[Recenzja] Genesis - "Foxtrot" (1972)



Genesis mógł podzielić los wielu innych grup, które nie odniosły sukcesu i szybko zakończyły działalność. Na początku lat 70. zespół tonął w długach, a jako taką rozpoznawalność zdobył jedynie na mniej istotnych, pod względem biznesowym, rynkach ("Trespass" był notowany w Belgii, "Nursery Cryme" we Włoszech). Muzycy byli jednak wytrwali i... mieli odrobinę szczęścia. W 1972 roku przedstawiciele Charisma Records najwyraźniej zrozumieli, że inwestowanie w folkowy Lindisfarne w czasach, gdy taka muzyka traciła popularność, jest zbyt ryzykowne. Zamiast tego postanowili wesprzeć któregoś ze swoich bardziej postępowych podopiecznych. Na promocję Van der Graaf Generator okazało się za późno, bo zespół właśnie zawiesił działalność. Udzielono więc wsparcia Genesis. W rezultacie, czwarty album grupy, zatytułowany "Foxtrot", zyskał znacznie lepszą promocję od poprzednich, co zaowocowało 12. miejscem na liście UK Albums Chart. Był to początek pasma sukcesów, jakie zespół odnosił przez kolejne dwie dekady.

Trzeba jednak oddać temu wydawnictwu sprawiedliwość. Na "Foxtrot" znalazł się naprawdę udany materiał, pokazujący rozwój muzyków jako kompozytorów i instrumentalistów. Melotronowy wstęp "Watcher of the Skies" przyciąga uwagę, a później utwór fajnie się rozwija, łącząc chwytliwą partię wokalną, zadziorną gitarę, zróżnicowane brzmienia klawiszowe i dość złożoną grę sekcji rytmicznej. "Time Table" to dla odmiany prosta, melodyjna piosenka, bardzo przyjemna, ale trochę zbyt konwencjonalna. Bardziej złożony jest kolejny utwór, "Get 'em Out by Friday", zwracający uwagę teatralną partią wokalną Petera Gabriela, który wciela się w różne role, a towarzyszy temu odpowiednio zróżnicowana i dobrze przemyślana muzyka. "Can-Utility and the Coastliners" z początku wydaje się kolejną zwyczajną piosenką, ale z czasem interesująco się rozwija. Partie 12-strunowych gitar akustycznych i fletu przywołują ten typowy dla wczesnego Genesis, baśniowy klimat. "Horizons" to niespełna dwuminutowy popis Steve'a Hacketta na gitarze akustycznej. Ładny, ale w sumie niewiele wnoszący do całości. Więcej sensu miałby chyba jako część następującego po nim "Supper's Ready" - najdłuższego utworu w dorobku Genesis (trwa niemal 23 minuty), składający się z siedmiu zróżnicowanych części. Całość zachowuje dość spójny charakter, choć zdarza się parę dłużyzn. Ale jest tu właściwie wszystko, co może się podobać we wczesnym Genesis: baśniowy klimat, folkowe wpływy, ładne melodie i bogate brzmienie, oparte na różnych instrumentach klawiszowych, akustycznych i elektrycznych gitarach, a także partiach fletu, nie zapominając o charakterystycznym wokalu Gabriela.

"Foxtrot" pokazuje Genesis jako dojrzały zespół, któremu wciąż zdarzają się pewne potknięcia, ale który dzięki doświadczeniu coraz lepiej radzi sobie z kompozycjami, aranżacjami i wykonaniem. Fakt, że to wciąż to mniej interesujące oblicze rocka progresywnego, w którym chodzi raczej o ładne melodie i symfoniczny rozmach, niż faktyczne poszerzenie rockowych ram. Ale w takiej stylistyce jest to album wyjątkowo udany.

Ocena: 8/10



Genesis - "Foxtrot" (1972)

1. Watcher of the Skies; 2. Time Table; 3. Get 'em Out by Friday; 4. Can-Utility and the Coastliners; 5. Horizons; 6. Supper's Ready

Skład: Peter Gabriel - wokal, flet,  obój, instr. perkusyjne; Tony Banks - instr. klawiszowe, gitara, dodatkowy wokal; Steve Hackett - gitara; Mike Rutherford - bass, gitara, wiolonczela, dodatkowy wokal; Phil Collins - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Producent: Dave Hitchcock i Genesis


Komentarze

  1. Ja bym dał Foxtrot 9, może nawet 10
    Ogólnie moja miłość do głównego nurtu proga jest większa niż obiektywna wartość tej muzyki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W głównym nurcie proga są i rzeczy o bardzo wysokiej wartości obiektywnej, jak i takie, których wartość należy uznać za dyskusyjną. Akurat Genesis jest gdzieś pomiędzy, choć większości płyt bliżej do tej drugiej kategorii.

