[Recenzja] Nirvana - "Nevermind" (1991)



Jeden z najbardziej przecenianych, przereklamowanych albumów w historii fonografii. Ogromny sukces "Nevermind" (i czterech promujących go singli) musi być wynikiem doskonałej roboty marketingowców i opłacenia lub ogłupienia przez nich dziennikarzy muzycznych, bo na pewno nie artystycznej wartości tego materiału. Dziś, po ponad dwudziestu latach od premiery, popularność drugiego longplaya Nirvany nie słabnie, co pewnie w znacznym stopniu wynika z sentymentu słuchaczy lub obawy przed krytyką powszechnie uwielbianego albumu. Do dziś jest jednym z pierwszych, po które sięgają młodzi słuchacze rocka. Sam jako nastolatek przeszedłem fascynację Nirvaną i szczególnie tym wydawnictwem. Ale szybko z niej wyrosłem. Bo to naprawdę nie jest muzyka, której można słuchać latami bez odczucia znudzenia i dojścia do wniosku, że to straszna amatorszczyzna.

O ile debiutancki "Bleach" posłużył muzykom do wyrzucenia z siebie ogromnych pokładów agresji - i w takiej konwencji wszelkie niedociągnięcia są do zaakceptowania - tak "Nevermind" jest próbą zaprezentowania przebojowych piosenek. Pójście w bardziej melodyjnym kierunku brutalnie obnażyło wszelkie braki w kompozytorskim i wykonawczym warsztacie muzyków. O ile ich umiejętności okazały się wystarczające do odniesienia komercyjnego sukcesu (bo tutaj większe znaczenie ma odpowiednia promocja, niż cokolwiek innego), tak pod względem artystycznym jest to dno. Poszczególne nagrania opierają się na powtarzaniu wciąż tych samych taktów i ograniczają do banalnej, zwrotkowo-refrenowej struktury. Takie kawałki, jak akustyczny "Polly" czy punkowy "Breed", mógłby skomponować ktoś, kto dopiero uczy się grać na gitarze i bynajmniej nie zapowiada na więcej niż poprawnego grajka. Melodie często wpadają w ucho, ale są bardzo podstawowe, wręcz naiwne, oparte na kilku akordach. Kurt Cobain czasem zagra jakiś niezły, charakterystyczny riff (często, niestety, zerżnięty z cudzej kompozycji - w "Smells Like Teen Spirit" z "More Than a Feeling" Boston. w "Come as You Are" z "Eighties" Killing Joke), ale jego próby grania czegoś na kształt solówek lepiej pominąć milczeniem. Wokalnych umiejętności też nie posiadał, ale jego wrzaskom przynajmniej nie można odmówić szczerości. O sekcji rytmicznej - basiście Kriscie Novoselicu i nowym perkusiście, Davie Grohlu - można powiedzieć tylko tyle, że są. Ich rola ogranicza się do prostego akompaniamentu, nigdy nie próbują jakoś urozmaicić swojej gry.

Mimo wszystko, kawałki w rodzaju singlowych "In Bloom", "Come as You Are" i "Lithium" (celowo pomijam niewyobrażalnie ograny "Smells Like Teen Spirit") bronią się w kategorii radiowego rocka. Nie jest to granie w jakikolwiek sposób wartościowe, ale już wolałbym słuchać tego, niż dokonań wszelkiej maści bezbarwnych naśladowców w rodzaju Nickelback, Bush czy Puddle of Mudd. Utwory Nirvany przynajmniej mają jakiś charakter, melodyczną wyrazistość i autentyczne emocje. Inna sprawa, że o ile poszczególne utwory z "Nevermind" się mniej lub bardziej bronią, tak słuchanie całego albumu jest czynnością niezwykle nużącą. Pomysły na kolejne nagrania są wręcz identyczne, a nieliczne próby urozmaicenia (jak wspomniane "Breed" i "Polly", oba wręcz wyprane z jakichkolwiek pomysłów) są wątpliwej jakości. Bardzo złym pomysłem było umieszczenie wszystkich hitów na początku, gdyż im dalej, tym bardziej wszystko się ze sobą zlewa. Nie przypadkiem nie wymieniłem dotąd żadnego tytułu z drugiej połowy albumu. Dopiero na zakończenie pojawia się uroczy "Something in the Way" ze śpiewającym wyjątkowo melodyjnie Cobainem i zaskakującym w kontekście całości aranżacyjnym smaczkiem w postaci partii wiolonczeli. To utwór równie prosty, co poprzednie, ale udało się w nim nawet stworzyć pewien klimat.

