[Recenzja] Jethro Tull - "Aqualung" (1971)



Jethro Tull od początku kariery odnosił spore sukcesy komercyjne. Gdyby jednak zespół zakończył działalność po wydaniu trzech pierwszych albumów, dziś miałby status podobny do, powiedzmy, Atomic Rooster czy East of Eden. Byłby to zatem zespoł kultowy w pewnych, niewielkich kręgach, ale obecnie kompletnie nieznany wśród przypadkowych słuchaczy, całkowicie ignorowany przez mainstreamowe media. Jednak czwarty album zespołu to prawdziwy kanon muzyki rockowej. Co ciekawe, jeśli patrzeć wyłącznie na notowania sprzedaży, "Aqualung" wcale nie był największym sukcesem grupy. W rodzimej Wielkiej Brytanii doszedł do 4. miejsca, a więc niżej od dwóch poprzedzających go albumów, natomiast w Stanach osiągnął 7. pozycję, który to wynik pobiły trzy kolejne longplaye. A jednak to właśnie "Aqualung" na przestrzeni lat sprzedał się w największej ilości egzemplarzy, w samych Stanach pokrywając się trzykrotną platyną. Przyniósł też kilka hitów, bez których już nie mógł obyć się żaden koncert grupy.

Materiał zarejestrowano na przełomie lat 1970/71 we właśnie otwartym londyńskim Island Studios (obecne Sarm West Studios). Sesja rozpoczęła się jeszcze z Glennem Cornickiem w składzie, jednak wkrótce się go pozbyto - ponoć prowadził zbyt rozrywkowy tryb życia. Nie jest do końca jasne, czy na albumie wykorzystano zarejestrowane przez niego partie. W każdym razie nazwisko Cornicka nie pojawiło się na okładce. Nowym basistą został natomiast Jeffrey Hammond, doskonale znany wielbicielom Jethro Tull z... tekstów. To właśnie Hammond jest bohaterem utworów "A Song for Jeffrey" z "This Was", "Jeffrey Goes to Leicester Square" z "Stand Up" oraz "For Michael Collins, Jeffrey and Me" z "Benefit". Do składu dołączył także klawiszowiec John Evan, który gościnnie udzielał się na poprzednim albumie. Hammond i Evan byli zresztą pierwszymi muzykami, z jakimi współpracował Ian Anderson, jeszcze przed sformułowaniem Jethro Tull.

"Aqualung" to dość luźny album koncepcyjny. Pierwsza strona winylowego wydania, o podtytule tożsamym z całym longplayem, opowiada o różnych ludziach, jak obleśny bezdomny Aqualung czy nastoletnia prostytutka Zezowata Mary. Druga strona, "My God", jest z kolei wypełniona w znacznej części utworami krytykującymi zorganizowaną religię. Taka forma albumu kojarzy się z rockiem progresywnym, jednak pod względem stylistycznym jest to bezpośrednia kontynuacja "Benefit". Ponownie mamy do czynienia z mieszanką dość specyficznego hard rocka oraz folku. Największa różnica dotyczy brzmienia, w którym znacznie większą rolę odgrywają partie klawiszowe - pianina, elektrycznych organów czy melotronu - nieco zaś mniej tutaj fletu Andersona.

Tytułowy otwieracz to chyba najbardziej znana kompozycja Jethro Tull, zbudowana na charakterystycznym, choć nieco topornym, hardrockowym riffie. Tylko trochę więcej polotu ma gitarowa solówka Barre'a, klawiszowe ozdobniki Evana oraz akustyczne zwolnienia w refrenie. W hardrockową stylistykę wpisuje się również "Cross-Eyed Mary", pomimo istotnej roli klawiszy i fletu. Po latach własną wersję tej kompozycji nagrała grupa Iron Maiden (trafiła na stronę B singla "The Trooper"). Reszta pierwszej strony albumu to już jednak granie o zupełnie innym klimacie: niemal stricte akustyczne, z wyraźnymi wpływami brytyjskiego folku oraz muzyki dawnej. Zarówno miniaturkom "Cheap Day Return" i "Wond'ring Aloud" (pomijając dość ckliwą orkiestrację tego drugiego), jak i nieco bardziej rozbudowanemu "Mother Goose", nie można odmówić uroku, ale taka seria łagodniejszych kawałków może nieco znużyć. Tym bardziej, że czadowy początek nie zapowiadał tak szybkiego i długiego uspokojenia. W zamykającym tę część płyty "Up to Me" wręcz prosiłoby się o więcej gitarowego brudu, który pojawia się tylko momentami.

Drugą stronę rozpoczyna najambitniejszy fragment longplaya, siedmiominutowy "My God" - utwór najdalej odchodzący od piosenkowej formy. Nie dzieje się tu może tyle, co w utworach Gentle Giant, jednak sporo tu zmian nastroju i motywów, od klimatycznych momentów z akompaniamentem gitary akustycznej i pianina, przez posępne hardrockowe riffowanie oraz melodyjne tematy o wyraźnie folkowym zabarwieniu, po kojarzący się ze średniowieczem fragment, w którym słychać wyłącznie chór oraz partie kilku fletów. Tutaj faktycznie zespół zbliżył się do rocka progresywnego, choć sam Anderson bardzo źle reagował na takie porównania.

