[Recenzja] The Velvet Underground & Nico - "The Velvet Underground & Nico" (1967)



Jeden z najsłynniejszych i najbardziej wpływowych albumów w dziejach muzyki. Longplay, na którym rock stracił swoje dziewictwo. W czasach niewinnych i naiwnych piosenek o miłości i pokoju, muzycy The Velvet Underground zaproponowali materiał o znacznie bardziej dosadnej tematyce, łamiącej wszelkie tabu. Narkotyki, seks i przeróżne dewiacje były w tekstach grupy na porządku dziennym. Nie mniej przełomowa była sama warstwa muzyczna. Eksperymentalny charakter muzyki i brudne brzmienie doskonale dopełnia całości. W 1967 roku świat nie był jeszcze na coś takiego gotowy. Sklepy odmawiały sprzedaży albumu, stacje radiowe - emisji jego fragmentów, a w prasie nie było recenzji.  Zespół w czasie swojego istnienia był niemal nieznany. Jego twórczość powszechnie doceniono dopiero dekadę później, gdy okazało się, jak wielki wpływ wywarła ona na twórczość kolejnego pokolenia muzyków.

The Velvet Underground powstał w 1964 roku (początkowo jako The Primitives, lecz nazwa ta okazała się już zajęta) z inicjatywy śpiewającego gitarzysty Lou Reeda i multiinstrumentalisty Johna Cale'a. Kariera zespołu nabrała rozpędu dopiero po kilku miesiącach, gdy zainteresował się nią słynny popartowy artysta Andy Warhol. Pod jego skrzydłami zespół wypracował swój prekursorski wizerunek i styl. Za jego sugestią, do składu grup dołączyła niemiecka wokalistka (a także modelka i aktorka) Christa Päffgen, lepiej znana pod pseudonimem Nico. Wiosną 1966 roku zespół zarejestrował swój debiutancki album (jedyny z udziałem Nico). Producentem podczas sesji był Warhol - tak przynajmniej zostało napisane na okładce, jednak przez kolejne lata pojawiło się na ten temat wiele sprzecznych informacji. Warhol bez wątpienia jest natomiast autorem słynnej okładki, przedstawiającej banana, którego na oryginalnym winylowym wydaniu można było odkleić (pod spodem również znajdował się banan, lecz... obrany). Co ciekawe, na okładce nie pojawiła się nazwa zespołu, a nazwisko jej autora.

Album w dużej mierze składa się z dość konwencjonalnych - nawet jak na tamte czasy - piosenek. Brudnych, lecz melodyjnych rockowych kawałków, śpiewanych przez Reeda ("I'm Waiting for the Man", "Run Run Run", "There She Goes Again") i folkowych ballad z głosem Nico ("Femme Fatale", "I'll Be Your Mirror"). Otwierający całość "Sunder Morning" to wręcz popowe nagranie, o nieco odrealnionym, psychodelicznym klimacie. A z drugiej strony, znalazły się tu także eksperymentalne, prawdziwie awangardowe nagrania. Jak genialne "Venus in Furs" i "Heroin", w których atonalne partie skrzypiec i gitarowe zgrzyty stanowią kontrapunkt dla melodyjnych linii wokalnych Reeda. Albo "All Tomorrow's Parties" - pozornie kolejnej balladzie śpiewanej przez Nico, ale wzbogaconej atonalnymi solówkami gitary, dodającymi bardzo psychodelicznego klimatu. Najbardziej eksperymentalne, atonalne, prawie chaotyczne utwory zostawiono jednak na koniec: "The Black Angel's Death Song" ma jeszcze pewne znamiona piosenki, ale "European Son" to już improwizacja na całego. Świetny finał, doskonale pokazujący niekonwencjonalne podejście muzyków.

"The Velvet Underground & Nico" to jednak nie tylko jeden z najważniejszych rockowych albumów, ale też po prostu kawał świetnej muzyki, z bardzo dobrze wyważonymi proporcjami pomiędzy przystępnością, a eksperymentem. Wstyd nie znać!

Ocena: 9/10



The Velvet Underground & Nico - "The Velvet Underground & Nico" (1967)

1. Sunday Morning; 2. I'm Waiting for the Man; 3. Femme Fatale; 4. Venus in Furs; 5. Run Run Run; 6. All Tomorrow's Parties; 7. Heroin; 8. There She Goes Again; 9. I'll Be Your Mirror; 10. The Black Angel's Death Song; 11. European Son

Skład: Lou Reed - wokal (oprócz 3,6,9) i gitara, efekty (11), dodatkowy wokal (3); John Cale - skrzypce (1,4,6,7,10), pianino (1,2,3,6), gitara basowa (2,3,5,8-11), czelesta (1), efekty (10,11), dodatkowy wokal (8); Sterling Morrison - gitara (oprócz 1,4,6), gitara basowa (1,4,6), dodatkowy wokal (3,5,8); Maureen Tucker - perkusja i instr. perkusyjne; Nico - wokal (3,6,9), dodatkowy wokal (1)
Producent: Andy Warhol


