[Recenzja] Judas Priest - "Stained Class" (1978)



Można się spierać, kto odegrał największą rolę w powstaniu heavy metalu (w znaczeniu konkretnego stylu, a nie zbioru różnych odmian metalu). Była to zasługa - lub wina - wielu wykonawców. Pojedyncze utwory, dające się zakwalifikować do tego stylu, powstawały właściwie od końca lat 60. To jednak czwarty album Judas Priest, "Stained Class", jest prawdopodobnie pierwszym, który praktycznie w całości daje się zakwalifikować do heavy metalu. Począwszy od charakterystycznego brzmienia - niby ostrego i ciężkiego, ale dość sterylnego - przez same kompozycje i wykonanie, na sporej dawce kiczu kończąc.

Dominują kawałki w szybkim tempie, pełne typowo metalowych zagrywek, riffów i efekciarskich solówek (często opartych na naiwnych melodyjkach - to z "Exciter" jest naprawdę żenujące), piskliwych partii wokalnych, banalne melodycznie, nie zaskakujące niczym w kwestii aranżacyjnej czy strukturalnej. Prawdę mówiąc, mam spory problem z odróżnieniem ich od siebie. Nie żeby mi na tym szczególnie zależało, gdyż nie jest to muzyka mająca cokolwiek do zaoferowania dojrzałemu słuchaczowi. Pozostałym niestety też nie da nic ponad zaspokojenie najprostszych muzycznych potrzeb (metalowy czad, proste melodie). Przynajmniej znalazło się tutaj kilka mniej sztampowych nagrań. Pierwsze z nich znajduje się pod numerem trzecim - "Better By You, Better Than Me" to przeróbka utworu bluesrockowej grupy Spooky Tooth. Tutejsza wersja jest oczywiście mocniejsza, ale raczej hardrockowa, niż metalowa. Przyznaję, że podoba mi się bardziej od oryginału, jest bardziej konkretna i energetyczna. Za to melodycznie nie jest tak banalna, jak większość autorskich kawałki Judas Priest z tego albumu. Najlepsze własne kompozycje zespół zostawił na koniec. "Beyond the Realms of Death" (skomponowany przez nowego perkusistę, Lesa Binksa) to ładna ballada z obowiązkowymi zaostrzeniami (nieco sztampowymi) i dobrymi gitarowymi solówkami (zwłaszcza tą wolniejszą). Natomiast finałowy "Heroes End" zawiera niezły, sabbathowy riff w części środkowej, ale wokalne pianie Roba Halforda jest ciężkie do zniesienia.

Ocena końcowa taka sama, jak w przypadku debiutanckiego "Rocka Rolla". Dla fanów zespołu jest to z pewnością herezja, ale z mojej perspektywy jest to w pełni uzasadnione. O ile na debiucie mamy do czynienia z zespołem, który zdradza pewien potencjał, ale nie potrafi go wykorzystać, tak tutaj - z zespołem, który zdążył już pokazać, że stać go na więcej (albumy "Sad Wings of Destiny" i "Sin After Sin"), ale zwrócił się w stronę bardziej kiczowatej i prostackiej stylistyki. Na "Stained Class" jest wiele irytujących momentów, ale też kilka całkiem znośnych, co odróżnia go od późniejszych wydawnictw grupy, na których zespół całkowicie zrezygnował z jakichkolwiek urozmaiceń. Na koniec warto dodać, że okładkę albumu wykonał polski grafik, Rosław Szaybo. Mający zresztą na koncie bardziej udane prace, zdobiące płyty z bardziej wartościową zawartością muzyczną, żeby wspomnieć tylko o "Astigmatic" Krzysztofa Komedy - jednego z najwybitniejszych polskich albumów, który polecam każdemu, kto chciałby dorosnąć muzycznie.

