[Recenzja] Motörhead - "Overkill" (1979)
Motörhead to zespół, którego twórczość sprawdza się przede wszystkim na koncertach czy w pubie przy kuflu piwa. Do słuchana w domu, w większym skupieniu, jest zbyt monotonna (to jeszcze zależy od albumu), nastawiona wyłącznie na rozrywkę, pozbawiona jakiś większych artystycznych aspiracji. Sam kompletnie nie rozumiałem fenomenu popularności grupy, dopóki nie wziąłem udziału w jej koncercie (na Sonisphere Festival 2011). W takich warunkach trudno nie dać się porwać energetycznej muzyce zespołu.
Historia Motörhead sięga 1975 roku. Właśnie wtedy Lemmy Kilmister został zwolniony z grupy Hawkwind i postanowił zebrać własny skład. Od samego początku zespół posiadał rozpoznawalny styl, wywodzący się bezpośrednio z rock and rolla i łączący hardrockowy, a nawet już metalowy ciężar z punkową prostotą. Dzięki temu grupa zdobyła popularność zarówno wśród słuchaczy modnego wówczas punku, jak i właśnie powstającego metalu. Przy czym jest to muzyka pozbawiona największych wad tych stylów. W przeciwieństwie do typowego heavy metalu jest zupełnie bezpretensjonalna, a tym samym całkiem pozbawiona jego kiczu i taniego efekciarstwa. Nie jest to też tak prostackie granie, jak znaczna część punk rocka. Wyróżniają się zwłaszcza całkiem pomysłowe, jak na taką muzykę, partie basu - Lemmy nie ogranicza się do prostego podkładu, a gra w sposób podobny do gitarzysty prowadzącego, nierzadko ciekawie rywalizując z gitarzystą Eddiem Clarkiem o pierwszeństwo. Innym od razu rozpoznawalnym elementem jest chropowaty, przepity głos Kilmistera.
Zespół zadebiutował w 1977 roku eponimicznym albumem, który jednak ze względu na fatalne brzmienie oraz na repertuar (w dużym stopniu składający się z nowych wersji kompozycji Lemmy'ego z czasów Hawkwind) najlepiej potraktować jako demówkę. Na wydanym półtora roku później "Overkill" słychać już znaczny postęp. Zarówno w kwestii brzmienia, jak i samych kompozycji, tym razem wyłącznie premierowych i moim zdaniem ciekawszych. W każdym razie wiele z nich stało się koncertową klasyką, żeby wspomnieć tylko o tytułowym "Overkill", "No Class" (oba były także umiarkowanymi przebojami singlowymi), "Metropolis", czy moim zdecydowanym faworycie z tego longplaya - "Stay Clean", wyróżniającym się fajną solówką na basie. Warto też zwrócić uwagę na wolniejsze "Capricorn" i "Metropolis", będące jedynym - nie takim znów dużym - urozmaiceniem albumu. Ogólnie już po kilku minutach dokładnie wiadomo, jak będzie wyglądać całe wydawnictwo. Dlatego nie jest to muzyka, w którą można by się wsłuchiwać, bo z kolejnymi kawałkami staje się coraz bardziej nużąca. Ale jako akompaniament do picia piwa czy bardziej energetycznych czynności, sprawdza się doskonale.
Historia Motörhead sięga 1975 roku. Właśnie wtedy Lemmy Kilmister został zwolniony z grupy Hawkwind i postanowił zebrać własny skład. Od samego początku zespół posiadał rozpoznawalny styl, wywodzący się bezpośrednio z rock and rolla i łączący hardrockowy, a nawet już metalowy ciężar z punkową prostotą. Dzięki temu grupa zdobyła popularność zarówno wśród słuchaczy modnego wówczas punku, jak i właśnie powstającego metalu. Przy czym jest to muzyka pozbawiona największych wad tych stylów. W przeciwieństwie do typowego heavy metalu jest zupełnie bezpretensjonalna, a tym samym całkiem pozbawiona jego kiczu i taniego efekciarstwa. Nie jest to też tak prostackie granie, jak znaczna część punk rocka. Wyróżniają się zwłaszcza całkiem pomysłowe, jak na taką muzykę, partie basu - Lemmy nie ogranicza się do prostego podkładu, a gra w sposób podobny do gitarzysty prowadzącego, nierzadko ciekawie rywalizując z gitarzystą Eddiem Clarkiem o pierwszeństwo. Innym od razu rozpoznawalnym elementem jest chropowaty, przepity głos Kilmistera.