      Usuń
    2. Po zapoznaniu się bardziej z Generatorem, Olbrzymem, Gongiem i Karmazynowym Królem czasów Wettonowskich zmieniłem zdanie, choć Genesis nadal pozostaje dobre

      Usuń
    3. Bo Genesis to tylko i aż ładne, często rozbudowane, ale jednak piosenki o takim urokliwym, ale jednak nieco kiczowatym klimacie baśniowym, niby czerpiące z muzyki poważnej, ale akurat z nie najciekawszej epoki neoromantyzmu. Tak więc jest to pewnie zespół, który najłatwiej załapać z tych progresywnych gigantów - nie licząc Pink Floyd, bo on jest poza skalą - ale jak się już człowiek zagłębi w ambitniejsze granie, to okazuje się, że Genesis w sumie najmniej miał do zaoferowania z tych głównych progowych kapel. Można słuchać, jeśli się lubi taką baśniową stylistykę albo gdy od muzyki wymaga się przede wszystkim by była melodyjna, można też z sentymentu. Na pewno lepiej słuchać Genesis niż jego naśladowców. Jednak nie jest to wybitna muzyka.

      Usuń
    4. @Adrithgor a dziś u ciebie ma tylko "Foxtrot" 6/10. Duża różnica patrząc na wrzesień 2020, racja warto się rozwijać ale nie można zapomnieć że prostsza muzyka wciąż może być dobra.

      Usuń
    5. Poznałem bardzo dużo muzyki od września 2020, więc oczywiście moje opinie na rzeczy niegdyś przeze mnie wielbione się zaktualizowały. Jak w czerwcu 2020 poraz pierwszy przesłuchałem Close To The Edge, leżąc w łóżku ze słuchawkami, to dosłownie nie mogłem wstać, czułem, że jest to szczyt muzyki. Ostatnio sobie powtórzyłem, no i cóż, rzecz ładna, ciekawa, niewątpliwie mistrzowsko zrobiona, ale w porównaniu do stanu poprzedniego - dupy nie urwała.
      Nie twierdzę, że prostsza muzyka nie może być dobra (może być w swojej prostocie wybitna - przykładem niech tu będzie Leonard Cohen), ale podczas słuchania Genesis mam wręcz wrażenie, że silą się na muzyczną złożoność, zamiast realizować się w uroczej prostocie. Budują jakiś tam klimat, ale obecnie do mnie on nie przemawia, choć nie wykluczam, że to się zmieni.

      Usuń
    6. Na mnie akurat "Close to the Edge" początkowo nie zrobił wrażenia. Doceniłem go po latach, jak już w międzyczasie poznałem dobrze te wszystkie avant-progi, zeuhle, Canterbury czy krautrocki, więc nie ma tu reguły. A co do prostszej muzyki, to teraz łatwiej mi ją docenić niż wtedy, gdy dopiero wsiąkałem w tę ambitniejszą. Rozwój jako słuchacza doprowadził mnie nie do tego, by słuchać coraz bardziej zaawansowanych rzeczy, ale by znajdować coś dla siebie niemal w każdym rodzaju muzyki.

      Usuń
  2. Czy w związku z tym "wynudzeniem" ta recenzja też jest do (kolejnej już) poprawki, czy to kwestia zamknięta?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem. Tamten jeden odsłuch, kiedy płyta leciała bardziej jako tło, raczej nie powinien o tym przesądzać - może akurat nie miałem nastroju do takiej muzyki.

