[Recenzja] Steven Wilson - "4 ½" (2016)



Steven Wilson nigdy nie próżnował, ale w ostatnim czasie wypuszcza tyle nowych wydawnictw, że nawet jego fani mogą odczuwać przesyt. Nie minął jeszcze rok od czasu premiery czwartego solowego albumu, "Hand. Cannot. Erase.", a dyskografia już poszerzyła się o składankę "Transience" (zawierającą, obok wydanych już wcześniej kawałków z autorskich płyt, nową wersję "Lazarus" z repertuaru Porcupine Tree) oraz właśnie wydaną EPkę "4 ½". To ostatnie wydawnictwo zawiera aż 37 minut premierowej muzyki, co znaczy, że jeszcze jakieś ćwierć wieku temu mogłoby być na spokojnie traktowane jako pełnoprawny album. Przynajmniej, jeśli chodzi o długość. Trudno bowiem uznać za regularny longplay wydawnictwo zbierające materiał zarejestrowany podczas różnych sesji na przestrzeni trzech lat. Część z nich to po prostu odrzuty.

Połowa repertuaru to odrzuty z dwóch najnowszych albumów Wilsona. Z sesji "The Raven That Refused to Sing (and Other Stories)" pochodzi nagranie "Year of the Plague". Nic dziwnego, że skończyło jako odrzut, bo nie tylko nie pasowałoby tam stylistycznie ze swoim niby-ambientowym charakterem, ale jest po prostu słabe. No i przeraźliwie nudne, choć to akurat nigdy Wilsonowi nie przeszkadzało. Podobnie ma się sprawa z dwoma odrzutami z "Hand. Cannot. Erase.". Może nie wypadają szczególnie źle na tle twórczości Wilsona - a już na pewno wspomnianego albumu, który jest jednym ze słabszych w jego rozległym dorobku - ale przy przyjęciu szerszej perspektywy, czyli całej istniejącej muzyki około-progresywnej, okazują się po prostu mizerne. "Happiness III" to kolejny bardzo miałki kawałek poprockowy, natomiast instrumentalny "Sunday Rain Sets In" to takie granie, które zmierza donikąd i kompletnie nic z niego nie wynika, bo nie ma tu ani melodii, ani klimatu, ani jakiś ciekawych partii instrumentalnych.

Pozostałe utwory, trwające w sumie prawie 25 minut, to już materiał zarejestrowany po wydaniu "Hand. Cannot. Erase.". Dziewięciominutowy "My Book of Regrets" mógłby jednak spokojnie trafić na tamten longplay. Lub na któreś z wydawnictw Porcupine Tree wydanych po "Signify", tym bardziej, że momentami ociera się o autoplagiat "Time Flies", który z kolei był mocno zainspirowany floydowskim "Dogs". Jest to kolejna poprockowa piosenka, charakteryzująca się anemicznością typową dla współczesnego mainstreamu rockowego, ale bezsensownie rozciągnięta niby-progrockowymi solówkami, które zupełnie nie pasują do prostoty piosenkowych części utworu. Wyszło coś naprawdę kuriozalnego. Nieco lepiej prezentuje się instrumental "Vermillioncore", nawiązujący raczej do retro-progowej stylistyki wcześniejszych solowych wydawnictw Wilsona, tylko w bardziej podmetalizowanej wersji. Znów jednak jest to granie bez sprecyzowanego celu, bez melodii ani klimatu, z tylko trochę lepszymi, ale wciąż niezbyt interesującymi partiami instrumentalnymi.

Całości dopełnia zarejestrowany podczas koncertu i poprawiony w studiu "Don't Hate Me" - jedna z najsłynniejszych kompozycji Porcupine Tree, oryginalnie wydana na albumie "Stupid Dream" z 1999 roku. Pod względem instrumentalnym wykonanie nie odbiega wiele od oryginału - nie licząc dodania przyjemniej solówki Adama Holzmana na pianinie elektrycznym - a Wilson znów tak samo smęci, ale w refrenie oddaje głos znanej już z "Hand. Cannot. Erase." Ninet Tayeb, co wyszło tylko na gorsze. Nie mam naprawdę pojęcia, czemu Wilson uparcie promuje tak przeciętną wokalistkę, która położyła nawet tak prostą partię. W każdym razie utwór pozostaje nudnawą balladą, rozbudowaną długimi solówkami - oprócz udanego popisu Holzmana, są tu też niezbyt ekscytujące, proste solówki Theo Travisa na saksofonie oraz Dave'a Kilminstera na gitarze - które zapewne mają sugerować słuchaczom, że obcują z wielkim progresywnym dziełem. Bynajmniej.