Nowa wytwórnia płytowa postanowiła zrobić z zespołu komercyjny produkt. Tu i ówdzie słychać jeszcze pewien autentyzm, ale wygładzenie brzmienia i konieczność pisania melodyjnych piosenek zanadto ujawniają braki techniczne muzyków. To oczywiście można by obejść, wystarczy nieco kreatywności. Jednak muzycy uparcie wałkują w każdym kawałku te same, proste patenty. Efekty są różne. Niektóre utwory bronią się w swojej piosenkowej kategorii, inne są zwyczajnie nijakie, a jeszcze inne są zwykłą chałturą. I to ma być wielki rockowy klasyk? Nie jest to bardzo zły album - raczej przeciętny, z kilkoma przebłyskami - ale zdecydowanie niezasługujący na swój status. O ile mogę zrozumieć zachwyty młodych słuchaczy, a nawet (choć z trudem) tych nieco starszych, przekładających sentymenty nad obiektywne wartości, tak bezkrytyczne podejście z pozycji kolan muzycznych krytyków świadczy albo o chęci przypodobania się swoim odbiorcom, albo o zatrzymaniu się w muzycznym rozwoju na etapie nastolatka, a zwykle pewnie jednym i drugim.

Ocena: 6/10



Nirvana - "Nevermind" (1991)

1. Smells Like Teen Spirit; 2. In Bloom; 3. Come as You Are; 4. Breed; 5. Lithium; 6. Polly; 7. Territorial Pissings; 8. Drain You; 9. Lounge Act; 10. Stay Away; 11. On a Plain; 12. Something in the Way

Skład: Kurt Cobain - wokal i gitara; Krist Novoselic - gitara basowa, dodatkowy wokal; Dave Grohl - perkusja, dodatkowy wokal
Gościnnie: Chad Channing - instr. perkusyjne (6); Kirk Canning - wiolonczela (12)
Producent: Butch Vig


Komentarze

  1. Obiema rękami podpisuję się pod Twoimi wnioskami na temat tej płyty. "Nevermind" obrosła kultem tylko dlatego, że ma wpadające w ucho, proste pioseneczki. W każdym razie masz rację, to nie jest coś, co by zasługiwało na taką pozycję w rockowej hierarchii, jaką ma. Choć może to i dobrze, bo dla 90% dzisiejszych gimnazjalistów jest to start w rockowy świat. Lepiej, żeby zaczynali od Nirvany niż od Feela ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zahaczając trochę o wcześniejszy komentarz przyznam, że u mnie wyglądało to trochę inaczej. Mimo, że znałam wcześniej ich repertuar bardzo dobrze (siostra będąca nastolatką w latach 90), niespecjalnie za nimi przepadałam, sama zainteresowałam się nimi parę miesięcy temu. Z Neverminda najlepsze moim zdaniem są kawałki 'In Bloom' i 'Come As You Are', a 'Smells Like Teen Spirit' zazwyczaj po prostu omijałam, bo tak się już go osłuchałam, że słyszałam tylko muzyczną mielonkę. Ostatnio jednak odkryłam go na nowo, kiedy zaczęłam przyglądać się bardziej perkowaniu Grohla w różnych zespołach i właśnie dzięki perkusji, która jest dla mnie tam najbardziej wyrazista, znów się z nim zaprzyjaźniłam.

    Nie zmienia to jednak faktu, że nie uważam Nirvany za muzycznego giganta. Owszem - 'obyczajowo' zmieniła wiele, ale muzycznie o głowę przerasta ją nie szukając daleko - np. Pearl Jam.

    OdpowiedzUsuń
  3. “Nie jest to granie w jakikolwiek sposób wartościowe”

    Zatrzymałem się przy tej frazie, zacząłem się zastanawiać, cóż właściwie ma ona oznaczać i wyszło mi - przy całej sympatii do Twojej strony i recenzji - że jest najprawdopodobniej wyrazem chęci autora do jak najdalszego zdystansowania się do materiału, a nie jego rzetelnej oceny merytorycznej.