Komentarze

  1. Najlepszą recenzją jest chyba ostatnie zdanie powyższego tekstu ;) Moim zdaniem nie sposób oddać słowami, co się tu wyprawia (choć oczywiście szacun za próbę). Tego trzeba samemu doświadczyć - odlot totalny + miłe piosenki dla rozluźnienia i kontrastu. Coś wspaniałego.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam. Na początku chciałbym pogratulować Panu świetnego bloga. ,,Odwala Pan'' :) naprawdę fantastyczną pracę. Dzięki takim ludziom jak Pan, ta muzyka, mam tu na myśli przede wszystkim ,,stary rock progresywny'', ale nie tylko, nie zginie w mrokach dziejów.
    A co do VU, to przyznam się, że jeszcze nie słuchałem tej płyty, będę musiał to nadrobić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Koniecznie, bo to jeden z dosłownie kilku najważniejszych albumów/wykonawców rockowych. Nawet jeśli nie przepada się za akurat taką odmianą tej muzyki, to i tak znać wypada ;)

      Usuń
    2. Już ją załączam :)

      Usuń
  3. Szczerze mówiąc, nie mogę się doczekać recenzji White Light/White Heat, to moja ulubiona płyta Velvet Underground.

    OdpowiedzUsuń
  4. A czy to nie Revolver "odebrał dziewictwo" muzyce rockowej kilka miesięcy wcześniej?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A czy na "Revolver" są takie teksty?

      Usuń
    2. Wogóle odnoszę takie wrażenie, że ta recenzja została napisana poprawnie politycznie - żadnej krytyki, ale też żadnych konkretów uzasadniających wysoką ocenę. Po prostu nie miałeś chęci/odwagi/pomysłu jak skrytykowaćcoś będącego niejako świętością w kręgach rockowo-awangardowych

      Usuń
    3. Dlaczego autor jakiejkolwiek recenzji ma wytykać danemu albumowi negatywy, jeśli ich nie dostrzega ? :D Krytykowanie lub wychwalanie czegoś na siłę, żeby komuś dogodzić lub na kogoś się stylizować to domena najgorszego typu recenzji :D

      Usuń
    4. Tylko czemu miałbym krytykować tak dobry (subiektywnie) i ważny (obiektywnie) album? Pisać wbrew własnej opinii, żeby zabłysnąć (tylko czym? głupotą?), wywołać kontrowersje i oburzenie? Jaki miałby być tego cel?

      A z drugiej strony - niby jaki miałbym mieć cel w pisaniu "politycznie poprawnych" recenzji? Nie piszę dla żadnej gazety czy portalu, żebym musiał tworzyć pod czyjeś dyktando. Sam mam tu nad wszystkim kontrolę.

      Usuń
    5. Jakbym miał słuchać opinii Czytelników, to już dawno niczego bym tu nie publikował. Kolejna recenzja blues/hardrockowa? Ciągle to samo, tylko coraz słabsze. Recenzja czegoś jazzowego? To nie rock, więc pewnie jakieś czerstwe nudzenie. Pozytywna recenzja powszechnie uznanego klasyka? Jesteś nieoryginalny i brak ci odwagi. Negatywna recenzja powszechnie uznanego klasyka? Nie znasz się na muzyce.

      Usuń
    6. Coraz bardziej absurdalne te oskarżenia niektórych Czytelników.

      Usuń
    7. Moim zdaniem, rock "stracił dziewictwo" na wydanym dwa miesiące wcześniej debiucie The Doors. Tam są już takie teksty (choć może trochę mniej bezpośrednie), by wspomnieć choćby o trzech najbardziej znanych fragmentach albumu.

      Usuń
    8. Ale to nie tylko o teksty chodzi ;)

      Usuń
  5. cyt. Longplay, na którym rock stracił swoje dziewictwo... Ja myślałem, że trochę wcześniej stracił jak Jagger i spółka przywalili swoim odczytaniem Little Red Rooster albo jeszcze wcześniej jak Chuck Berry poślubił swoją kuzynkę:) A co reszty pełna zgoda. Tylko taka luźna propozycja nie cytuj często głupawych kalek brytyjskich recenzentów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie czytam żadnych brytyjskich recenzentów.

      Co ma życie prywatne Berry'ego do muzyki?

      Usuń
  6. Taki mały żarcik ale myślę, że miało ogromnie dużo gdybyś przeczytał jego biografie super ciekawa ... Ale po tym pytaniu wymiękam i milknę ;)

    OdpowiedzUsuń
  7. wydaje mi się,że rock stracił dziewictwo na jedynce MothersOfInvention i jedynce Deviants. Z resztą recenzji się zgadzam.
    peiter

    OdpowiedzUsuń
  8. Polecam Ci solowe płyty Johna Cale'a - Paris 1919 i Fear to naprawdę miły pop na poziomie. Poza tym bardzo dobry jest też koncertowy Fragments of a Rainy Season, gdzie siedzi tylko przy fortepianie i gra i bardzo ładnie te utwory wyszły w takich skromnych aranżacjach. Sczególnie pięknie wykonał Hallelujah Cohena (o ile uwielbiam Cohena, tak ten utwór w Cale'a wersji wypadł znacznie, znacznie lepiej). Naprawdę warto się zapoznać.

    OdpowiedzUsuń
  9. https://www.youtube.com/watch?v=AdNdncBTc-Q

    Tak na zachętę.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024