[Recenzja] Guns N' Roses - "Appetite for Destruction" (1987)



Guns N' Roses to jeden z dosłownie kilkunastu najsłynniejszych wykonawców rockowych. Popularność zespołu trwa już od ćwierć wieku i nie spada, o co niestrudzenie dbają komercyjne media muzyczne. Sukces nie wziął się jednak znikąd, bo zespół zadebiutował w doskonałym momencie. Pod koniec lat 80. rockowy mainstream oferował głównie plastikową tandetę i coraz bardziej ekstremalny metal. Wielbicielom bardziej klasycznego grania pozostawało słuchanie starych płyt. I właśnie wtedy na scenie pojawił się Guns N' Roses, grający z prawdziwie rockowym czadem, a jednocześnie nieustępujący przebojowością kapelom hair-metalowym. Było to tuż przed tym, gdy do powszechnej świadomości słuchaczy i mediów przebiły się kapele z Seattle i parę lat przed złagodzeniem brzmienia przez Metallikę. W chwili wydania "Appetite for Destruction" nie było zatem specjalnej konkurencji, zaś popyt na takie granie okazał się ogromny. Trudno powiedzieć, czy zespół przypadkiem wypełnił niszę, na którą było wielkie zapotrzebowanie, czy od początku wszystko było wykalkulowane. Faktem, o którym wiele się nie mówi, jest natomiast to, że zespół nie zaproponował nic odkrywczego ani szczególnie interesującego.

Debiutancki album Guns N' Roses brzmi jak nieco podkręcone Aerosmith, Van Halen czy podobne kapele z poprzedniej dekady. Stylistycznie ani na chwilę nie odchodzi od typowego hard rocka z lat 70. Zaś żaden z dwunastu zamieszczonych tu kawałków nie wyłamuje się z typowo piosenkowego schematu, opartego na zwrotkach i refrenach. Melodie, nie tylko w singlowych przebojach, są ewidentnie skrojone pod stacje radiowe - są zatem proste, łatwo wpadające w ucho, ale zwykle popadają w hardrockową sztampę. Piskliwy wokal Axla Rose'a należy do najbardziej irytujących w muzyce rockowej. Riffy są bardzo proste i podobne do siebie, tak samo jak solówki Slasha, przeładowane technicznymi sztuczkami i grane zwykle w szybkim tempie, dzięki czemu mają sprawiać wrażenie bardziej skomplikowanych niż są w rzeczywistości. Sekcja rytmiczna natomiast zupełnie nie zwraca na siebie uwagi, jest niemalże zbędna. Im dalej, tym bardziej wszystko się ze sobą zlewa. Jednak dość sprytnie (choć nie do końca) rozmieszczono te bardziej charakterystyczne kawałki. Nie upchnięto ich wszystkich na początku, jak często robi się przebojami, ale rozproszono. Na otwarcie pojawia się zatem wielki przebój "Welcome to the Jungle", po którym rozbrzmiewa mniej znany, ale całkiem przyjemny "It's So Easy". Dalej pojawia się seria zupełnie bezbarwnych kawałków, jednak uwagę od nich ma odwrócić kolejny przebój, "Paradise City" - rozpoczęty łagodniejszym wstępem z dodatkiem syntezatora, stanowiącym potrzebne urozmaicenie, jednak zbyt krótkie, bo w zasadniczej części kawałek jest bardzo sztampowy, a finałowe przyśpieszenie wypada okropnie. Kolejne dwa wypełniacze, a potem ostatni już przebój - "Sweet Child o Mine", tym razem łagodniejszy, z płaczliwym śpiewem i efekciarskimi solówkami obliczonymi na zachwyt słuchaczy. Wbrew wszelkiej logice, na zakończenie pojawiają się jeszcze trzy bezbarwne kawałki, bez których całość zamknęłaby się w przyzwoitych czterdziestu jeden minutach, zamiast przekraczać ten czas o dwanaście minut.