Singlowy "Hymn 43" to znów bardziej piosenkowe, całkiem zresztą chwytliwe nagranie, w którym ostry gitarowy riff uzupełniają łagodniejsze partie pianina i fletu. Tylko krótkie solo gitarowe wydaje się nieco zbyt sztampowe. "Slipstream" to z kolei jeszcze jedna urocza miniaturka z akompaniamentem gitary akustycznej oraz nieco przesłodzoną orkiestracją. Fortepianowy wstęp "Locomotive Breath" to z kolei tylko zmyłka przed najbardziej rozpędzonym i najostrzejszym, ale znów nieco topornym fragmentem longplaya. Ten utwór, podobnie jak tytułowy "Aqualung", stał się prawdziwym klasykiem. Co ciekawe, Anderson musiał samodzielnie zarejestrować część solowych partii gitary oraz perkusji, ponieważ nie umiał wytłumaczyć Barre'owi i Bunkerowi jak mają grać. Finałowy "Wind-Up" to jeszcze jedno melodyjne nagranie, łączące wolniejsze, spokojniejsze momenty z hardrockowym czadowaniem. Celowo lub nie, utwór zdaje się brzmieć gorzej od pozostałych nagrań, jakby pochodził z innej sesji. Być może to wina nowego studia, na które swego czasu Anderson bardzo narzekał.

Album zawdzięcza swoją wielką popularność kilku bardzo charakterystycznym utworom, na czele z tytułowym "Aqualung" i "Locomotive Breath". Jako całość sprawia niestety wrażenie dość niezbornego, co jest o tyle dziwne, że nie jest to przesadnie eklektyczny album. Hard rock przeplata się tutaj z folkiem - w większości utworów słychać elementy obu tych stylów w różnych proporcjach. Sporadycznie dochodzą do tego pewne wpływy muzyki dawnej. I to wszystko. A jednak nie klei się to w spójną całość. Longplay broni się dzięki poszczególnym utworom (wśród których największą perłą jest "My God", świadczący o większej kreatywności muzyków niż sugerują pozostałe nagrania). To zresztą problem z większością klasycznych albumów, żeby wspomnieć tylko o nagrywanej częściowo w tym samym miejscu i czasie "Czwórce" Led Zeppelin. Jako całość zwykle nie są najlepszym wydawnictwem danego wykonawcy, ale to właśnie na nich znalazł się ten najpopularniejszy utwór lub kilka dużych przebojów.

Ocena: 7/10



Jethro Tull - "Aqualung" (1971)

1. Aqualung; 2. Cross-Eyed Mary; 3. Cheap Day Return; 4. Mother Goose; 5. Wond'ring Aloud; 6. Up to Me; 7. My God; 8. Hymn 43; 9. Slipstream; 10. Locomotive Breath; 11. Wind-Up

Skład: Ian Anderson - wokal, flet, gitara, instr. perkusyjne (10); Martin Barre - gitara, flet dyszkantowy (7); John Evan - instr. klawiszowe; Jeffrey Hammond - gitara basowa, flet altowy (7), dodatkowy wokal; Clive Bunker - perkusja i instr. perkusyjne
Gościnnie: David Palmer - aranżacja orkiestry (5,9)
Producent: Ian Anderson i Terry Ellis


Komentarze

  1. Moja ulubiona płyta zespołu. Nigdy nie przepadałem za akustycznym graniem a tutaj wszystkie tego typu kawałki są naprawde bardzo udane i świetnie uzupełniają hard rockowe numery. Przede wszystkim są tu piękne i proste melodie dzięki czemu płyta o niebo przewyższa inne prog rockowe "dzieła".Oczywiście najlepszy na płycie jest utwór tytułowy ale słynny Locomotive Breath niewiele mu ustępuje. Ja jestem też pod wrażeniem Mother Goose. Jest w tym kawałku coś magicznego. Nie przepadam za tym bardziej folkowym wcieleniem grupy i zdecydowanie wolę te mocniejdze hard rockowe albumy. Chociaż właśnie mam okres słuchania całej twórczości Jethro Tull i kto wie może ten folk jednak mi wejdzie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Według mnie Jethro Tull nie ma nic wspólnego z rockiem progresywnym dlatego nie rozumiem dlaczego są oni w wielkiej szóstce. Przecież Aqualung to zwykły rock o folkowym zabarwieniu do tego nudny. No może na siłę można podciągnąć pod prog Brick ale chyba tylko przez długość utworów.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "My God" jest dość progresywny. Właśnie przez ten utwór zaczęto zaliczać zespół do tego nurtu, co - zupełnie słusznie - wkurzało Iana Andersona. Nagrał więc "Thick as a Brick", który miał być przerysowaną wersją rocka progresywnego, wyśmiewającego jego wady. Paradoksalnie, został uznany za jedno z największych arcydzieł tego stylu. Potem zespół nagrał jeszcze jeden album w tej konwencji, "A Passion Play", tym razem na serio, a to właśnie on brzmi jak parodia progresu. Za to "Thick as a Brick" pamiętam jako całkiem udany. Jednak moim ulubionym albumem zespołu jest zupełnie nieprogresywny "Stand Up" z rewelacyjnym "Bouree".

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024