Ocena: 5/10



Judas Priest - "Stained Class" (1978)

1. Exciter; 2. White Heat, Red Hot; 3. Better By You, Better Than Me; 4. Stained Class; 5. Invader; 6. Saints in Hell; 7. Savage; 8. Beyond the Realms of Death; 9. Heroes End

Skład: Rob Halford - wokal; K.K. Downing - gitara; Glenn Tipton - gitara; Ian Hill - bass; Les Binks - perkusja
Producent: Dennis Mackay i Judas Priest; James Guthrie (3)


Komentarze

  1. Tak naprawdę to ta płyta rozczarowuje. Po poprzednich wspaniałych dwóch krążkach można było oczekiwać prawdziwego arcydzieła. No i jest arcydzieło, ale w postaci jednego utworu, genialnego Beyond the Realms of Death. Zresztą numer ten grany na żywo znacznie przewyższa wersję studyjną. Poza tym jedynie Better By You, Better Than Me, no i może Exciter to godne uwagi kawałki. w mojej ocenie pozostała część płyty wydaje się być nijaka i pozbawiona wyrazu wcześniejszych krążków.

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam ten album. Ostatni tak surowy i niebanalny w dyskografii Priest. Partie gitarowe i solówki wrzynają się w mózg i hipnotyzują. Całość porywa. Album bardzo zyskuje gdy słucha się go jednym tchem. Pozwolę się nie zgodzić z przedmówcą co do utworów godnych uwagi. Jasne, "Beyond.." najwpanialsze, zresztą chyba jeden z najlepszych kawałków Judas Priest w historii. Ale czy reszta tak odstaje ? Niegodna uwagi ? A mroczne, epickie, trochę sabbathowe "Saints in Hell" z niesamowitym zwolnieniem w środku i "piekielnymi" wokalami Halforda, a porywające w warstwie instrumentalnej tytułowe "Stained Class"? No jak to nie są utwory godne uwagi, to ja już nie wiem co jest.. A nie napisałem jeszcze nic przecież o bujającym, nieco podszytym bluesem "White Heat, Red Hot" czy chwytliwym "Savage". Razem z "Exciter" i coverem Spooky Tooth mamy już prawie cały album. Zawsze jednak uważałem, że to brzmienie całości, a nie pojedyncze utwory, świadczą o jego sile.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zignorowałem wcześniej ten komentarz, ale fragment jak to nie są utwory godne uwagi, to ja już nie wiem co jest zasługuje na odpowiedź.

      Z ciężkiego rocka godna uwagi jest tylko twórczość prekursorów: Cream, Hendrixa, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple (ale tylko nagrań z lat 60. i 70.). Wszystko co było później, to tylko powielanie pomysłów tych wykonawców w różnych proporcjach (i na coraz niższym poziomie). Ale spokojnie, nie znaczy to, że warto słuchać tylko pięciu wykonawców. To czego jeszcze? Twórczość tych artystów (oprócz Deep Purple) wywodzi się bezpośrednio z blues rocka. A tutaj wybór ciekawych wykonawców jest już całkiem spory - zachęcam do zajrzenia tutaj (link). Wykonawcy z tego nurtu często rozszerzali swoją twórczość o elementy innych rodzajów muzyki. A czemu by zatem nie sięgnąć po te odmiany rocka, w których takie rozległe inspiracje są wykorzystywane na szerszą skalę? Jak rock progresywny (link) i rock psychodeliczny (link). Z tego miejsca jest już mnóstwo dróg dalszego muzycznego rozwoju ;)

      Usuń
    2. "Dlaczego Słowacki wzbudza w nas zachwyt i miłość? Dlatego panowie, że Słowacki wielkim poetą był". A "z ciężkiego rocka godna uwagi jest tylko twórczość prekursorów". I już!!!!

      Usuń
    3. Co twórczość epigonów wnosi nawet nie do ogółu muzyki, ale do swojego stylu?
      W jaki sposób twórczość epigonów rozwija słuchacza?

      To oczywiście retoryczne pytania.

      Usuń
    4. Panie Pawle!!!! Bardzo lubię Pański blog, czego najlepszy dowód, że bywam tu nawet kilka razy dziennie. Dzięki Panu poznałem też kilku wykonawców, na których zapewne nie natknąłbym się zbyt szybko, jeśli w ogóle (np. T. van Zandt), a którzy zrobili na mnie spore wrażenie (swoją drogą jest on prekursorem czy epigonem?). Czasem jednak nie mogę powstrzymać uśmiechu, widząc, jak sztywne kryteria Pan stosuje (utwór rockowy z solo na perkusji jest be, wysoki głos wokalisty jest be, kilka utworów, udających jeden - to tragedia itp. itd.). Stąd moja drobna uszczypliwość, choć to oczywiście Pańskie święte prawo jako recenzenta.
      Czy epigoni coś wnoszą do stylu? Oczywiście, że nie! Czy rozwijają słuchacza? Zapewne tak, wyrabiając w nim chociażby krytycyzm. Poza tym, co by było, gdybyśmy zostawili tylko rzeczy prekursorskie? Słuchanie na okrągło po pięć płyt z każdego gatunku?