"Appetite for Destruction" to wręcz archetypowy album hardrockowy, zawierający wszystko, co powszechnie kojarzy się z taką muzyką. A zarazem nic ponadto, praktycznie żadnych prób nietypowego urozmaicenia (bo parę łagodniejszych wstawek i jeden kawałek prawie w całości spokojny to elementy całkowicie wpisujące się w konwencję takiej muzyki). Przy czym hardrockowych albumów lepszych od tego ukazało się wcześniej wiele. Takich lepiej zaśpiewanych i zagranych, ciekawiej skomponowanych i zaaranżowanych, czasem nawet pomysłowo urozmaiconych. Takich, na których nie chodzi tylko o to, by było chwytliwie, czadowo i efektownie. Debiutancki album Guns N' Roses jest odtwórczy, wyliczony na łatwy sukces, pozbawiony jakiejkolwiek wartości artystycznej. Nawet w swoim niezbyt ambitnym stylu nie ma wiele do zaoferowania, poza odgrywaniem sprawdzonych patentów i kilkoma wpadającymi w ucho, ale nieciekawymi melodiami. Bez wątpienia jeden z najbardziej przecenionych albumów (i zespołów) w dziejach fonografii. Zwyczajne nudy.

Ocena: 3/10



Guns N' Roses - "Appetite for Destruction" (1987)

1. Welcome to the Jungle; 2. It's So Easy; 3. Nightrain; 4. Out ta Get Me; 5. Mr. Brownstone; 6. Paradise City; 7. My Michelle; 8. Think About You; 9. Sweet Child o' Mine; 10. You're Crazy; 11. Anything Goes; 12. Rocket Queen

Skład: W. Axl Rose - wokal, syntezator (6), instr. perkusyjne; Slash - gitara, talkbox; Izzy Stradlin - gitara, instr. perkusyjne, dodatkowy wokal; Duff McKagan - bass, dodatkowy wokal; Steven Adler - perkusja i instr. perkusyjne, dodatkowy wokal
Producent: Mike Clink



Po prawej: okładka wydania winylowego.


Komentarze

  1. Dwa najbardziej przereklamowane zespoły w historii to Guns i Nirvana. Zupełnie bezwartościowe. I cieszę się, że ktoś chce o tym publicznie powiedzieć. Dzięki za tę recenzję!!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Może i tak, ale ja bym jednak wydłużył tę listę. W sumie każdy znany wykonawca jest mniej lub bardziej przeceniany.

      Usuń
    2. @tom Pięć lat temu to bym cię własnymi rękoma udusił za te stwierdzenie. Pluć na moją Nirvane! toż to ignorancja najwyższej próby. Do Nirvany chociaż mam sentyment a do GNR to nic bo nigdy nie słuchałem ale raczej zażenowanie.

      Usuń
    3. przemek9810 No cóż. Wiadomo, gusta zmieniają się z biegiem lat i dojrzewaniem danej osoby. Ja jakoś od początku "nie załapałem się" na te kapele. Po prostu denerwowały mnie, może dlatego, że już wtedy byłem mocno osłuchany w muzyce z przełomu lat 60. i 70. Ale gdy zobaczyłem, jakim bałwochwalczym uwielbieniem się one cieszą, to po prostu przecierałem oczy ze zdumienia. Oczywiście niech kazdy słucha czego chce, niech uwielbia, kogo chce i nic mi do tego. Ale już wciskanie "kitu", że to jakieś niezwykłe nowatorstwo i rewolucja w muzyce? To już jest denerwujące. Pozdrawiam!

      Usuń
    4. Tak samo jest dzisiaj - rockowe media rozwodzą się nad świeżością Grety Van Fleet, a to tylko nędzna imitacja Led Zeppelin. Po prostu ci wszyscy dziennikarze muzyczni zatrzymali się w rozwoju i boją sięgnąć po coś innego, tracąc kontakt z rzeczywistością. A potem wypisują takie bzdury.

      Usuń
    5. Nie no, Nirvana chociaż ma ciekawe kompozycje. Cobain miał dość wyrafinowane ucho do melodii, jeśli przyjrzeć się bliżej tym kawałkom. Fanem nie jestem, ale szanuję i czasem posłucham.

      Usuń
    6. Nirvana ok, takie 6/10 za całokształt twórczości, tylko za dużo tam takiego nastoletniego gniewu.

      Usuń
    7. Ten nastoletni gniew również i mnie męczy w większych dawkach, no i głos Cobaina potrafi też się przejeść :).

