[Recenzja] UFO - "UFO II: Flying" (1971)



"UFO II: Flying", opatrzony wiele mówiącym podtytułem "Space Rock", to album wyjątkowo długi, jak na czasy przedkompaktowe. Zabrakło dosłownie kilku sekund do pełnej godziny. Mimo tego, wydano go na jednej płycie winylowej, dzięki czemu oszczędzono słuchaczom konieczności zmieniania co chwilę stron (najkrótsza trwałaby siedem minut). Dziś wytwórnie muzyczne nie są już tak wyrozumiałe i nawet znacznie krótsze albumy ukazują się na dwóch płytach, dzięki czemu można je sprzedawać w wyższej cenie... Ale nie o tym miał być ten tekst, a o najbardziej niezwykłym albumie w dorobku brytyjskiej grupy UFO. Zaskakujący jest już sam postęp, jaki muzycy poczynili w ciągu ledwie roku, jaki minął od ich debiutanckiej sesji. Zaledwie dwanaście miesięcy po wydaniu niemalże amatorskiego "UFO 1", zaproponowali dojrzałe, w pełni świadome i dość oryginalne dzieło. Bardzo rozwinął się przez ten czas gitarzysta Mick Bolton. Wciąż gra w nieskomplikowany sposób, ale bardziej pomysłowo i z większą pewnością siebie. Jego partie już nie muszą być chowane w miksie. Tym razem to na nim spoczywa obowiązek prowadzenia linii melodycznych. Jednak partie basu Pete'a Waya wciąż są bardzo dobrze słyszalne, a muzyk ma sporo miejsca do popisu w rozbudowanych fragmentach instrumentalnych.

Już na sam początek zespół proponuje niespełna siedmiominutowy "Silver Bird". Rozpoczyna się od spokojnego gitarowego motywu - prostego, ale przyciągającego uwagę - wspartego wyraźną grą sekcji rytmicznej. Phil Mogg śpiewa wyjątkowo czystym głosem, dopiero wraz z zaostrzeniem muzyki jego głos nabiera charakterystycznej szorstkiej barwy. W utworze dominują jednak fragmenty instrumentalne, kojarzące się trochę z koncertowymi improwizacjami grupy Cream. Z jeden strony muzycy muszą ściśle ze sobą współpracować, ale  z drugiej - każdy stara się jak najlepiej pokazać własne umiejętności. Bardzo fajnie to wyszło, choć oczywiście na poziomie Cream. Jednak, gdy w pewnym momencie improwizacja nabiera bardziej psychodelicznego charakteru, takie porównania przestają mieć sens. Zespół proponuje własną wizję takiego zespołowego grania. Jednak w pełni skrzydła rozwija dopiero w następnym na płycie, dziewiętnastominutowym "Star Storm". To już prawdziwy spacerockowy odlot. Rozpoczyna się od monotonnego pulsu gitary basowej, któremu towarzyszą przetworzone, kosmiczne dźwięki gitary. Dopiero po dwóch minutach utwór nabiera bardziej piosenkowego charakteru. W tej części znalazło się miejsce i na bardzo chwytliwy gitarowy motyw przewodni, i na zadziorne, hardrockowe riffowanie, któremu wtórują szorstkie partie Mogga, i na dłuższe solówki gitarzysty. Ale potem klimat znów całkiem się zmienia, na bliższy dokonaniom Pink Floyd z okolic "A Saucerful of Secrets" czy środkowej części "Echoes". Przed końcem nagrania następuje jeszcze kilka zwrotów akcji, ale całość brzmi bardzo spójnie i ani przez chwilę nie nudzi.