      Usuń
    5. Oczywiście Judas Priest był tylko pretekstem do mego ogólnego komentarza. Boże broń nie doszukiwałbym się w tej kapeli niczego nowatorskiego, aczkolwiek lubię ich od czasu do czasu posłuchać z powodu tej ich swoistej dzikości i wydzierania się Halforda (w górnych rejestrach też).
      Bardzo trafnie to Pan ujął, że godna uwagi jest muzyka mająca swój indywidualny charakter i takie kryterium już bardzo zdecydowanie poszerza krąg wykonawców, którym warto poświęcić czas.
      W związku z powyższym, zastanawiam się, czy zdarzyło się Panu kiedyś wysłuchać z uwagą jakichś płyt z kręgu włoskiego prog rocka? Nowatorstwa tam raczej nie uraczy, za to indywidualnego charakteru i inwencji aż nadto.
      Pozdrawiam, czekając na następne recenzje.

      Usuń
    6. "Z ciężkiego rocka godna uwagi jest tylko twórczość prekursorów: Cream, Hendrixa, Led Zeppelin, Black Sabbath i Deep Purple (ale tylko nagrań z lat 60. i 70.)." - bez ukrytych złośliwości napiszę, że brzmi to tak, jakby reszta była niegodna uwagi. A przecież wiele hardrockowych płyt innych kapel masz ocenionych całkiem wysoko, oczywiście najczęściej z okresu lat 70. - np. Lucifer's Friend, Budgie czy solowe płyty Gary'ego Moore'a (nawet te bardziej heavymetalowe, co nadal budzi moje zdumienie). Chyba że i te albumy okażą się po latach niegodne polecenia ;) No i czemu przy okazji tej piątki zespołów nie wspominasz o Grand Funk Railroad?

      Nie zgadzam się też z konkluzją, że z obszaru ciężkiego rocka warto zapoznać się tylko z tymi 5 zespołami (tak to odbieram). Mimo częściowego opierania się na patentach wypracowanych przez BS czy LZ, później powstało przecież wiele grup hardrockowych, które mimo to brzmiały świeżo i charakterystycznie. Najlepsze przykłady - Queen (mimo oczywistych zapożyczeń na debiucie, chodzi mi bardziej o kolejne 4 albumy) czy Motörhead.

      Odnośnie "Stained Class":
      Opinia - Solówki z "Beyond the Realms of Death" są więcej niż dobre.

      Fakt - "Beyond the Realms of Death" został napisany przez Binksa i Halforda.

      Ciekawostka - Riff z "Saints in Hell" jest bardzo podobny do tego z "Cheater" z debiutu.

      Usuń
    7. @Tom - Z włoskim rockiem symfonicznym jest tak, że o ile faktycznie nie sposób pomylić go z wykonawcami którymi się silnie inspirował (Yes, ELP, Genesis), tak jego poszczególni przedstawiciele są dla mnie nierozróżnialni. Więc trudno mówić tu o indywidualności.

      @Fan Filmów - Oczywiście w swoim komentarzu uprościłem wszystko. Gdybym miał zrobić listę najlepszych albumów z ciężkim rockiem, to byłyby tam zawarte też jakieś pojedyncze albumy innych wykonawców - no niestety, ale większość wykonawców nie wydała więcej niż jeden dobry album. Motorhead nagrał więcej, ale wszystkie podobne, wiec wystarczy znać jeden, np. koncertówkę z Hammersmith. W przypadku Queen hard rock jest tylko dodatkiem do innych rzeczy (nawet "Live at the Rainbow '74" nie jest stricte hardrockowy). Ciekawym przypadkiem jest Lucifer's Friend, bo zadebiutował jeszcze w tym samym roku, co Black Sabbath i Deep Purple, więc takie granie było jeszcze całkiem świeże. Ale tak naprawdę ten album nic nowego nie wnosi, stanowi połączenie stylów LZ, DP i BS. Jeden z najlepszych albumów hardrockowych, ale godny uwagi właściwie jedynie z perspektywy tej stylistyki, a nie ogółu muzyki. Potem zespół już nic ciekawego nie nagrał. Grand Funk? Też nic nowego nie wnieśli, a poza tym traktuję go raczej jako zespół bluesrockowy. Największym pokrzywdzonym jest, jak zwykle, nie wymieniony tu przez nikogo The Jeff Beck Group ze swoim proto-zeppelinowym "Truth". To akurat album naprawdę godzien uwagi (choć też raczej blues- niż hardrockowy). Ale znów - zespół nie nagrał już niczego równie dobrego. Zaś ta wymieniona przeze mnie piątka ma znacznie więcej interesujących wydawnictw na koncie.