      Usuń
  2. Miałem się nawet pytać czy powrócą recenzje GNR, a tu taka niespodzianka i jeszcze będzie kontynuacja. :D
    U mnie ten album ma 10/10. Ja tu nie słyszę żadnej nudy. Co utwór to petarda, czy to "Welcome To The Jungle", "Sweet Child O' Mine" czy mniej przebojowe "Nightrain" czy "My Michelle". Rewelacyjnie mi się tego słucha. Jest to subiektywna sprawa, znam się z nimi już dość długo, osłuchałem się itd. Jednak tylko o tym albumie mam takie zdanie, UYI już się nie zachwycam, ale to może szerzej innym razem. ;)
    Obiektywnie muszę jednak się zgodzić że GNR jest wtórne i przeceniane. Pamiętam jak poznałem Aerosmith to aż byłem zaskoczony podobieństwem do GNR i zespół trochę stracił, ale też nie jest to żadna moja czołówka. Pewnie gdybym lepiej poznał zespoły takie jak Kiss, Van Halen, Def Leppard, Scorpions itp. to wartość Gunsów mogła by jeszcze spaść. Nie wiem tylko czy mam na to chęci. ;) Chcę się jednak rozwijać w innym kierunku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. @Piotr to powiem ci że niezłe musisz mieć jaja że wyrażasz się tutaj tak pozytywnie o tej płycie, a w jakim kierunku chcesz iść?

      Usuń
  3. Apetyt na zniszczenie - często się albo kocha albo nienawidzi (olewa). Ja kocham, są ludzie i ludzie - dla wielu słabe i nudne - „but i like it”. Niemnie uwielbiam czytać twoje recenzje od 4 w dół bo prawie jestem pewien że tam jest mój ulubiony target - i wcale się nie wstydzę. Ciekawym ile byś przyznał pablovych gwiazdek płycie Lydia Lunch 13.13 (1982) jedynej pozycji (ostatnio) jakiej nie byłem w stanie wysłuchać do końca. Znając mój gust pewnie z 9

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "13.13" to takie 7/10. Niedawno słuchałem i było to znacznie ciekawsze od GN'R, ale trochę zachowawcze, jak na post-punk.

      Usuń
  4. Sweet Child o’Mine dzięki temu wypłynęli - ewidentny plagiat

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak dla ścisłości - wypłynęli dzięki "Welcome to the Jungle", a nie SCOM.

      Usuń
  5. Skoro wziąłeś się za G'N'R, to mógłbyś też przy okazji machnąć Kiss (te najpopularniejsze albumy) czy Deff Leppard - nie, nie liczę na wysokie oceny (chociaż jeśli chodzi o ten pierwszy zespół, to według mnie "Destroyer", czyli mój ulubiony ich album, może uchodzić za przykład dobrej, radiowej muzyki rozrywkowej)- chciałbym sobie poczytać o wadach tych albumów według ciebie (nie, żebym lubiał te zespóły, DL nie słucham w ogóle, a Kiss sporadycznie, lubię wyżej wspomniany "Destroyer", "Hotter Than Hell" i debiut). Co do DL, jednym z pierwszych albumów rockowych, jaki poznałem w całości w liceum, była "Hysteria"- wtedy był to według mnie rock najwyższej ligi, dzisiaj nawet nie chce mi się do niego wracać, taki radiowy pop-rock 80's, no może prócz "Gods of War", który jest w sumie marną próbą stworzenia czegoś ambitniejszego

    OdpowiedzUsuń
  6. A tak w ogóle słucham sobie teraz "Use Your Illusion 1" - jak na razie (jestem przy "Double Talkin Jive") takie 2/10- sztampa, maksymalne uproszczenie kompozycji, a do tego czasami fatalne wokalizy (np. "końcówka Don't Cry- żałosne zawodzenie nie wiadomo po co), kompozycji w maksymalnym stopniu nieciekawe- większość kawałków zlewa się w jedno- nie wiedziałem, że to taki syf.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dotarłem do końca albumu- nic się nie zmieniło. Najlepszymi elementami albumu są- końcówka "November Rain", który na początku brzmi, napisałbym, Grażynowo-balladowo (nie da się tego inaczej określić, Grażynowo stąd że na FB można spotkać czasem takie grafiki z Jezusem czy Maryją naokoło których jest brokat itp. takie badziewia, ogólnie kiczowato to wygląda- skojarzyło mi się to z kiczem z tego kawałka), natomiast w drugiej jego części pojawia się trochę ambitniejszy motyw wyróżniający się na tle albumu (dalej to nic interesującego). Drugim "wzlotem" jest motyw początkowy w kawałku "Coma", który przewija się jeszcze później przez ten utwór- cały kawałek jest jednak chaotycznym zlepkiem kilku motywów z jakimś bezsensownymi dialogami czy odgłosami (również są wklejone tam, gdzie nie trzeba)

    OdpowiedzUsuń
  8. @Jakub "(np. "końcówka Don't Cry- żałosne zawodzenie nie wiadomo po co)" o kurde posłuchałem tego, to jest żałosne.

