[Recenzja] Faith No More - "Sol Invictus" (2015)



Dla wielu jest to z pewnością jedna z najbardziej wyczekiwanych premier tego roku. Faith No More, być może najciekawszy przedstawiciel rockowego mainstreamu lat 90., opublikował właśnie pierwszy od osiemnastu lat album studyjny. Czego można się spodziewać po takim wydawnictwie? Raczej nie równie świeżego podejścia, co na takich płytach, jak "The Real Thing", "Angel Dust" czy "King for a Day,,, Fool for a Lifetime". Już przecież ironicznie zatytułowany "Album of the Year" świadczył o wypaleniu przyjętej przez zespół formuły i braku pomysłów na dalszy rozwój. Po zawieszeniu działalności muzycy mogli realizować się artystycznie we własnym zakresie, z czego skorzystał przede wszystkim Mike Patton, powołując liczne projekty. Teraz natomiast nie po to kwintet odnowił współpracę pod starym szyldem, by próbować czegoś nowego. Byłoby jednak dobrze, gdyby nowy album, nie mając do zaoferowania żadnych świeżych pomysłów, przynajmniej zawierał równie udany materiał co poprzednie. Już zapowiadające go single rozwiały takie nadzieje.

Wybrany do promocji jako pierwszy "Motherfucker", opublikowany już w listopadzie zeszłego roku, rozczarowuje kompletnie nijaką, monotonną muzyką, będącą akompaniamentem dla jednostajnie deklamującego w zwrotkach Roddy'ego Bottuma oraz pretensjonalnego refrenu śpiewanego przez Pattona. Tak nijaki kawałek na "Album of the Year" byłby niepotrzebnym wypełniaczem. Trochę lepszy okazał się drugi singiel, "Superhero". Już początek z klawiszowym motywem i ciężkim riffem gitary przywodzi na myśl "Angel Dust", a gdy dochodzi do tego zwariowana, bardzo plastyczna partia Pattona, otrzymujemy Faith No More w najlepszym wydaniu. Wrażenie psuje jednak spokojniejszy refren, składający się z nudnego powtarzania jednego wersu. A potem - pomijając mało ciekawe solo gitarowe Jona Hudsona - nie dzieje się już praktycznie nic, jedynie powtarzają się te same motywy. I to jest chyba główny problem całego albumu. Nawet jeśli muzycy mieli jakiś pomysł, będący punktem wyjścia do powstania utworu, to kompletnie nie wiedzieli jak go rozwinąć. Strasznie dużo w tych kawałach powtarzalności, a słabym ogniwem są często refreny - mało wyraziste, nierzadko niepasujące do reszty nagrania.

Dużo tutaj takiego nieco bardziej stonowanego grania, przypominającego co bardziej nużące fragmenty "Album of the Year". Taki jest rozpoczynający całość kawałek tytułowy, który z początku daje jeszcze nadzieję, że dokądś zmierza, ale nic się tu nie chce wydarzyć. Albo piosenkowy "Sunny Side Up" (nie zdziwię się, jeśli będzie to kolejny singiel) i przypominający tango "Rise of the Fall", które znów dość obiecująco się zaczynają, a szybko zostają zrujnowane topornymi refrenami, po których tradycyjnie następuje już tylko powielanie wcześniejszych motywów. Ciekawiej wypada najdłuższy na płycie "Matador", gdzie muzykom udaje się zbudować dość fajny klimat i nie zepsuć go do samego końca. Dość przyjemnie wypada też akustyczny, lekko gospelowy "From the Dead", choć to głównie zasługa popisowej partii wokalnej Pattona. Akurat te dwa nagrania obroniły by się też na "Album of the Year". Ale nie na trzech poprzednich wydawnictwach. Choć czasem zespół usilnie próbuje przywołać klimat "Angel Dust" lub "King for a Day... Fool for a Lifetime". Do tego pierwszego nawiązuje nie tylko w "Superhero", ale też "Separation Anxiety", w którym metalowy riff kontrastuje z klawiszowym tłem. Natomiast do drugiego w "Cone of Shame" i "Black Friday", łączących spokojniejsze fragmenty z metalowym ciężarem. W tych dwóch środkowych znów świetnie wypada Patton, ale instrumentalne wykonanie i same kompozycje stoją na bardzo przeciętnym poziomie.

"Sol Invictus" to najkrótszy z teraz już pięciu albumów Faith No More z Mike'em Pattonem, a i tak okazuje się najbardziej z nich nużącym. Całość sprawia wrażenie zbioru odrzutów po poprzednich longplayach. Na plus wypadają tutaj na pewno partie Pattona - choć nie są to już takie akrobacje wokalne, jak w latach 90. - a także dwa ostatnie utwory i może fragmenty kilku innych, choć to w sumie też tylko popłuczyny po dokonaniach z przeszłości. "Sol Invictus" to album, do którego z całą pewnością nie będę wracał. Nie ma po prostu do czego. To wszystko zespół proponował już wcześniej, tylko zwykle na dużo lepszym poziomie. Kompletnie niepotrzebny powrót.

Ocena: 4/10



Faith No More - "Sol Invictus" (2015)

1. Sol Invictus; 2. Superhero; 3. Sunny Side Up; 4. Separation Anxiety; 5. Cone of Shame; 6. Rise of the Fall; 7. Black Friday; 8. Motherfucker; 9. Matador; 10. From the Dead

Skład: Mike Patton - wokal; Roddy Bottum - instr. klawiszowe, wokal (8); Jon Hudson - gitara; Billy Gould - gitara basowa; Mike Bordin - perkusja
Producent: Billy Gould


Komentarze

  1. Mnie single początkowo rozczarowywały, ale z biegiem dni je polubiłem. Jesteśmy zgodni w jednej sprawie - "Sol Invictus" to solidny album, pozbawiony niepotrzebnych treści.

    OdpowiedzUsuń
  2. To solidna płyta, ale jakoś niczym mnie nie zachwyciła. Brzmi raczej jak zbiór odrzutów z płyt z lat 90. niż pierwszorzędny materiał, więc dziwi mnie że ma taką samą ocenę :P

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024