    Recenzowałeś ostatnio “Go” Dexter Gordona, oceniając tę płytę znacznie wyżej niż “Nevermind” - pozwolę sobie wziąć ją za punkt odniesienia, bo mam wrażenie, że każdy jazzowy album zyskuje u Ciebie z samej tej racji, że jest jazzowy. No bo pomyślmy: Gordon nagrał stylistycznie archaiczny, bardzo przystępny, pozbawiony jakichkolwiek ambicji twórczych, którego główną wartością jest to, że muzycy są świetnie zgrani i dobrze się tego słucha - ja w każdym razie bardzo lubię. Jednocześnie jest to album, który mógłby służyć jako model do prezentacji ograniczeń, dla przekroczenia których wymyślono jazz modalny i free - boleśnie wręcz słychać tam, jak sztywna formuła ogrywania akordów ogranicza głównego solistę, który nadrabia na szczęście ekspresją.

    Nirvana tymczasem nagrała album, który będąc niby konglomeratem znanych elementów zdradza ambicje artystyczne daleko większe - i w dodatku zrealizowane z powodzeniem. Ich granie jest całościowo oryginalne, niezmiernie trudno wskazać album, gdzie punkowa energia i popowa wrażliwość szłyby w parze tak dobrze, zgranie muzyków jest perfekcyjne, a produkcja, przy całym jej blichtrze i koronkowosci (ogromna ilość nakładek), pasuje idealnie. Teksty są klasą samą w sobie, odległe z jednej strony od pretensjonalności wielu “progresywnych” rockmanów, a z drugiej od punkowej dosłowności. Ładunek emocjonalny jest ogromny, gdzie kulminacjami są utwory takie jak wstrząsająca (gdy ktoś rozumie o co chodzi) “Polly” i finałowy “Something In The Way”, roznosząca jest też energia kawałków takich jak “Territorial Pissing”.

    “Melodie często wpadają w ucho, ale są bardzo podstawowe, wręcz naiwne, oparte na kilku akordach. “

    Akurat melodie Cobaina to majstersztyk prostoty i celności, przy czym nie są bynajmniej oczywiste, a tylko takie się wydają. Cobain to jeden z tych gitarzystów, o których początkujący i średnio zaawansowani adepci sztuki gitarowej powiedzą często, że “nie umiał grać”, doceniają go natomiast ci bardziej kumaci, którzy rozumieją, co tam się faktycznie dzieje, tu polecam np. analizy autorstwa Ricka Beato. Kurt - nieświadomie zapewne - stosował całkiem zaawansowane triki harmoniczne i nietuzinkowe patenty melodyczne, co jest jednym z powodów, dla których próbowały setki, jeśli nie tysiące muzyków, a nikt jakoś nie zdołał zabrzmieć naprawdę jak Nirvana, stąd nie mogę się zgodzić ze zdaniem

    “Pójście w bardziej melodyjnym kierunku brutalnie obnażyło wszelkie braki w kompozytorskim i wykonawczym warsztacie muzyków. “

    ponieważ po mojemu jest dokładnie odwrotnie.

    “O sekcji rytmicznej - basiście Kriscie Novoselicu i nowym perkusiście, Davie Grohlu - można powiedzieć tylko tyle, że są.”

    Ciekawe zatem czemu tak wielu perkusistów zazdrości dziś Grohlowi czuja i zwyczajnej siły uderzenia :) sekcja Nirvany gra doskonale, akurat tyle dźwięków, ile trzeba.

    Do nagrań Nirvany obecnie właściwie nie wracam, ale to bezrefleksyjne spuszczanie ich w kiblu przez każdego, kto “wszedł na wyższy poziom muzyczny ” robi się już nudne, sorry.

    Na koniec - pomyśl, że słuchacz muzyki klasycznej mógłby wziąć na krytyczny warsztat np Gentle Giant, wyśmiać ich słynne kontrapunkty jako dziecinne wprawki błądzących po omacku rockmanów i też orzec, że “Nie jest to granie w jakikolwiek sposób wartościowe” ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pierwsze cytowane zdanie jest totalnie wyrwane z kontekstu ;) W całej recenzji kilkakrotnie wspominam o braku wartości artystycznej - bo kompletnie nie zgadzam się, że zespół miał jakiekolwiek artystyczne aspiracje - a tylko w tym jednym zdaniu użyłem skrótu myślowego. Jednak z poprzednich i kolejnych zdań wynika, że są tu inne wartości. Mogę przyznać, bo trudno z tym polemizować, że album ma duże walory użytkowe. Ale nie artystyczne. Nie jest to też muzyka, która mogłaby w jakikolwiek sposób rozwinąć słuchacza, wskazać mu drogę do słuchania czegoś bardziej ambitnego.