    OdpowiedzUsuń
  9. Mnie akurat Guns jak i też Nirvana ominęły. Zacząłem słuchać muzyki w latach 80 ych i w czasie Gunsów byłem jeszcze w klimatach Slayera więc GnR to była dla mnie komercja. A jak potem wszedłem w hard rock z lat 70 ych to jakoś nie miałem ochoty na plastikowe plagiaty.

    OdpowiedzUsuń
  10. Słucham teraz UYI II- szczerze mówiąc jak na razie jestem pozytywnie zaskoczony- jak na razie (przy: "Get In The Ring") 5/10- nauczyli się co nieco komponować, wszystko brzmi tak jakoś bardziej mocniej, nawet słuchalne melodie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dotrwałem do końca albumu. Nie utrzymali poziomu z początku, według mnie takie 3/10 za całość. Są pewne "smaczki", jak np. zmiana motywu na końcu "Locomotive" czy zakończenie ("My World") w stylu electro, orientalizująca wstawka na początku "Pretty Tied Up", jednak to za mało, żeby cokolwiek zmienić na tym albumie, reszta to tak jak w przypadku "UYI I" słaby/przeciętny hard rock (jeśli chodzi o kawałki po "Yesterdays"), tylko mniej podmetalizowany.

      Usuń
    2. Dlaczego nie napiszesz zwartej wypowiedzi tylko ciągle zdajesz relacje na bieżąco.

      Usuń
  11. po prostu wtedy gdy tak piszę jestem na bieżąco z tym, co w ogóle pamiętam z tego albumu-jeśli wyłapałem jakieś rzeczy, to o nich piszę.

    OdpowiedzUsuń
  12. GN'R było w sumie pierwszym zespołem rockowym, jakiego świadomie słuchałem - trudno było mi przestać go cenić przez sentyment i być może subiektywne wartości. Sam widzę, że mój komentarz na temat tego zespołu był fatalny - przyjąłem wielkość niektórych utworów jako aksjomat i za bardzo chciałem cię przekonać.
    Wyszedłem na jakiegoś trójko-/terazrockowca. Mógłbym się jeszcze sprzeczać o drobnostki (dziś oceniłbym Gunsów mniej więcej tak, jak ty na początku), ale nie widzę już w tym sensu. A recenzja jest bardzo dobra - wytyka obiektywne wady albumu i fajnie kontrastuje z entuzjazmem tej Fana Filmów oraz innych peanów.

    OdpowiedzUsuń
  13. Lata 80 to nie były dobre czasy dla muzyki
    Rock zaczął upadać całkowicie, mainstream oczywiście
    Popularny stał się skrajnie kiczowaty metal czy jeszcze bardziej kiczowaty glam metal
    Tamta dekada to był zwiastun całkowitego upadku muzyki znanej przez szerokie grono osób
    Smuci mnie fakt, że gry komputerowe są tam gdzie muzyka rockowa gdzieś w drugiej połowie lat 70

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez przesady, w mainstreamie lat 80. był jeszcze np. post-punk i jego pochodne, różnorodna elektronika itp.

      Usuń
  14. Płyta przereklamowana, przehajpowana i parę innych synonimów. Jednak, jeśli zapomni się o tej nieznośnej otoczce, potrafi dostarczyć na chwilę rozrywki całkiem zgrabnymi przebojami i niezaprzeczalną energią. Rose, gdyby śpiewał o oktawę niżej, byłby nawet znośny. Całość nie umywa się oczywiście chociażby do innych odmian rocka wywodzących się z lat osiemdziesiątych, szczególnie tych brytyjskich (przynajmniej według mojej subiektywnej opinii).

    OdpowiedzUsuń
  15. Nareszcie ktoś pisze to co wielu z nas myślało, ale bało się powiedzieć, żeby się nie ośmieszyć.
    Zawsze mnie nudziło to Guns & Roses, ale jak komuś przez 20 parę lat gust kształtowała ,,Trójka,, ( to jeszcze ujdzie ) ale też taki ,,Treraz Rock,, to jak miało być inaczej. ,, Teraz Rock,, do dzisiaj psuje gusta ( żeby tylko gusta muzyczne ) wielu młodych ludzi, a to w co zamieniła się ich strona internetowa, to trudno nazwać inaczej jak popkulturowy, ideologiczny i moralny ściek.