"4 ½" powinien uświadomić fanom Wilsona, że ich idol jest tylko szarlatanem grającym miałki pop i nudne instrumentale, sprzedającym to jako ambitną muzykę, żerując na niewiedzy osób, które nigdy nie miały styczności z czymś naprawdę wartościowym. A przecież dostęp do muzyki w dzisiejszych czasach jest śmiesznie prosty i to w całkiem legalny sposób. Bez problemu można poznać całe dyskografie nie tylko tych najpopularniejszych przedstawicieli proga, jak Pink Floyd, Genesis czy Yes, ale także takich wykonawców, jak King Crimson, Gentle Giant, Van der Graaf Generator, Frank Zappa, Soft Machine, Caravan, Gong, Hatfield and the North, Henry Cow, Can, Popol Vuh, Ash Ra Tempel, Faust, Tangerine Dream, Amon Düül II, Magma, Eskaton, Heldon oraz wielu, wielu innych. Ich twórczość z pewnością zapewni znacznie głębsze doznania estetyczne i pozwoli odtworzyć się także na inne gatunki, jak jazz, muzyka elektroniczna czy szeroko pojmowana awangarda.

Ocena: 2/10

Zaktualizowano: 11.2018



Steven Wilson - "4 ½" (2016)

1. My Book of Regrets; 2. Year of the Plague; 3. Happiness III; 4. Sunday Rain Sets In; 5. Vermillioncore; 6. Don't Hate Me

Skład: Steven Wilson - wokal, gitara, gitara basowa, instr. klawiszowe, cytra, instr. perkusyjne; Adam Holzman - instr. klawiszowe; Nick Beggs - gitara basowa, Chapman stick, dodatkowy wokal; Dave Kilminster - gitara (1,6); Guthrie Govan - gitara (3); Craig Blundell - perkusja (1,5,6); Marco Minnemann - perkusja (3); Chad Wackerman - perkusja (4); Theo Travis - saksofon i flet (4,6)
Gościnnie: Ninet Tayeb - wokal (6)
Producent: Steven Wilson


Komentarze

  1. W sumie całkiem przyjemne wydawnictwo... Dla mnie bomba. w niczym nie ustępuje poprzednim solowym projektom Wilsona. Kawał MUZYKI. Szkoda tylko że krótki

    OdpowiedzUsuń
  2. To jest okropieństwo, szczególnie "My Book of Regrets" - utwór powinien się kończyć po 2,5 minuty, cała reszta jest kompletnie niepotrzebna, pretensjonalna i od czapy.
    Drugie paskudztwo to "Don't Hate Me", zastąpienie solówek Travisa tym syntezatorem było koszmarnym pomysłem, nie mówiąc już o śpiewie pani Tayeb.
    Kompletnie niepotrzebne wydawnictwo.
    Ciekawi mnie, dlaczego piszesz o tym Wilsonie, skoro wyraźnie widać, że Ci to bardzo nie leży? Masochizm? Jeśli nie, to czy nie lepiej zwrócić uwagę na współczesną muzykę odległą od rocka (sam przyznam, nie słucham tego rodzaju wykonawców co Anathema itd., to zupełnie nie dla mnie)?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zupełnie nie zgadzam się w kwestii solówek w "Don't Hate Me". Ta na flecie w studyjnym wykonaniu Porcupine Tree to solówka jakich wiele w około-progresywnej muzyce, nierzadko dużo lepszych od tej. Natomiast solówka Holzmana na pianinie elektrycznym (nie syntezatorze) to już coś rzadziej spotykanego w muzyce rockowej. Nadaje trochę klimatu fusion, zresztą ten klawiszowiec współpracował kiedyś z samym Milesem Davisem. Trudno o lepszą rekomendację, podczas gdy szczytowym osiągnięciem Travisa jest granie w popłuczynach po Soft Machine (to ostatnie oczywiście nie musi się przekładać na jakość granych przez nich solówek, ale akurat w tym przypadku się przekłada).

