retaliation, Quicksilver Messenger Service, Steamhammer, Love Sculpture, Mountain, Savoy Brown, Stone the Crows, The Climax Blues Band czy wczesne, przedschenkerowskie UFO). Odkrywanie twórczości tych wszystkich zespołów będzie z pewnością znacznie przyjemniejszym i bardziej kształcącym zajęciem, niż słuchanie chwilowo modnego produktu, jakim jest Greta Van Fleet, i bezrefleksyjne powtarzanie bzdur o jego świeżości i potencjale wystarczającym na ocalenie muzyki rockowej (która od dawna na zmianę kona i pożera własny ogon).

I małe przypomnienie na koniec: tak w 1989 roku Gary Moore i Ozzy Osbourne śpiewali o Grecie Van Fleet:


Komentarze

  1. Promowanie bzdur o "świeżości" Grety to tak ogromna krzywda dla całej muzyki, że trudno to wyrazić. Wiem, że na chleb zarobić trzeba, ale byłoby mi zwyczajnie głupio, a wręcz wstyd, robić to, będąc opiniotwórczym dziennikarzem. Zastanawia mnie, dlaczego standardy tak nisko upadły. Naprawdę przez samą nostalgię "odrodzeniem" rocka ogłasza się zespół brzmiący jak grupa sprzed PÓŁ WIEKU?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jestem pewien, że wiele osób by chciało, żeby wciąż grano jak w 1969 roku. Żeby od tamtej pory nic się w muzyce nie zmieniło.

      Tym gorzej dla nich. Nam pozostaje się cieszyć, że mamy dużo większy wybór ;)

      Usuń
  2. Ja mogę polecić Joe Walsh`a artyste który z świetny sposób łączy blues-rock i hard-rock.

    OdpowiedzUsuń
  3. O jak miło widziec jakiś Artykuł od tak długiego czasu. Kierowniku to może jakiś artykuł o tym jak zacząc świadomie rozwijać się jako słuchacz bo znasz już chyba całego Rock'a więc mógłbyś przytoczyć konkretne zespoły czy liste płyt w której kolejności dobrze by było słuchać aby rozwinąć swój myzczny gust w dobrym kierunku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pomyślę nad tym, choć nie wiem co z tego wyjdzie.

      Całej muzyki rockowej nie znam na pewno, ale z tego najważniejszego okresu (lata 60. i 70.) słyszałem już raczej wszystko, co istotne. A w rozwijaniu gustu w stronę bardziej ambitnej muzyki pomogli mi wykonawcy opisani (i wspomniani, jak Cream) w tym tekście.

      Usuń
  4. Bardzo fajnie by było gdybyś taki Artykuł stworzył ja bym z chęciom przeczytał. Wiele ludzi odnalazło by właściwą droge sam mi w tym pomogłeś, Dzięki tobie mam większy dystans do muzyki wychwalanej przez wielu i staram się byś bardzo obiektywny jak i otwart na nowe muzyczne doznania.

    OdpowiedzUsuń
  5. Cholera jasna, już przed tym artykułem byłeś jedną z moich ulubionych osób piszących o muzyce w naszym kraju. Teraz mój szacunek do ciebie wzrósł jeszcze bardziej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale z jakiegoś powodu bardzo mi się spodobało to, że z oburzenia popularnością GVF postanowiłeś wziąć sprawy w swoje ręce ;)

      Usuń
    2. Bo jak wyżej wspomniałem, pomyślałem, że można wykorzystać popularność tego zespołu do zainteresowania ludzi ciekawszą muzyką. Nie czyni to twórczości GVF bardziej wartościową, ale choć taki może być z niej pożytek.

      Usuń
  6. Świetny artykuł. Akurat szukałem czegoś nieco w stylu Zeppelinów, więc trafiłeś w dziesiątkę :). Wspaniałe propozycje. Sama Greta jakoś niesamowicie mi nie przeszkadza, ale ta medialna otoczka, jaka wokół nich powstała, jest nie do zniesienia.

    OdpowiedzUsuń
  7. Piszesz o kopiowaniu pedziowego stylu ruchu ciała Planta. Lepiej nie.

    OdpowiedzUsuń
  8. Rozwój muzyki rockowej dobiegł już chyba końca. Popularność Grety van Fleet i ekscytacja tym, że grają prawie tak (a prawie robi różnicę), jak się grało pół wieku temu jest tego najlepszym dowodem. Rozwój w większości dziedzin życia nie jest linowy i odbywa się zazwyczaj od jednej rewolucji do drugiej. Rockowa rewolucja, której katalizatorem było wynalezienie gitary elektrycznej (plus przemiany społeczne, które tę muzykę napełniły określonymi wartościami), wyczerpała już swój potencjał. Oczywiście dalej można słuchać wszystkich jej doskonałych owoców, ale do stworzenia czegoś faktycznie nowego i ożywczego konieczna jest kolejna rewolucja. Co może być katalizatorem nowej muzycznej rewolucji tego nie wiem, ale to już inny temat. Temat rzeka... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym wypadku "prawie" nie robi żadnej różnicy. Jak jeszcze nie wiedziałem o istnieniu GVF i przypadkiem usłyszałem ich kawałek w radiu, to zastanawiałem się czemu nie potrafię skojarzyć tego utworu Led Zeppelin z konkretnym tytułem. Przy czym brzmiało to jak jakiś albumowy wypełniacz lub odrzut, a okazało się i tak jednym z lepszych nagrań GVF. Więc nie mam pojęcia na co komuś coś takiego.

      Usuń
  9. Świetny wpis. Będę na pewno tu częściej.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024