Album zawiera także dwa krótsze, niespełna czterominutowe, utwory: rozpędzony, właściwie hardrockowy "Prince Kajuku", z całkiem udanymi popisami Boltona na tle energetycznej gry sekcji rytmicznej, a także instrumentalny, częściowo balladowy "The Coming of Prince Kajuku". To jednak najmniej ciekawe fragmenty całości, trochę zbyt zwyczajne, bardziej w stylu poprzedniej płyty. Przynajmniej zapewniają chwilę odpoczynku przed kolejnym spacerockowym jamem. Tytułowy "Flying" to przekraczające długość dwudziestu sześciu minut nagranie, pełne zmian nastroju i motywów. Jest tu niemal wszystko, od fragmentów balladowych, przez bluesrockowe, spontaniczne granie w stylu Cream oraz hardrockowe riffowanie bliskie Led Zeppelin, a po psychodelię z okolic wczesnego Pink Floyd. Całość wypada jednak odrobinę mniej spójnie od "Star Storm". I w sumie nie zaszkodziłoby, gdyby w kilku momentach trochę ją poskracać (szczególnie niepotrzebne wydaje się kilka ostatnich sekund, z puszczoną wspak recytacją fragmentu wiersza "Gunga Din" Rudyarda Kiplinga), a nawet podzielić na kilka osobnych utworów. Ogólne jednak pozostawia pozytywne wrażenie, ponieważ muzycy wykazują się tutaj całkiem sporą pomysłowością, co pozwala im obejść - szczególnie Boltonowi - techniczne ograniczenia. 

"UFO II: Flying" to jeden z najciekawszych albumów nagranych przez zespół kojarzony przede wszystkim z hard rockiem, a przy tym zdecydowanie najlepsze, co ukazało się pod szyldem UFO. Nie jest to granie szczególnie wyrafinowane, raczej rażące prostotą, a czasem pewną nieporadnością, jednak przeważnie muzykom udaje się stworzyć całkiem ciekawy klimat i autentycznie wciągnąć słuchacza w te swoje psychodeliczne jamy. Trochę tu niepotrzebnych fragmentów, ale przeważa naprawdę fajne granie. Szkoda, że zespół wkrótce rozstał się z Boltonem i poszedł w całkiem innym kierunku. Ten pierwszy okres uzupełnia singiel "Galactic Love", bardzo mocno zainspirowany wczesnym Pink Floyd, a także koncertówka "Live" (znana też pod tytułem "U.F.O. Landed Japan"), na której jednak zespół prezentuje bardziej bluesrockowy materiał, nie najlepiej w nim wypadając.

Ocena: 8/10



UFO - "UFO II: Flying" (1971)

1. Silver Bird; 2. Star Storm; 3. Prince Kajuku; 4. The Coming of Prince Kajuku; 5. Flying

Skład: Phil Mogg - wokal; Mick Bolton - gitara; Pete Way - gitara basowa; Andy Parker - perkusja
Producent: Guy Fletcher i Doug Flett


Komentarze

  1. Bezwzględnie najlepsza ich płyta. I w zasadzie jedyna, która wyrasta poza hard rockową (czy jakąkolwiek inną) druga ligę. Naprawdę oryginalna, wyrazista, pomysłowa muzyka. Zresztą UFOII jest cały czas bardzo wysoko ceniona przez fanów proga i w ogóle klasycznego rocka, podczas gdy nawet najlepsze płyty z Schenkerem (o późniejszych nie wspominając) trafiają tak naprawdę wyłącznie do maniaków hard rocka.

    Jeżeli chodzi o UFO w formule stricte hard rockowej, to poza kilkoma momentami na Phenomenon lubię w zasadzie tylko Strangers in the Night - bardzo fajny koncert, paradoksalnie o niebo lepszy niż Live z Boltonem. I to by było na tyle, całą resztę traktuję jako muzykę tła.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetna, a trochę zapomniana płyta. Utwór "Flying" to arcydzieło. Szkoda, że panowie dalej nie grali w takim stylu, bo byli w tym dobrzy (choć paradoksalnie wolę ich prostsze krążki z Michaelem Schenkerem).

    P.S. Czy pojawią się też recenzje następnych płyt UFO?