Zespół zadebiutował w 1977 roku eponimicznym albumem, który jednak ze względu na fatalne brzmienie oraz na repertuar (w dużym stopniu składający się z nowych wersji kompozycji Lemmy'ego z czasów Hawkwind) najlepiej potraktować jako demówkę. Na wydanym półtora roku później "Overkill" słychać już znaczny postęp. Zarówno w kwestii brzmienia, jak i samych kompozycji, tym razem wyłącznie premierowych i moim zdaniem ciekawszych. W każdym razie wiele z nich stało się koncertową klasyką, żeby wspomnieć tylko o tytułowym "Overkill", "No Class" (oba były także umiarkowanymi przebojami singlowymi), "Metropolis", czy moim zdecydowanym faworycie z tego longplaya - "Stay Clean", wyróżniającym się fajną solówką na basie. Warto też zwrócić uwagę na wolniejsze "Capricorn" i "Metropolis", będące jedynym - nie takim znów dużym - urozmaiceniem albumu. Ogólnie już po kilku minutach dokładnie wiadomo, jak będzie wyglądać całe wydawnictwo. Dlatego nie jest to muzyka, w którą można by się wsłuchiwać, bo z kolejnymi kawałkami staje się coraz bardziej nużąca. Ale jako akompaniament do picia piwa czy bardziej energetycznych czynności, sprawdza się doskonale.
Ocena: 7/10
Motörhead - "Overkill" (1979)
1. Overkill; 2. Stay Clean; 3. (I Won't) Pay Your Price; 4. I'll Be Your Sister; 5. Capricorn; 6. No Class; 7. Damage Case; 8. Tear Ya Down; 9. Metropolis; 10. Limb from Limb
Motörhead - "Overkill" (1979)
1. Overkill; 2. Stay Clean; 3. (I Won't) Pay Your Price; 4. I'll Be Your Sister; 5. Capricorn; 6. No Class; 7. Damage Case; 8. Tear Ya Down; 9. Metropolis; 10. Limb from Limb
Skład: Ian "Lemmy" Kilmister - wokal i bass, gitara (10); Eddie "Fast" Clarke - gitara; Phil Taylor - perkusja
Producent: Jimmy Miller i Neil Richmond
Ja bym tu jeszcze dodał, że nie ma chyba lepszego zespołu (może poza kilkoma wyjątkami) na porządną, rockową domówkę! Lub jakąkolwiek tego typu imprezę.
OdpowiedzUsuńEwentualnie AC/DC, ale oni są bardziej infantylni ;)
UsuńZastanawiałem się i nad nimi, ale z AC/DC nadają się do tego głównie utwory z "Let There Be Rock" i "Highway To Hell". A w przypadku Motorhead niemal każdy kawałek jest tak elektryzujący (pomijam oczywiście ballady czy równości typu "1916") ;)
OdpowiedzUsuńJak jest wznowienie Motörhead, to może i pierwsze 2 płyty ich żeńskiego odpowiednika - Girlschool? Z dawnego researchu na web archive wnioskuję, że były tu jakieś recenzje tej grupy. Dla przynajmniej na albumie "Hit and Run" nie jest to wcale gorsza wersja Motörhead.
OdpowiedzUsuńA "Overkill" wiadomo - klasyka. Choć ja najbardziej cenię "1916".
Nie ma szans na powrót tych recenzji. Z tym żeńskim Motorhead to jest zwykły chwyt reklamowy. Gdzie im tam do grupy Lemmy'ego z tymi dziewczęcymi wokalami i nijakim basem ;)
UsuńA i jeszcze odnośnie basu Lemmy'ego, jeśli ktoś nie zna - https://tiny.pl/tgw66
UsuńBeznadziejna jakość, na płytach jego gra brzmi lepiej.
UsuńTak, ale chodziło o pokazanie w jaki "sposób" Lemmy podchodził do gry na swoim instrumencie.
UsuńSłuchałeś tego "Hit and Run" (RYM) czy ocena z pamięci? :)
Przypomniałem sobie skrótowo. Jak poznałem ten zespół jakieś dziesięć lat temu (okres fascynacji NWOBHM), to dawałem mu chyba 8/10, a debiutowi 7/10. Późniejszych nawet wtedy nie dałem rady przesłuchać.
UsuńTo jak ja oceniam teraz. Kto wie, może za parę lat spotka mnie podobny los ;)
UsuńNo i mam nadzieję, że mimo wszystko będzie tu trochę tych recenzji Motörhead.
Będą na pewno dwa albumy, których wcześniej nie było.
UsuńMyślę, że nawet wiem które.
UsuńBomber i Sacrifice
UsuńJaki tam "Sacrifice"... Co to za album w ogóle? ;)
UsuńCo to za album? Najsłabszy :) Ja bym zamiast "Sacrifice" stawiał na "No Sleep 'til Hammersmith". Choć może i ten się pojawi.