      Granie jazzu, nawet tak zachowawczego jak przywołany album Dextera Gordona, wymaga od muzyków dużo większych umiejętności (zarówno kompozytorskich, jak i wykonawczych), a efekt jest nieporównywalnie bardziej finezyjny, stąd z reguły wysokie oceny dla jazzu. Jednak do każdego wydawnictwa podchodzę indywidualnie i są płyty jazzowe, które oceniam niżej od tego albumu Nirvany. Ale to jakieś 50 tytułów na ponad 1000 przeze mnie przesłuchanych, z których zrecenzowałem tylko "Heavy Weather" Weather Report ;)

      Nieprawdą jest, że Nirvana grała oryginalnie, bo w tamtym czasie, a właściwie już trochę wcześniej, równie energetyczną, chwytliwą i hałaśliwą muzykę tworzyli m.in. Sonic Youth, Pixies (na obu Cobain bardzo mocno się wzorował) czy My Bloody Valentine, a korzenie takiego grania sięgają czasów z jednej strony The Velvet Underground i The Stooges, a z drugiej Beatlesów (od których wzięto większy nacisk na melodię). Czy Nirvana grała w ten sposób lepiej od innych, to już raczej wyłącznie kwestia subiektywnej oceny. Moim zdaniem zespół ten nigdy nie zbliżył się do poziomu takich utworów, jak "Catholic Block" SY czy "Lose My Breath" MBV, które również nie aspirują do bycia ambitnym, także posiadają ogromne walory użytkowe, ale wg mnie są znacznie bardziej wyrafinowane. Za ogromny problem "Nevermind" uważam to, że zespół ogranicza się do powielania tych samych paru patentów i schematów. Wygląda to kiepsko nie tylko na tle rocka progresywnego (przywołany Gentle Giant potrafił w jednym utworze zawrzeć więcej pomysłów niż Nirvana zawarła na całej dyskografii), ale też chociażby takiego "Pink Flag" Wire, gdzie muzyka jest jeszcze prostsza, utworów jest więcej, a mam wrażenie, że różnice między nimi są dużo większe niż między kawałkami z "Nevermind". Gdyby jednak całość była tak wyrazista, jak pierwsze cztery nagrania i ostatnie, to rozważałbym podniesienie oceny. Która przecież nie jest zła. Był czas, gdy byłem na niższym poziomie muzycznym, gdy oceniałem ten album dużo niżej. Paradoksalnie, teraz, gdy w muzyce szukam raczej artystycznych walorów, jestem w stanie bardziej docenić użytkowe wartości, także na tej płycie.

      Teksty nie są elementem dzieła muzycznego, więc nie odniosę się do tego fragmentu, bo moim zdaniem nie ma o czym w ogóle dyskutować. Natomiast to, że wielu perkusistów (kto konkretnie?) chciałby być jak Grohl, to też żaden argument, o niczym to nie świadczy. Na coś jeszcze powinienem odpisać?

      Usuń
    2. Dobrze czasem trafić na recenzję kogoś, kto się zna, a nie dziesiątki zagranicznych krytyków, którzy się nie znają !!!11

      Usuń
  4. Jak miałem 11 lat, to myślałem, że jak słucham Nirvany to jestem wielkim outsiderem
    Zresztą, jak na turbo ołtsajderów przystało, wiele osób myślało w ten sposób

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O to mamy tak samo, z tym że ja 11 lat miałem 12 lat temu.

      Usuń
  5. Zgoda! Pamięta jak dostałem te płytę od ówczesnej dziewczyny która rocka nie słuchała, ale ktoś jej powiedział że to dobra muzyka na czasie. Nie zapomnę uczucia rozczarowania gdy tego pierwszy raz sluchalem zastanawiając się co ludzie slysza wartościowego w tej muzyce. "Kult" oczywiście wzrósł z powodu samobójstwa Cobaina. Jedyny utwór który w miarę podoba mi sie muzycznie to On The Plain.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024