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetna recenzja. Każdy hardcorowy fan UFO (jak ja;) powie, że to najlepsza płyta zespołu. Moim zdaniem jeden z najbardziej klimatycznych LP w historii. Okres z Schenkerem rzeczywiście był bardziej "mainstreamowy" ale przyniósł świetną Force It i idealnie go podsumowującą koncertówkę Strangers in The Night. Dał też zespołowi umiarkowany sukces komercyjny, bez którego wytwórnie nie były by zainteresowane wydawaniem kolejnych płyt co mogło być głównym powodem zmiany brzmienia. Kto więc wie co lepsze- UFO z obecnym dorobkiem czy z ewentualną trzecią studyjną, "kosmiczną" płytą po której zespół by się rozpadł.Moim zdaniem to pierwsze ale mogę nie być obiektywny bo uwielbiam również okres z Chapmanem i Moorem przy gitarze i płytę "High Stakes Dangerous Man" z Archerem.
    Gdybyś miał czas i ochotę to z okresu post-Schenkerowskiego polecam zrecenzować płytę The Wild, the Willing and the Innocent, najbardziej chyba niedocenianą w dyskografii zepołu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dobra robota Panie Pawle!!!! Dla Mnie to jedyny album UFO który wytrzymał próbę czasu.Debiut jest niezły choć niedopracowany,koncert z Boltonem też ma swoje momenty,natomiast albumy z Schenkerem to tylko hardrockowe rzemiosło.Ot taka druga liga hardrocka,można posłuchać ale bez nadmiernej ekscytacji.

    OdpowiedzUsuń
  5. UFO było ciekawsze z Boltonem, bardziej kreatywne i mniej monotonne, a " Flying " to ich opus magnum. Nie zgodzę się tylko, że nagrali to kiepscy instrumentaliści (opinia z komentarza). Sekcja rytmiczna spisuje się na 2 pierwszych dziełach naprawdę świetnie, szczególnie partie basu Waya są fantastyczne.

    Obecnie oceniłbyś " Flying " niżej niż 5 lat temu w trakcie pisania recenzji?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sekcja rytmiczna była dobra co najwyżej na blues/hard-rockowe standardy (choć nie tak dobra, jak np. Bruce/Baker czy Cox/Miles). Natomiast w porównaniu z tym, co robili niektórzy muzycy grający rock progresywny, nie mówiąc już o jazzmanach, wypada blado. A przecież tym albumie zespół aspiruje do grania czegoś ambitnego, nawet sprytnie obchodząc swoje braki w technice, ale wciąż słychać, że to amatorzy. Nie mówię, że to źle, bo pomysłowy amator może stworzyć coś ciekawszego, niż profesjonalista bez pomysłów. Wyjaśniam tylko, że to nie byli dobrzy instrumentaliści.

      Prawdopodobnie ocena byłaby inna, ale nie słuchałem tego od lat.

      Usuń
    2. Skoro wyróżniająca się w owych wymienionych standardach sekcja rytmiczna zostaje nazwana amatorami, można rozumieć przez to, że wszyscy (albo ponad 99% z nich) blues / hard rockowcy to amatorzy, bo np. jazzmani czy ludzie grający muzykę klasyczną od nich są dużo lepsi.

      Usuń
    3. Tyle tylko, że ja nie napisałem, że się jakoś bardzo wyróżnia, lecz jest po prostu dobra na tle tych stylów (ale innych już niekoniecznie). Z tego twierdzenia absolutnie nie wynika, że w tym stylach nie ma muzyków o większych umiejętnościach. Nie ma ich wielu, ale zdarzają się - sam zresztą podałem w poprzednim komentarzu przykłady dwóch takich sekcji rytmicznych.

      Inna sprawa, że w tych stylach wcale nie są potrzebne jakieś wybitne umiejętności, żeby grać dobrą muzykę. Ważniejsza jest wyobraźnia. Oczywiście, najlepiej gdy obie te rzeczy idą w parze. Ale kiepscy instrumentaliści (na tle ogółu muzyki) mogą nagrać dobry album, jeśli mają na niego jakiś pomysł. A w drugą stronę to nie działa - perfekcyjne opanowanie techniki gry na nic się nie zdaje, jeśli nie ma się nic więcej do zaoferowania.

