[Recenzja] Budgie -"In for the Kill!" (1974)



"In for a Kill!" był pierwszym i zarazem największym przebojem Budgie. Longplay doszedł do 29. miejsca na UK Albums Chart. Wcześniejsze wydawnictwa zespołu w ogóle nie weszły do notowań, więc był to zadziwiający sukces. Nie doczekał go jeden z założycieli, dotychczasowy perkusista Ray Phillips, którego wkrótce przed sesją nagraniową zastąpił Pete Boot. Pod względem stylistycznym nie ma tu natomiast wielkich zmian. To bezpośrednia kontynuacja "Never Turn Your Back on a Friend". Hard rock wyraźnie zmierzający w kierunku stylistyki zwanej dziś heavy metalem, choć nie brakuje tu typowej dla lat 70. różnorodności.

Niestety, podobnie jak i wcześniejsze albumy Budgie, "In for the Kill!" jest bardzo nierówny. Znalazł się tutaj prawdopodobnie najlepszy utwór w dorobku zespołu - "Zoom Club". Rozbudowany do dziesięciu minut, z bardzo udanymi fragmentami instrumentalnymi o nieco jamowym charakterze, ale wyróżniający się także autentycznie chwytliwym refrenem (znacznie skrócona wersja kawałka została wydana na singlu). Gdyby tylko zaśpiewał tu lepszy wokalista, byłoby naprawdę super. Pod względem instrumentalnym trudno jednak do czegokolwiek się przyczepić. Zwłaszcza jak na hardrockowe standardy.

Reszta longplaya nie zbliża się jednak do tego poziomu. Muzykom wyraźnie brakowało pomysłów, czego dobitnym dowodem są dwa utwory. Pierwszy z nich to "Crash Course in Brain Surgery" (zcoverowany później przez Metallikę) - w sumie całkiem niezły hardrockowy czad, kojarzący się trochę z "Communication Breakdown" lub "Paranoid", ale raczej ze względu na podobny charakter, niż w bardziej konkretny sposób. Problem w tym, że to po prostu nowa wersja utworu wydanego już kilka lat wcześniej na singlu i amerykańskim wydaniu debiutanckiego albumu. Drugim budzącym kontrowersje nagraniem jest "Hammer and Tongs" - ewidentny i wyjątkowo bezczelny plagiat "Dazed and Confused". Oczywiście, słabszy od pierwowzoru. Muzykom tak bardzo zabrakło inwencji, że w pewnym momencie zaczynają grać archetypowego, topornego bluesa, co kompletnie nie pasuje do wcześniejszej części. I tak, pamiętam, że "Dazed and Confused" też nie jest do końca oryginalny. Jednak wersja Led Zeppelin w warstwie instrumentalnej bardzo daleko odbiega od oryginału Jake'a Holmesa (czego nie można powiedzieć o warstwie lirycznej), podczas gdy utwór Budgie w swojej zasadniczej części jest praktycznie identyczny jak nagranie grupy Jimmy'ego Page'a. Na tym przykładzie doskonale widać różnicę między twórczą inspiracją (przypadek Led Zeppelin) i pozbawionym kreatywności kopiowaniem (Budgie).

Poza tym, dużo tutaj nijakości i bezbarwności. Tytułowy "In for the Kill!", utrzymany w rytmie boogie "Running from My Soul", czy bardziej rozbudowany "Living on Your Own" mogą podobać się wielbicielom cięższych brzmień - właśnie ze względu na swoje brzmienie. Ale poza ciężarem nie mają absolutnie nic do zaoferowania. Brakuje w nich czegokolwiek, co zwracałoby uwagę i pozwalało odróżnić je od setek podobnych kawałków. Całości dopełnia "Wondering What Everyone Knows", utrzymany w klimacie balladowych miniatur z poprzednich albumów, ale odrobinę od nich dłuższy, bo przekraczający trzy minuty. I jest to zdecydowanie najlepsza ballada, jaką muzycy Budgie nagrali do tamtej pory, pozbawiona tego irytującego sentymentalizmu czy przesadnego rozwlekania. Jest to oczywiście nagranie bardzo dalekie od wybitności, ale na tym albumie - i ogólnie w twórczości zespołu - będące jednym z najjaśniejszych punktów.

