[Recenzja] Mercyful Fate - "Don't Break the Oath" (1984)



Cykl "Ciężkie poniedziałki" #3

Pod pewnym względem jest to album lepszy od debiutu Mercyful Fate. "Melissa" ma brzmienie tylko trochę lepsze od nagrań demo, a "Don't Break the Oath" pod tym względem już niemalże przypomina profesjonalne nagranie. Oczywiście, taka surowa produkcja dla części słuchaczy może być zaletą, zwłaszcza że nieźle pasuje do tego złowieszczego klimatu. Osobiście wolę jednak dobrze zrealizowane płyty, dlatego doceniam ten delikatny postęp. Zwraca tu zresztą uwagę także wzbogacenie brzmienia o instrumenty klawiszowe, które odgrywają istotną rolę w rozbudowanym "The Oath", pokazującym zespół od nieco ambitniejszej strony, pozostając jednak w metalowych ramach. Są jeszcze świetne duety gitary z klawesynem, z zaskoczenia pojawiające się w "Nightmare" oraz "Come to the Sabbath". Takie ciekawe przełamania konwencji przydałyby się w muzyce metalowej znacznie częściej.

W innych kwestiach jest to jednak płyta bardzo podobna do poprzedniej. Zespół trzyma się sprawdzonych rozwiązań. To wciąż heavy metal w najbardziej bezkompromisowym wydaniu, z piskliwym wokalem Kinga Diamonda, mnóstwem świetnych riffów i solówek zgranego duetu gitarowego Shermann / Denner, nierzadko fajnie pulsującym basem Hansena oraz po prostu dobrze wywiązującym się ze swoich obowiązków bębniarza Ruzzem. Nie brakuje tutaj świetnych czadów, na czele z otwieraczem "A Dangerous Meeting", który sprawnie łączy rozpędzoną część zasadniczą z miażdżącym, kojarzącym się z Black Sabbath zwolnieniem w ostatniej minucie. Albo "Desecration of Souls", gdzie Diamond stara się nie nadużywać typowych dla siebie falsetów. Poziom trzyma także przebojowy na swój sposób "Gypsy". Podobnie, jak na debiucie, w repertuarze znalazł się też jeden kawałek bliższy hard rocka - "Welcome Princess of Hell" - a także jeden spokojniejszy, balladowy fragment, tym razem jednak w postaci miniatury "To One Far Away", a nie pełnosprawnej kompozycji.

"Don't Break the Oath" to wciąż naprawdę dobry album w swojej stylistyce. Mam jedynie wrażenie, że trochę za bardzo polega na patentach, które sprawdziły się na debiucie, a nowe rozwiązania wprowadza zbyt nieśmiało, zaledwie w trzech nagraniach. Nie można jednak powiedzieć, że to tylko kopia poprzednika.

Ocena: 8/10

Zaktualizowano: 06.2023



Mercyful Fate - "Don't Break the Oath" (1984)

1. A Dangerous Meeting; 2. Nightmare; 3. Desecration of Souls; 4. Night of the Unborn; 5. The Oath; 6. Gypsy; 7. Welcome Princes of Hell; 8. To One Far Away; 9. Come to the Sabbath

Skład: King Diamond - wokal, instr. klawiszowe; Hank Shermann - gitara; Michael Denner - gitara; Timi "Grabber" Hansen - gitara basowa; Kim Ruzz - perkusja
Producent: Henrik Lund


Komentarze

  1. Po prostu klasyka gatunku

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. AMEN.
      I tak, Diamond czasami wnerwia, jednak to nadal klasyka metalu, w/g mnie z ciężaru Highway to hell. Serio. A Night of the unborn jest cudowny, szczególnie instrumentalna część, ten duet solówkowy, ech!

      Usuń
  2. Akurat z uwagą odnośnie wokalu się nie zgodzę - śpiew Diamonda jest niezastąpiony. Te wysokie jęki faktycznie mogą irytować, natomiast płaczliwa maniera to nieodłączna część tej genialnej całości. James Dio może dałby rade, to Dickinson lub ktokolwiek śpiewający w jego stylu spieprzyłby te utwory całkowicie.
    Sam album oczywiście absolutny klasyk, po przeczytaniu recenzji odświeżyłem go sobie i katuje nim odtwarzacz do dzisiaj.

    OdpowiedzUsuń
  3. Nie, nie dałem rady tego przesłuchać przez ten wokal. A tak w ogóle, to jednym z protoplastów amerykańskiego, sztampowego metalu lat 80 był Ted Nugent- przesłuchałem sobie właśnie, pierwszy raz od dłuższego czasu "Free For All" (obniżyłem ocenę z 2,5 do 2 gwiazdek na RYM)- jest tam dużo elementów, które później przysposobili sobie metalowcy (kawałki takie jak "Dog Eat Dog", "Hammerdown", "Street Rats")- przyznam się szczerze, że nawet fajnie mi się tego słuchało, mimo słabej oceny- jest to, jakby to określić, "pozytywna sztampa", czuć w tym jaja. Ale wyższej oceny mimo tego nie dam, szanujmy się.

    OdpowiedzUsuń
  4. Według mnie Don't break...to płyta z 10 najlepszych metalowych wszechczasów. Myzycznie doskonała zwłaszcza Hansen. Nastrój ii brzmieienie tej płyty to już czysty okultystyczny surrealizm. 10/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli chodzi o metal to lubię w zasadzie tylko growl i wrzaski w theashu ale jesli chodzi o śpiewanie falsetem to lubię tylko 2 płyty. Właśnie Don't Break the Oath oraz wspaniały Candlemass - Nightfall, bardzo dostojna muzyka z operowym głosem. No ale to już inna bajka bo Candlemass to doom/gothic a Mercyful Fate to heavy/black.

      Usuń
  5. Naprawdę nie wiem co chcesz od brzmienia "Melissy", bardziej mi to pasuje do jakiejś typowej płyty NWOBHM, jak Blackmayne czy Witchfynde. Ja chyba nigdy nie słyszałem lepiej wyprodukowanej płyty heavymetalowej - a znam sporo. Każdy instrument wyraźnie i czysto słychać, szczególnie perkusję.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nawet nie musi się wykluczać, bo ogólnie płyty metalowe nie mają zbyt dobrej produkcji. Może pojedyncze tytuły, jak czarna Metallika, ale wielu ich nie ma.

      Usuń
    2. No to inaczej - dla mnie to jedna z najlepiej wyprodukowanych płyt jakie słyszałem (tu odpada argument, że mało słyszałem).

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024