      Odnośnie faktu - Halford napisał słowa, Binks skomponował muzykę. O muzyce można powiedzieć, że została napisana, ale teksty nie mogą być skomponowane, więc zdanie skomponowany przez Binksa jest merytorycznie poprawne.

      Usuń
    8. Co do takiego Motörhead - wiadomo, że to kwestia indywidualnych upodobań. To że grali cały czas bardzo podobnie, nie wyklucza tego, że wystarczy znać tylko jeden. Załóżmy, że są 4 płyty, które bardzo cenię, ale jedną z nich nieco bardziej niż pozostałe trzy. W tym wypadku nie chcę się ograniczać tylko do tej jednej, gdy na pozostałych trzech również są naprawdę godne uwagi utwory, do których bardzo lubię powracać (i oczywiście pojedyncze kawałki z innych wydawnictw). Oczywiście najlepszym rozwiązaniem byłoby zrobienie kompilacji tych najlepszych. Na "No Sleep 'til Hammersmith" jest wiele klasycznych kawałków, ale za to nie ma wielu z tych z późniejszej twórczości, które lubię (przede wszystkim z "1991"). Naturalnie, zaraz pojawi się argument, że istnieje wiele innej, różnorodnej muzyki, więc po co zawracać sobie w ogóle głowę Motörhead, AC/DC i innymi epigonami...

      Wrócę jeszcze do debiutu Gunsów. Dla niektórych "epigoństwo" najwyższej próby (wcześniej podobnie grało już np. Aerosmith, tylko z bluesowymi naleciałościami). A mimo to album w swoim czasie był ważny, bo w czasach glamu przywrócił modę na bardziej surowe granie. Samo to nie dodaje mu wartości materiału, ale ten sam w sobie jak dla mnie po latach broni się kapitalnie. Zważywszy na taką opinię - czemu nie powracać do tak dobrego (oczywiście moim zdaniem) dzieła? Odpowiedź jest prosta - ważne ile taka muzyka daje radości dla słuchacza i jak bardzo trafia w jego upodobania (choć kwestia upodobań zmienia się z latami). Może dla wielu to herezja, ale stawiam ten album w rzędzie z najlepszymi dokonaniami Zeppelinów czy Sabbathów, bo jego twórcy pokazali, że w swojej prostszej (ale bez przesady) można zrobić świetny i przy tym szalenie chwytliwy album.

      A z tym Grand Funk to bodajże kiedyś pisałeś (ale tu już nie mam pewności), że był to jeden z tych zespołów, który w pewnym stopniu przyczynił się do powstania hard rocka. Ale, jak mówię, może tu coś źle zapamiętałem.

      Odnośnie faktu - no, chodziło mi oczywiście, że "Beyond the Realms of Death" jest dziełem tej dwójki, a nie samego Binksa.

      Usuń
    9. Trudno dyskutować z tak subiektywnym podejściem. Sprowadza się to do tego, że Tobie się podoba, wielu innym osobom też, ale innym, np. mnie, już nie. I dlatego taka argumentacja nie może być podstawą do uznania czegoś za godne uwagi. Na tym polega przewaga obiektywnych argumentów, że odnoszą się do rzeczywistej wartości wartości dzieła, a nie czyiś opinii na jego temat.

      W recenzji celowo wspominam tylko Binka (i użyłem zwrotu "skomponowany", nie "napisany"), bo tylko on odpowiada za warstwę instrumentalną. Tekst mógłby być tam jakikolwiek i nie wpłynąłby na ocenę tego kawałka.

