[Recenzja] Van der Graaf - "The Quiet Zone / The Pleasure Dome" (1977)



Niespełna dwa lata po powrocie Van der Graaf Generator, nad zespołem znów zawisły czarne chmury. W krótkim czasie grupa straciła połowę składu. Najpierw, w grudniu 1976 roku, odszedł Hugh Banton, a zaledwie kilka tygodni później jego śladami podążył David Jackson (obaj zrezygnowali głównie z przyczyn finansowych - zespół nieustannie tkwił w długach). To mógł być koniec Generatora. I w pewnym sensie był. Nie ukrywajmy, że choć Peter Hammill jest rozpoznawalnym wokalistą, a Guy Evans jednym z najlepszych rockowych perkusistów, to o brzmieniu i charakterze muzyki zespołu decydowały przede wszystkim nie dające się podrobić organy Bantona i równie niepowtarzalny saksofon Jacksona. Pozostali muzycy nawet nie próbowali ich zastąpić - zamiast tego, w nowym składzie znaleźli się grający na skrzypcach Graham Smith, oraz (ponownie) basista Nic Potter. Hammill i Evans zdawali sobie sprawę, że bez Jacksona i Bantona jest to zupełnie inny zespół, a przynajmniej jego uboższa, wykastrowana wersja - podjęli więc decyzję o skróceniu nazwy do Van der Graaf.

Jedyny studyjny album zarejestrowany w tej konfiguracji personalnej, "The Quiet Zone / The Pleasure Dome", przyniósł, jak należało się spodziewać, zupełnie inną muzykę, niż dzieła sygnowane pełną nazwą. Właściwie jedyne, co go z nimi łączy, to charakterystyczny sposób śpiewania Hammilla. Nie jest to wyłącznie kwestia braku monumentalnych organów i ocierających się o free jazz partii saksofonu. Zespół zrezygnował bowiem także z rozbudowanych, progrockowych kompozycji, na rzecz krótszych utworów, wyraźnie inspirowanych twórczością młodych, nowofalowych i post-punkowych kapel. O dziwo, zespół w takiej stylistyce wypada naprawdę dobrze. Utwory stały się bardziej przebojowe, ale dzięki ciekawym aranżacjom nie popadają w banał (vide "Lizard Play", "The Habit of the Broken Heart", "The Sphinx in the Face" lub częściowo balladowy "The Siren Song"), choć czasem bywa nieco zbyt rzewnie ("The Wave", pierwsza połowa "Last Frame", fragmenty "Chemical World"), lecz dla równowagi pojawia się też nieco punkowej wręcz agresji ("Cat's Eye", interesująco, płynnie przechodzący w łagodny "Yellow Fever (Running)"). Ciekawostką jest gościnny udział Davida Jacksona w utworze "The Sphinx in the Face" i jego repryzie "The Sphinx Returns". Saksofon nie dodaje im jednak bardziej "generatorowego" charakteru, a doskonale wtapia w nowe brzmienie Van der Graaf.

"The Quiet Zone / The Pleasure Dome" nie jest albumem na miarę dzieł klasycznego składu grupy, ale to naprawdę przyjemne wydawnictwo, ciekawie odświeżające styl zespołu. Warto poznać.

Ocena: 7/10



Van der Graaf - "The Quiet Zone / The Pleasure Dome" (1977)

1. Lizard Play; 2. The Habit of the Broken Heart; 3. The Siren Song; 4. Last Frame; 5. The Wave; 6. Cat's Eye / Yellow Fever (Running); 7. The Sphinx in the Face; 8. Chemical World; 9. The Sphinx Returns

Skład: Peter Hammill - wokal, pianino, gitara; Graham Smith - skrzypce; Nic Potter - gitara basowa; Guy Evans - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: David Jackson - saksofon (7,9)
Producent: Peter Hammill


Komentarze

  1. W sumie trochę wymęczony album. Ale już następny, koncertowy, wyszedł chłopakom świetnie. No a potem była tylko ciemność.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czy ja wiem? :) "Present" nagrany zaraz po reaktywacji był naprawdę dobry. Dzięki oryginalnemu składowi czuć było ten niepowtarzalny klimat. Dlaczego jednak zamiast wyselekcjonować materiał, wpakowali na dwupłytowy album chyba wszystkie klasyczne utwory i wszystkie jamy, jakie wtedy nagrali, do dziś pozostaje dla mnie tajemnicą.

      Dalej to już faktycznie było tylko gorzej

      Usuń
    2. Na "Present" były dwa dobre utwory - "Every Bloody Emperor" i "Nutter Alert" i oba raczej w stylu solowego Hammilla. Generator błysnął jeszcze na koncertówce z Atmos, ale tam były w sumie tylko klasyczne utwory i zespołu i Petera. Żenada, jaką prezentował zreaktywowany Generator na albumach studyjnych nadaje się wyłącznie do spłukania.

      Usuń
    3. Masz racje "Every Bloody Emperor" rzeczywiście brzmi jak Generator za czasów świetności.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024