    OdpowiedzUsuń
  16. 3 na 10 za jedną z najbardziej rozpoznawalnych rockowych plyt, na której wychowalo sie wiele zespolów, to żarcik. Zgadzam sie z wieloma recenzjami autora, ale tu nie rozumiem tej oceny. Płyta wyrazista i przez synergię energii, brzmienia, melodii oraz charakterystycznego vocalu wyjątkowa. Kamien milowy rocka. Można lubić, bądź ne, ale swoje znaczy. :) 8-9/10

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Możesz wyjaśnić, w jakim sensie uważasz za kamień milowy rocka zespół, który absolutnie nic do tego stylu nie wniósł (to po prostu powrót do grania lat 70., z brzmieniem przełomu lat 80. i 90.), ani nie zmienił jego biegu (nie doczekał się praktycznie żadnych naśladowców - zaraz po jego sukcesach popularność zyskały odmienne style), a był po prostu dobrze wypromowanym produktem, który wypełnił pewną niszę w mainstreamie?

      Usuń
  17. Kamień milowy rocka rozumiem jako zjawisko pojawienia się tej płyty w tamtym czasie jej sukcesu, popularności i sprzedaży, a później , po latach tak dobrej znajomości przez fanów rocka.
    Po raz pierwszy usłyszałem ją w ósmej klasie szkoły podstawowej z kasety kolegi i fragmentów z listy przebojów PR3. Piszczący głos Axla zraził mnie do tej muzyki na wstępie. Nie tolerowałem GnR. Wtedy dobrych dwóch lat byłem zanurzony w Pink Floyd (to zostało do dziś). Jednak po ponad roku w liceum powoli się do niej zacząłem przekonywać. Ta charakterystyczna energia, melodie i wyrazisty głos, w takiej formie były jednak czymś nowym. Oczywiście cały ten wizerunek - Slash z butelką, bandanki, itd są śmieszne. Niemniej jednak GnR było zjawiskiem. Sam jako muzyk amator, któremu udało się wejść do finału Emergenza Festiwal, 10 lat obijać się po salach prób w stolicy, nagrywać w słynnym polskim studio, rozmawiać z innymi ludźmi robiącymi i grającymi muzę rockową, , nie znam nikogo z tego nurtu, kto nie doceniłby jakkolwiek Appetite for Destruction. Są fajne melodie, pomysły gitarowe, jest energia i mega charakterystyczny vocal Axla. I to powoduje, że przebija się ta płyta do dziś.
    Dokupiłem remaster 2018 głównie dla dodatkowego cd, słuchałem tego ostatnio. Te nagrania demo, mimo realizacji w studio, nie są tak porywające jak finalna płyta do której się przyłożono. Warto posłuchać obu płyt, by zobaczyć jaki skok zrobił zespół i jak wyczarował "to coś".
    Zespół wnosi SIEBIE. (albo producenci go wnoszą w takiej formie) pewnie jedno i drugie.
    Robi to wyraziście, po swojemu, przebijając się na szczyty list przebojów, czerpiąc z lat 70, dodając nowe spojrzenie końca lat 80.
    Można to lubić, lub nie, ale robi to skutecznie, tak że 30 lat później raczej każdy rockman zna tę płytę... Dlatego jest to kamień milowy rocka przełomu lat 80/90.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niech będzie, że to kamień milowy marketingu.

      Bo musiało pójść naprawdę sporo kasy i musiano się wykazać niezwykłymi umiejętnościami z dziedziny reklamy, aby aż tak wypromować tak nieciekawy muzycznie zespół.

      Usuń
  18. 1. Wokal Axla jest piskliwy i charakterystyczny, to fakt. Natomiast czy jest irytujący to już kwestia gustu i opinia autora. Nie da się tego w żaden obiektywny sposób "zmierzyć", więc trudno nazwać to jakimkolwiek zarzutem.

    2. Jakimi to sztuczkami przeładowane są solówki Slasha? Jest po prostu technicznie sprawniejszy od większości gitarzystów na których się wzorował, natomiast nie są to jakieś "czarodziejskie fajerwerki".