UsuńWłaśnie widziałem na RYMie, że to jeden z najsłabiej ocenianych. Podejrzewam, że to jeden z tych taśmowo produkowanych albumów, na których nie sposób rozróżnić poszczególnych kawałków.
UsuńJa dawno go nie słuchałem, ale kiedyś nie zrobił na mnie zbyt dobrego wrażenia. Ale np. ceniłem trzy kolejne albumy. W sumie z Motörhead to jest tak - warto przesłuchać 2-3 pierwsze utwory z albumu i jak się spodoba, to słucha się dalej...
UsuńZamiast "Sacrifice" obczaj sobie jego następcę - "Overnight Sensation", z którego najbardziej warto zwrócić uwagę na wolniejszy "I Don't Believe a Word", z jedną z najbardziej nietypowych partii wokalnych Lemmy'ego - przynajmniej w zwrotkach.
UsuńNie chce mi się poznawać albumu dla jednego kawałka ;)
UsuńNo przecież nie tylko dla jednego :)
Usuń"Zespół zadebiutował w 1977 roku eponimicznym albumem, który jednak [...] najlepiej potraktować jako demówkę."
OdpowiedzUsuńMożna tak na to patrzeć, tyle, że jeśli traktować debiut jako demo, zabraknie chyba adekwatnego określenia na "On parole" ;)
"Lemmy nie ogranicza się do prostego podkładu, a gra w sposób podobny do gitarzysty prowadzącego"
No nie, Lemmy grał akordami i dwudźwiękami, stawiając sobie za cel napędzanie muzyki i wypełnienie tła, zdecydowanie jak gitarzysta rytmiczny.
"Dlatego nie jest to muzyka, w którą można by się wsłuchiwać, bo z kolejnymi kawałkami staje się coraz bardziej nużąca."
Brzmi trochę jak przedstawianie czysto subiektywnego odczucia jako obiektywnej prawidłowości, niemniej — recenzja ogólnie bardzo fajna. Warto może uzupełnić ciekawostką, że kawałek tytułowy może być pierwszym rockowym utworem w ogóle, który w całości jechał na podwójnej stopie.
"On Parole" również można potraktować jako demówkę ;)
UsuńAle są momenty - może akurat nie na tym albumie, nie pamiętam na tyle - gdzie role Lemmy'ego i gitarzysty się odwracają i to bas przejmuje prowadzenie.
Zakładam - pewnie zbyt optymistycznie - że czytelnik sam odróżni opinie od faktów i dlatego nie podkreślam za każdym razem, że coś jest tylko według mnie czy moim zdaniem.
"Ale są momenty - może akurat nie na tym albumie, nie pamiętam na tyle - gdzie role Lemmy'ego i gitarzysty się odwracają i to bas przejmuje prowadzenie."
UsuńTo prawda, grywa solówki, ale jego styl to jednak przeważnie młócenie typowo rytmiczne. Wielu dźwiękowców i producentów przez niego płakało, bo ustawiał sobie to gitarowe brzmienie z przesterem i uwypuklonym środkiem i pruł na maksa, a reszta musiała się do niego dopasować ;)
Rzeczywiście muzyka do piwa albo odkurzania. Puściłem sobie Overkilla aby sobie posłuchać i nie dałem rady. Strasznie mnie zmęczył. Ciągle to samo i to samo ... Zupełnie siebie nie rozumiem jak mogłem się kiedyś w tym zasłuchiwać (miałem całą dyskografię). Metalowe-rockowe disco polo.
OdpowiedzUsuńTrochę jednak przesadzasz. Ten ostatni epitet zarezerwowałbym jednak dla tandety w stylu Kiss czy Dio. Motorhead przynajmniej nie jest kiczowaty, a to już spora zaleta. Nie jest to też wcale aż tak monotonne, jak choćby AC/DC, a przy tym nieco lepiej wykonane. Sam nie widzę co prawda powodu, by do twórczość tej grupy wracać, ale za pewne cechy ją cenię. A od "Overkill" lepsze są "Bomber", "Another Perfect Day" i koncertówka z Hammersmith.
UsuńMi najbardziej się podoba "Snake Bite Love". To już płyta z nowej ery ale całkiem inna. Trochę taka w stylu Master of Reality. Ciężka, powolna, doomowata. Fani Notorhead jej nie lubią bo nie ma tego umcia umcia.
OdpowiedzUsuńSzkoda, że w Polsce najbardziej znanym ich kawałkiem jest "Ace Of Spades". To miejsce zarezerwowałbym dla tytułowego tutaj "Overkill"- jest to kawałek wybitny jeśli chodzi o czysto rozrywkową odmianę rocka, a wizytówka jeśli chodzi o styl tego zespołu- dzika energia + majstersztyk jeśli chodzi o riff przewodni.
OdpowiedzUsuń