Zespół nigdy specjalnie nie błyszczał kreatywnością, a częste wydawanie kolejnych albumów zdecydowanie mu nie służyło. Muzycy potrafili zabłysnąć dobrym utworem - czego najlepszym dowodem "Zoom Club" - ale nagranie równego albumu było ponad ich siły. "In for the Kill!" jako tako broni się dzięki kilku fajnym momentom (utwory od drugiego do czwartego z naciskiem na ostatni) i braku czegoś naprawdę słabego (choć po "Hammer and Tongs" pozostaje spory niesmak), ale ogólnie dominuje granie nużące swoim brakiem wyrazistości i oryginalności. 

Ocena: 6/10



Budgie -"In for the Kill!" (1974)

1. In for the Kill; 2. Crash Course in Brain Surgery; 3. Wondering What Everyone Knows; 4. Zoom Club; 5. Hammer and Tongs; 7. Running from My Soul; 8. Living on Your Own

Skład: Burke Shelley - wokal i bass; Tony Bourge - gitara; Pete Boot - perkusja
Producent: Budgie


Komentarze

  1. Moja ulubiona płyta Budgie. Wchodzi gładko od początku do końca i tak najbardziej lubię jej słuchać. A „Zoom Club” to mistrzostwo świata. Jak ten numer się rozkręca i jak genialnie buja!

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak pierwszy raz słyszałem "Zoom Club", myślałem, że przełączyłem niechcący na kawałek jakiejś kapeli z kobietą na wokalu :D Bardzo lubię wokal Shelleya, ale czasem faktycznie aż nazbyt "wędrował" on w górę :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Dla mnie zoom club to najlepszy kawałek hard-rockowy, który nigdy się nie nudzi, ogólnie estetyka budgie najbardziej mnie przekonuje, zaraz za nią black sabbath i led Zeppelin, deep Purple to już trochę nudne i zbyt wydumane jak na rocka numery... polecam z późnego budgie płytę night flight i energetyczną balladę I turn to stone, to moim zdaniem drugi naj kawałek tej kapeli. Zachwytów nad parents nie podzielam, mimo że mam ich całą studyjną dyskografię. Prędzej pozbędę sie purpli, niż budgie...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież Deep Purple to jest proste rockowe granie. Nie wiem w którym momencie wydumane, poza oczywiście nagraniami z orkiestrą. Zgodzę się, że w większości strasznie nudne. Ale te parę lepszych albumów, szczególnie koncertowych z lat 70., i tak jest dalece ciekawsze od epigońskiego grania Budgie.

      Usuń
  4. Niby proste granie, ale słychać wplywy muzyki klasycznej, lord lubił poszaleć na klawiszach, nie zawsze z dobrym skutkiem... a budgie mimo że częściowo wtórne, to jednak potrafili przypierniczyć od początku do końca, bez wygłupów. Klimat i brzmienie nagrań też na korzyść Budgie. Większości utworów purpli na lepszym sprzęcie się nie da słuchać, czy to winyl, CD, czy CD remaster, a Budgie jakoś dziwnie są dobrze nagrani, mimo mniejszego budżetu... W takim smoke on the water po dobrym riffie jest zaraz zjazd w zwrotce i totalna klapa, na prawdę kompozycyjnie Purple leżeli 😋