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Jest to zarzut subiektywny. Skoro dokonuję oceny, to muszę w niej uwzględnić swoje odczucia. Inna sprawa, że w tym wokalu nie da się wskazać nic obiektywnie dobrego, poza rozpoznawalnością, która nie musi być zaletą.

      2. W tym sedno, że jego solówki nawet nie są pod względem technicznym jakieś wybitne, ale grane tak, by sprawiać takie wrażenie. Dlatego wiele osób, szczególnie słabo osłuchanych i obeznanych, uważa go za jakiegoś wirtuoza, którym oczywiście nie jest.

      Usuń
    2. 1. Oczywiście, że rozpoznawalność nie musi być zaletą, ale tak można napisać o wszystkim.

      2. Gra normalnie, ma zmysł do melodii, prostych, bo prostych, ale ma. Natomiast jego postrzeganie przez słuchaczy to "wina" ich samych, a nie Slasha. Nie jest to wybitny gitarzysta, ale potrafi nieźle improwizować, oczywiście w ramach swoich możliwości technicznych i teoretycznych, czyli raczej prostego bluesa. Polecam jego jamy np. z Les Paulem lub B.B. Kingiem.

      Usuń
    3. 1. No właśnie niekoniecznie. Szeroka skala głosu albo umiejetnisc stosowania różnych technik wokalnych byłyby bezsprzecznym atutem. Natomiast rozpoznawalność może wynikać np. z tego, że wokalista fałszuje w charakterystyczny dla siebie sposób.

      2. Nie powiedziałbym, żeby winę ponosił tylko ktoś, kto wpada w pułapkę, bo jednak ktoś inny tę pułapkę zastawił. GNR to typowy przedstawiciel kultury niższej, której jedną z cech jest wywoływanie u odbiorcy konkretnych emocji. Czyli np te wszystkie łzawe balladki mają budzić wzruszenie, a solówki Slasha - ekscytować swoją niby-wirtuozerią

      Usuń
    4. 1. Oczywiście, zgadzam się, pewne fakty można stwierdzić i nie podlegają one dyskusji, nie jest to kwestia "podoba mi się", albo "nie podoba mi się". Natomiast krytyka sama w sobie (czy to muzyczna, filmowa, czy literacka) jest z natury rzeczy subiektywna. Oczywiście można posługiwać się pewnymi obiektywnymi kryteriami z zakresu muzykologii, ale w gruncie rzeczy ocena utworu/albumu pod kątem tych zagadnień nadal nie świadczy automatycznie o tym czy dane dzieło jest dobre czy nie.

      2. Każdy ma swój rozum, większość ludzi nie poszukuje i przyzwyczaja się do tego co zna i co jest szeroko promowane. Skoro tak im lepiej to ich sprawa. Świata nie zbawisz, choć doceniam Twoją inicjatywę i wysiłek, robisz świetną robotę.

      Usuń
  19. Album niestety zawiera znacznie słabsze utwory jak Its SO Easy, My Michelle i Thinking Bout You. Poza tym jest dobrze- styl już skądeś znany, Axl jeszcze nie miał zdartego głosu i brzmial dobrze. Slash epatował gra palcami beż wajchy czy tappingu, szkoła bluesrockowa. Słowa z pierwszego utworu "witaj miło w dżungli, tutaj co dzień gorzej jest" znakomicie opisują stan stosunków społecznych i upadającego savoir-vivre czego bolesnym przykładem jest także Polska- nie tylko z czasów prlu ale jeszcze bardziej tych już po upadku komuny.

    OdpowiedzUsuń
  20. Z okazji półokrągłej rocznicy na pewnej stronce pojawił się wczoraj taki wpis

    "You know where you are? You're in the jungle, baby,"

    35 lat temu te słowa otworzyły album Appetite for Destruction, który był przepustką do sławy dla Guns N' Roses. I tak te lata lecą a to wciąż jeden z najlepszych debiutów w historii rocka, któremu mało kto potrafi dorównać, a co najlepsze wciąż brzmi świeżo, ale to chyba dlatego że dziś już praktycznie nikt tak nie gra i nie czerpie z klasyki rock'n'rolla.


    Włos się jeży na głowie jak się czyta takie opinie, puste acz będące dla wielu jakości tego albumu. Chociaż (rzadkość!) dla mnie raczej to 5 niż 3 w dziesięciostopniowej skali.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nic nowego. Takie opinie były, są i będą powielane przez tych, co się nie wychylili poza rockowy mainstream.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024