      Ja już dawno się zwróciłem w stron innej muzyki, a te recenzje mają zachęcić do tego innych. Nie przypadkiem w ostatnim akapicie wymieniłem te wszystkie zespoły ;)

      Usuń
    2. Chyba jednak większym osiągnięciem Travisa, mimo wszystko, jest współpraca z Robertem Frippem ;)

      Usuń
    3. No nie wiem. Soft Machine to jednak bardziej ceniona marka, niż Fripp solo. Co innego gdyby Travis współpracował z King Crimson. Jednak pozostałe projekty Roberta (poza tym z Eno) mało kogo obchodzą, bo i w sumie nie bardzo jest o czym pamiętać ;)

      Usuń
    4. Niekoniecznie miałem na myśli samą "siłę marki", ale jeśli w taki sposób patrzeć, no to faktycznie ;)

      Usuń
    5. W każdym razie Theo Travis jest zupełnie przeciętnym saksofonistą i flecistą, nawet na tle rockowych muzyków. Jego pozycja na współczesnej około-progowej scenie (zapraszanie przez Frippa, Soft Machine czy Wilsona) wynika wyłącznie z tego, że obecnie nie ma praktycznie żadnej konkurencji. Ci lepsi od niego grają jazz, w rocku te instrumenty są już prawie w ogóle nie używane.

      Usuń
  3. "Były wyższe oceny, bo sam się kiedyś dałem nabierać Wilsonowi. Ale potem posłuchałem więcej muzyki i zrozumiałem, czym naprawdę jest twórczość tego muzyka", ale skąd w ogóle pomysł, że SW próbuje kogokolwiek nabierać ze swoją muzyką ??? Wilson nie ukrywa co go inspiruje, skąd czerpał, czerpie wzorce, więc podobieństwa chociażby do twórczości King Crimson są naturalne. Nie czytałem, ani nie słyszałem, aby Wilson czynił z siebie jakiegoś muzycznego wizjonera. Gra to co lubi i się z tym nie kryje, niektórym to pasuje, niektórym, jak Tobie, już nie. A co do zarzutów odnośnie wtórności, to sorry, ale ciężko nie być wtórnym w dzisiejszym czasach, czy też nawet w latach 90-ych, skoro już wówczas jeśli chodzi o progrock wymyślono już chyba wszystko, co tylko się dało. Każdy jest dzisiaj mniej lub bardziej wtórny, zresztą i zespoły tworzące w latach 60-ych i 70-ych były dla siebie wzajemną inspiracją.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żeby nie być gołosłowny zacytuje Wilsona z jednego wywiadu (link), w którym o "Grace for Drowning" mówi: to dzieło bardzo progresywne, ambitne i eksperymentalne. Jak te przymiotniki mają się do tej odtwórczej muzyki, która nie tylko jest utrzymana w stylu wczesnego King Crimson, ale momentami wręcz kopiuje motywy z konkretnych utworów? To nie jedyny wywiad z tym człowiekiem, jaki czytałem, w którym kreuje się na poszukującego i ambitnego twórce, idącego pod prąd w czasach, gdy muzyka jest tylko produktem.

      Usuń
    2. Ale problem głównie w tym, że ta muzyka sama w sobie jest oszukańcza. Laikom może wydawać się czymś ambitnym i eksperymentalnym, bo takie faktycznie sprawia wrażenie na tle rockowego mainstreamu. Ale po zagłębieniu się w muzykę naprawdę ambitną i eksperymentalną okazuje się, że twórczość Wilsona to tak naprawdę zwyczajne piosenki zagrane w bardzo pretensjonalny sposób i wzbogacone nadętą otoczką (albumy koncepcyjne itp.).