      Usuń
  6. 3 krótsze utwory się bronią, reszta, a zwłaszcza ostatni 20min. wywołują u mnie ziewanie, a podchodziłem do tego albumu ok 10 razy... Nie ma tu nic, co by tłumaczyło takie rozciąganie materiału, nie zachwyca technika, na kilka dobrych momentów przypada kilka złych. Nawet 35min mogło by być zbyt rozwodnione, a 59min to lanie wody na całego, na pocieszenie powiem, że jedynka jest jeszcze słabsza, a pierwszy album live to prawie to samo co flying, tylko w gorszej jakości. Z jakiegoś powodu te 3 pierwsze wydawnictwa nie mają współczesnych wznowień. Wg mnie dobrze zrobili, że zarzucili to przynudzanie w późniejszej działalności, inaczej nikt by o UFO nie pamiętał, a zespół jest w gronie moich ulubionych i muzycznie zaliczam go do pierwszej ligi hard rocka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Szczerze? Słuchałem tylko tej płyty, pozostałych nie znam, ale planuję przesłuchać debiut. Natomiast, słyszałem średnio pochlebne opinie o następnych albumach tego zespołu, pójście w granie bardziej komercyjne, typowe, jeśli można tak to określić, więc raczej wypadałoby docenić tę płytę, bo jest po prostu dobra.

      Usuń
  7. Może kiedyś mi przejdzie, ale od momentu, kiedy go przesłuchałem to dla mnie jeden z najbardziej niedocenionych albumów ever (a nie licząc tych, które nie zostały docenione, bo są po prostu zbyt trudne - tego mimo wszystko bym tak nie określił - to może nawet bez “jeden z”). Zwłaszcza zniknięcie Micka Boltona ze świata muzyki wkrótce po jego nagraniu (a także brak informacji o jego losach - nie ma nawet swojej strony na angielskiej Wikipedii! Biorąc pod uwagę późniejszy sukces komercyjny UFO, wydaje mi się to naprawdę dziwne, jakby facet zniknął z powierzchni ziemi. I chyba nie jestem w tym odczuciu osamotniony: http://ufothebestbandintheworld.blogspot.com/2013/07/does-anyone-know-what-is-up-with-mick.html, https://www.youtube.com/watch?v=AVQm8kZB2b0) jest dla mnie wielką zagadką - to, co gra momentami jest naprawdę niesamowite. Wokal Phila Mogga nie jest wybitny, ale słyszę w nim takie odczucie “ekstazy kosmosu”, dzięki któremu idealnie pasuje do takiej muzyki, co słychać zwłaszcza w “Star Storm”.

    “Silver Bird” to świetne wprowadzenie do albumu, bardzo ciekawie rozwija się z piosenki w improwizację (jak dla mnie mogłaby być ona dłuższa, ale wtedy pewnie album nie zmieściłby się na jednym winylu). W “Star Storm” znakomity jest zwłaszcza chwytliwy hardrockowy fragment, a także improwizacje Boltona po części eksperymentalnej. Ta ostatnia może trochę mi się dłuży (kojarzy mi się, tak jak tobie w recenzji, ze środkową częścią “Echoes”, która też moim zdaniem nieco odstaje od reszty utworu), ale tak jak w utworze Pink Floyd reszta jest na tyle wspaniała, że rzutuje na ocenę całości.

    Nawet te dwa najkrótsze utwory są bardzo udane - “Prince Kajuku” to czadowy kawałek, a “The Coming of Prince Kajuku” jest bardzo przyjemne i ze swoją kosmiczną atmosferą dobrze pasuje do reszty albumu.

    A to, co jest wcześniej to i tak tylko przystawka przed potężnym utworem "Flying”. Nie wiem, czy jakikolwiek utwór o długości wynoszącej ponad 25 minut zlatuje mi równie szybko. Fantastyczna, majestatyczna część początkowa, później przechodzi (wg mnie płynnie, absolutnie nie rozdzieliłbym tego na kilka utworów) w część hard rockową, lubię w niej zwłaszcza ten początek oparty na (dla mnie trochę plemiennie brzmiącym) rytmie. Potem stopniowo zwalnia i jest ten genialny moment, kiedy milkną pozostałe instrumenty i zostaje tylko gitara. Następnie wraca część początkowa, ale gra Boltona jest już jakby delikatniejsza (przez chwilę brzmi dla mnie nawet trochę jak akustyczna). I jeszcze to potężnie wybrzmiewające zakończenie... Ostatnie 30 sekund jest zbędne, ale nie przeszkadza mi to jakoś bardzo.

    Reszta dyskografii zespołu niestety nawet się nie zbliża do tego poziomu, chociaż lubię parę kawałków (zwłaszcza w wersjach ze “Strangers in the Night”).

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024