      Usuń
  3. Takie dwa wnioski. 1 odnośnie progrocka: idąc tropem definicji "progresywnosci" a więc postępu, rozwoju należałoby uznać niejeden album zespołów tego nurtu za zachowawczy jeśli nie bedacy krokiem wstecz. Natomiast jeśli potraktować nazwe progrock bardziej umownie, historycznie w sensie iż wiele zespołów tego nurtu z lat 70tych łączyło rock z muzyką poważna mniej raziloby określenie "neo progressive" na zespołu typu Marillion;) 2. Dla mnie osobiście najbardziej baśniowo brzmiącym albumem Genesis jest Wind and Wuthering i to głównie za sprawą klawiszy. No.dobrze a Foxtrot? Mniej go cenie niż Selling England czy kolejne 3 po nim. Bardzo dobre Watcher oraz Can Utility. Suppers Ready bo ja wiem- najbardziej lubię fragment Willows Farm. Końcówka pretensjonalna.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ta druga definicja prog rocka jest jednak dużym uproszeeniem, bo nie każdy zespół rockowy progresywny w dosłownym znaczeniu sięgał po inspiracje muzyką klasyczną, a jeśli tak, to w różnym stopniu i nie zawsze była to główna inspiracją. Np. Pink Floyd tylko we wczesnych latach trochę nawiązywał do XX-wiecznej poważki. Z kolei Jethro Tull czerpał niekoniecznie z tej poważnej muzyki dawnej. A mówimy tu o dwóch zespołach powszechnie zaliczanych do tzw. Wielkiej szóstki proga. Nawet u tych sześciu zespołów podejście jest tak różne, że trudno tu mówić o jakimś konkretnym sposobie grania. A przecież są jeszcze całkiem odmienne nurty proga, jak Canterbury, krautrock, zeuhl czy Rock in Opposition. I jedynym wspólnym mianownikiem okazuje się ta dosłowna progresywność.

      Ergo, nie traktowałbym w ogóle rocka progresywnego jako stylu, a podejście do muzyki.

      Rock neo-progresywny to mimo wszystko niezłe określenie muzyki, która progresywną nie jest ale bezpośrednio nawiązuje do wybranych twórców, którzy byli progresywni.

      Usuń
  4. Właśnie Genesis chocby na albumie Foxtrot, Yes i ELP a także King Crimson w latach 70tych zawierali sporo "patentów" rodem z muzyki klasycznej (ktora to nie zawsze była powazna). Nie chodzi o to czy akurat to było głównym wyznacznikiem rocka progresywnego ale akurat zespoły nurtu neo progressive najmocniej odnosiły się do tego aspektu stylu swoich protoplastów. Dla mnie okreskenie rock progresywny to jednak termin określający pewna, by tak rzec, epokę w dziejach rocka. Obecnie w czasach gdy wszystko juz było trudno mówić o progresywnosci.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rzeczywiście największej liczby naśladowców doczekała się ta symfoniczna odmiana proga. Ale z drugiej strony, najsłynniejszy epigon progresywnych twórców, czyli zespół Porcupine Tree, w ogóle do tej odmiany nie nawiązywał - jego inspiracje to przede wszystkim Pink Floyd, a na wczesnych płytach także Tangerine Dream, Gong czy Neu!, czyli grupy spoza tego głównego nurtu proga.

      Trudno mi się zgodzić ze stwierdzeniem, że w muzyce wszystko już było, podczas gdy niektóre gatunki cały czas się rozwijają, np. szeroko rozumiana elektronika czy hip-hop. A biorąc pod uwagę, że progresywność w rocku najczęściej sprowadzała się nie do tworzenia czegoś całkowicie nowego, a raczej absorbowania elementów innych gatunków, to wciąż rozwój rocka jest możliwy. Jedną z bardziej progresywnych rzeczy w rocku z ostatniego ćwierćwiecza były te płyty Radiohead, na których zespół zainspirował się ówczesną elektroniką, np. nurtem IDM. Od tamtej pory elektronika się rozwinęła, więc znów można zaczerpnąć z niej jakieś świeże inspiracje. Można też czerpać z rzeczy, które w rocku już były, ale niekoniecznie w takiej konfiguracji. Współcześnie uskutecznia to chociażby grupa black midi, która miesza avant-prog, jazz rock, post-punk i inne wpływy (na tegorocznym "Hellfire" dochodzi do tego np. folk czy flamenco), a efekt nie przypomina niczego konkretnego z przeszłości czy teraźniejszości.

      Usuń
  5. To prawda że naśladowcy progrockowych kapel z lat 70tych niekoniecznie nawiazuja do "symfoniki". Co do rozwoju muzyki- nie znam wszystkich obecnych nagran.np z kręgu muzyki elektronicznej (to co do mnie dociera jest mało strawne) zaś hip hop to upadek muzyki, wstyd wymieniać te nazwę pod recenzja płyty Foxtrot. Dobrze przynajmniej że hiphopowcy przestali masakrować znane przeboje gdyż z tego co wiem obecnie musieliby zapłacić duże pieniądze twórcom tych przebojów. Heavy metal "ewoluuje" w kierunku psychopatologii. Na tych wykonawców nie da się już nawet patrzec z powodu ich wizerunku. A łączenie stylów na siłę jest pretensjonalne. Owszem- można niby połączyć jazz z metalem tylko po co?......