      Usuń
    3. Ale przecież już na początku wywiadu mamy odesłanie właśnie do twórczości King Crimson i chęci oddania ducha tamtych czasów. Co się zaś tyczy ambitności, progresywności i eksperymentalności, to myślę, że chodziło tu wyłącznie o czas, w którym ta płyta powstała. Jakby na to nie patrzeć, w 2011 roku ciężko było znaleźć płytę, której zawartość byłaby podobna do Grace... O ile w latach 70-ych takie klimaty były normą, o tyle obecnie ciężko o tego typu granie. A jednocześnie, jak wspomniałem wcześniej, nie sposób wysilić się na jakąkolwiek oryginalność. Jak dla mnie zajmując się remasteringiem KC, Yes-ów, czy też Jethro Tull, Wilson nasiąkł tym klimatem i przełożył go na swój sposób, jasne niejako kopiując to, co już od lat było, ale czy to źle ??? Gdyby przyjąć Twój punkt widzenia, to wychodzi na to, że należałoby skupić się wyłącznie na klasyce, głównie z lat 70-ych, jeśli chodzi o prog rock, i już, bo każda obecna próba nagrania tego typu materiału będzie wyłącznie kopią, interpretacją tego, co już zostało dawno wydane. Ja patrzę na to inaczej i nie przeszkadza mi wysłuchać jednego dnia In the Wake of Poseidon, czy też przykładowo Octopusa, a później sięgnąć po chociażby The Raven... Wilsona. Jasne widzę różnicę pomiędzy tymi płytami (Wilson jest niespornie znacznie przystępniejszy dla "normalnego", niewprawionego słuchacza), ale to nie oznacza, że z góry skreślam to co wydaje Wilson, czy przykładowo zespoły ze Skandynawii (niech będzie Agusa, Arabs in Aspic). A skoro już przywołałem The Raven, to ciężko uznać chociażby utwory nr 1, 3, 4 i 5 za zwyczajne piosenki zagrane w pretensjonalny sposób.

      Usuń
    4. No tak, ale co z tego, że się przyznał do oczywistej (bo nie sądzę, żeby ktoś znał Wilsona, a KC nie) inspiracji? Kopiowanie twórczości innego wykonawcy sprzed 40 lat jest zaprzeczeniem progresywności (rozwoju) i eksperymentowania, i świadczy o tym, że Wilson nie jest ambitnym twórcą, tylko zwykłym odtwórcą. Przykładem na to, że z twórczości King Crimson nawet obecnie (prawie dekadę po "Grace for Drowning") można czerpać w bardziej kreatywny sposób jest np. zeszłoroczny album "Million Miles" polskiej grupy Merkabah.

      Ale ogólnie faktycznie uważam, że nie ma sensu słuchać współczesnej muzyki czerpiącej z rocka progresywnego. To tylko nudne powielanie wciąż tych samych schematów. Współcześni wykonawcy wypaczają i upraszczają istotę rocka progresywnego, według nich tego typu granie polega na graniu długich, wielowątkowych utworów, ze skomplikowanymi partiami solowymi i smętnymi melodiami. Trudno zresztą stworzyć coś interesującego, kiedy czerpie się inspiracje od kilku progowych grup i chce się grać dokładnie jak one. Tymczasem tamte klasyczne zespoły miały bardzo rozległe inspiracje - ich muzycy słuchali muzyki klasycznej, awangardy, jazzu, itd. i z tych inspiracji próbowali stworzyć coś zupełnie własnego. I myślę, że gdyby dzisiaj ktoś czerpał z tak różnorodnej muzyki i próbował zagrać ją po swojemu, to też powstałoby coś interesującego.

      Ale nawet odrzucając współczesnego pseudo-proga, zostaje do słuchania naprawdę mnóstwo kreatywnej i wartościowej muzyki. Oprócz Pink Floyd, King Crimson, Genesis, Yes, ELP, Jethro Tull i Camel są przecież jeszcze Gentle Giant i Van der Graaf Generator, jest scena Canterbury (co najmniej kilkanaście ciekawych zespołów), jest krautrock (jeszcze więcej interesujących wykonawców), jest zeuhl (Magma, Dun, Kultivator, Eskaton i inni), jest avant-prog (Henry Cow, Art Bears, Univers Zero i inni). Ogrom muzyki, którego poznawanie zajmuje całe lata.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024