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To nie tyle wpływy muzyki klasycznej, co po prostu wplatanie do solówek prostych - a raczej uproszczonych przez członków zespołu - melodii z Bacha. Ogólnie to ja tych Purpli niespecjalnie lubię. Nawet na tych najbardziej klasycznych albumach, czyli "In Rock", "Fireball", "Machine Head", "Burn" i "Perfect Strangers" jest więcej zapychaczy niż faktycznie dobrych kawałków. A o tym, co nagrywali później, w ogóle nie warto wspominać. To, że "In Rock" brzmi jak amatorskie nagranie, a "Machine Head" jest przesadzony w drugą stronę, więc okropnie wygładzony, to jest jedno, ale dla mnie istotniejszymi kwestiami są kompozycje, aranżacje, wykonanie. A pod tymi względami jest nierówno. Wciąż jednak to Purple nagrali takie albumy, jak "Made in Japan" czy strasznie według mnie niedoceniany "Come Taste the Band". Ten pierwszy nie dość, że zawiera co lepsze kawałki z wcześniejszych płyt (plus ten nieszczęsny "Smoke on the Water"), to jeszcze lepiej brzmią i są ciekawiej wykonane - jak na zespół hardrockowy jest to całkiem kreatywne granie. A drugi jest najlepszym połączeniem hard rocka z funkiem i soulem, jakie słyszałem, a te dodatkowe elementy sprawiają, że słucha mi się tego lepiej od czystego hard rocka. Budgie ani nie grał nigdy tak kreatywnie, jak DP na "Made in Japan", ani nie nie połączył hard rocka z innym stylem w tak udany sposób, jak DP na "Come Taste the Band". W ogóle nie robił niczego, co wniosłoby coś do muzyki.

      Usuń
  5. Come taste the band nie słuchałem, ale kupię jeśli faktycznie warto. Made in Japan nie robi na mnie wielkiego wrażenia, może moja jednopłytowa wersja jest mocno okrojona. Wrócę do tej koncertówki, bo mało jej słuchałem po zakupie... Budgie niby nie zrobili nic wielkiego, jednak mieli wyczucie i potrafili zagrać prosto, ale nie prostacko; nie robili z rocka opery, moim zdaniem złoty środek, bezpretensjonalnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Come Taste the Band" to specyficzny album. Wielu fanów Deep Purple go nie lubi. Blackmore'a zastąpił grający zupełnie inaczej Tommy Bolin (nie wplata żadnych motywów z Bacha, poza tym jest bardziej wszechstronny, bo wcześniej grał i rocka, i bluesa, i funk, a nawet jazz), a Lord usunął się nieco w cień i raczej stara dostosować do tej funkowo-hardrockowej stylistyki niż przemycać tam jakiekolwiek wpływy muzyki klasycznej.

      "Made in Japan" w wersji jednopłytowej zawiera dokładnie to samo, co pierwotne wydanie na winylu. Tam są te najlepsze rzeczy. Utwory często są długie, ale nie dlatego, że muzycy robią z rocka operę, tylko raczej wprowadzają sporo jamowego luzu. Zostawiono nawet pomyłkę na początku "Smoke on the Water", co podkreśla naturalny, bezpretensjonalny charakter tego wydawnictwa. Mnie przeszkadza tylko długie perkusyjne solo w "The Mule", bo Ian Paice - podobnie jak zdecydowana większość rockowych bębniarzy - nie jest zbyt kreatywnym perkusistą.

      Usuń
  6. The mule ogólnie średni kawałek, a solo próbowałem kilka razy słuchać i znaleźć w nim jakiś sens, ale niestety bezskutecznie...

    OdpowiedzUsuń
  7. Pierwszy album Budgie, który poznałem. Kiedyś był dla mnie czymś wyjątkowym dziś już nie robi takiego wrażenia. Ot, kwestia rozwoju jako słuchacz.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Death - "Human" (1991)

[Recenzja] Republika - "Nowe sytuacje" (1983) / "1984" (1984)

[Recenzja] Present - "This Is NOT the End" (2024)

[Zapowiedź] Premiery płytowe kwiecień 2024

[Recenzja] Extra Life - "The Sacred Vowel" (2024)