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przynajmniej od początku XXI wieku hip-hop to jeden z najbardziej kreatywnych nurtów w muzyce. Tylko - zupełnie jak w przypadku każdej innej muzyki w XXI wieku - te faktycznie interesujące rzeczy dzieją się albo całkiem poza mainstreamem, albo ewentualnie gdzieś na jego uboczu. Jest też druga reguła - ta najciekawsza muzyka, która dziś powstaje, często ma niewiele wspólnego z tym, jak grano w poprzednim wieku. Dlatego konserwatywni słuchacze się od tego odbijają.

      Usuń
    2. Wierzę na słowo;) do hip hopu nic mnie raczej nie przekona. Natomiast pewien kolega próbował zainteresować mnie post rockiem, póki co beż większego efektu. Odkryłem przy tej okazji iż Talk Talk nagrał swoją (nieznana mi wczesniej) ostatnią płytę w tym stylu, będąc chyba jednym z jego prekursorów. Mainstreamu nie slucham bo ja prawie nie słucham radia.

      Usuń
  6. Ale cieszy to 7 na RYM, nie mówię że żaden album Genesis nie zasługuje na taką ocenę, ale z pewnością nie jest to ten (zakładając że inne miałyby niższe)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli nie ten, to który?

      Usuń
    2. Możesz mieć rację. Ja i tak najbardziej lubię jeszcze kolejny, tylko nie wiem po co tam druga płyta.

      Usuń
    3. Hah.. z tego o którym piszesz ja nigdy nie poznałem więcej niż pierwszej płyty. Po prostu ona mnie nawet na tyle nie kupiła by słuchać tego dalej

      Usuń
    4. Domyślam się nawet czemu - zespół zrezygnował tam z rozbudowanych kompozycji i bogatych aranżacji, proponując zbiór piosenek, których głównym atutem jest ich melodyjność. Ja jednak uważam, że Genesis dużo lepiej wychodziło robienie piosenek niż proga. Nawet te późniejsze hity, szczególnie "Mama" czy "Home by the Sea" podobają mi się bardziej od suit z czasów Gabriela i Hacketta. Zresztą solowego Gabriela robiącego piosenki też stawiam wyżej, w sumie najwyżej ze wszystkiego, co związane z Genesis.

      Usuń
    5. Nie, bo idąc tym tropem nie lubiłbym Rush w identycznym wydaniu - a płyty "Grace Under Pressure" (obok koncertówki '81 jedyny album Rush jaki mam w kolekcji) czy "Roll The Bones" to są albumy do których najczęściej wracam w całości.

      "Mama" to zajebisty psychodeliczny odlot i go lubię, podobnie jak 2 czy 3 kawałki z Calling all Stations :D

      Chyba dla mnie ten pop w wykonaniu Genesis z Gabrielem był zbyt bez wyrazu, zresztą dopóki on był w tym zespole to mam wrażenie że był to taki pretekst dla jego teatrzyku, zresztą po jego odejściu to raczej zaliczali już upadki aniżeli wzloty. W sumie z fragmentu Genesis który znam najbardziej lubię właśnie "Selling..." i "Trespass", co ciekawe jakoś bardzo źle nie odbieram też debiutu.

      Usuń
    6. Akurat "The Lamb Lies Down on Broadway" jest najmniej teatralny z ich płyt z okresu 1970-74, co ma związek z tym, że Gabriel w ogóle nie uczestniczył w komponowaniu muzyki. Są tam za to jedne z najbardziej wyrazistych melodii, jakie zespół stworzył w tamtym czasie. A jeszcze co do teatru, to nadawał on grupie unikalnego charakteru, dzięki czemu Genesis ma stałe miejsce w wielkiej szóstce / ósemce / dziewiątce proga.

      Po odejściu wokalisty zespół przez jakiś czas próbował grać tak, jak przed 1974 rokiem, tylko bez Gabriela ta muzyka straciła według mnie sporo charakteru. Poniekąd wynikało to z wokalnych ograniczeń Collinsa, który zanim znalazł własny głos, nieudolnie kopiował swojego poprzednika i nadawał się tylko do spokojniejszego grania, stąd w czasach kwartetu dominowały rozwleczone ballady. Zresztą popowy Genesis też przeginał z balladami - może i stały się bardziej zwarte, ale jeszcze bardziej smętne.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024