      Usuń
    10. "teksty nie mogą być skomponowane"
      No ja bym powiedział, że mogą jak najbardziej być skomponowane, przykładowo pod linie wokalne, które też zazwyczaj są dziełem wokalistów. Jak słowa się ze sobą gryzą, to tekst jest przekształcany w inny sposób lub ewentualnie linie wokalne trochę modyfikowane. To proces twórczy jak każdy inny, więc czemu nie nazwać tego komponowaniem?

      Usuń
    11. Ponieważ przyjęło się powszechnie rozdzielać kompozytorów muzyki od autorów tekstu. To dwa różne procesy, które dobrze byłoby precyzyjnie nazywać. Inaczej może dojść do różnych kuriozalnych sytuacji. Jeśli kompozytorem nazywać teksciarza, to czemu też nie malarza lub kucharza, którzy też coś tworzą z różnych elementów i zmieniają je, gdy coś nie pasuje?

      Usuń
    12. Istnieje coś takiego jak kompozycja malarska, przynajmniej o ile mnie pamięć nie myli, chociażby we "W poszukiwaniu straconego czasu" pisano o czymś takim. Ale tak, malarza generalnie nie nazywa się kompozytorem, tak jak kucharza, mimo że również można mówić o komponowaniu składników (o czymś podobnym też zresztą chyba gdzieś słyszałem), itd. Oczywiście, że jest sens w tym, by oddzielać autora tekstu od kompozytora muzyki pod czysto instrumentalnym względem, lecz ja wychodzę z założenia, że głos to również instrument jak każdy inny i tekst, podobnie jak zresztą wokal (w przypadku Judas Priest czy innych zespołów, gdzie on się pojawia, bo muzykę instrumentalną pomijam w tym kontekście), tworzy nierozerwalną część całości. "Beyond the Realms od Death" mogłoby inaczej wyglądać z innym tekstem i bez Halforda z pewnością byłoby uboższe. Bo liczy się nie tylko tekst sam w sobie, ale też chociażby intonacja czy artykulacja. Też generalnie nie zwracam za bardzo uwagi na to, o czym wokalista śpiewa (chyba, że słychać, że to jakieś bzdury, wtedy to trochę razi w uszy), ale to, w jaki sposób przenosi słowo w realia muzyki, jak ono współbrzmi z instrumentami, już dla mnie ma znaczenie.

      Usuń
  3. Jak dla mnie Judas Priest mają swój styl i na pewno nie nazwałbym ich epigonami. Nawet jeżeli słychać u nich elementy które są u np. Deep Purple to po prostu są inspiracje. Jak dla mnie ich twórczość jest rozpoznawalna.

    Coś czuję że nie będzie recenzji kolejnych albumów. ;) Szkoda bo jeszcze nie było moich ulubionych (Painkiller i Defenders Of The Faith), ale to jak wynika z ostatniej części recenzji tego albumu jeszcze słabsze rzeczy niż wczesna twórczość.
    W sumie ostatnia płyta też jest jedną z moich ulubionych od nich, zespół w formie. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeżeli zespół czerpie inspiracje wyłącznie od przedstawicieli stylistyki, w której sam tworzy - jest epigonem. Na pierwszych trzech albumach Judas Priest był bardziej eklektyczny, ale od czasu "Stained Class" nie ma już żadnych prób wyjścia poza jedną stylistykę.

      Planuję poprawić jeszcze "Killing Machine" i "British Steel". Nie wiem, co z kolejnymi albumami, ale ich recenzje były opublikowane dopiero w 2014 roku, więc może gdy dojdę z poprawkami do tamtego momentu...

      Usuń
  4. Paweł, mogłeś sobie darować wskazywanie mi jest co jest wartościowego w muzyce ;). Pytanie było czysto retoryczne. Po prostu uważam, że Twoja ocena "Stained Class" jest zwyczajnie niesprawiedliwa. A ja jako jej fan, czuję się po takiej opinii trochę jakby mi ktoś napluł w twarz..;). Bardzo szanuję Twoją wiedzę (kojarzę Cię również z forum lat 80), osłuchanie i pasję ale mam wrażenie, iż jako że Twój konik to koniec lat 60 (też lubię choć na pewno mam więcej braków niż Ty jak chodzi o ten okres) i niejednokrotnie, pewnie podświadomie deprecjonujesz wartość płyt powstałych nieco później bo to już nie do końca Twoje klimaty. Ba..czasem nawet nie poświęcasz im dostatecznie dużo czasu i serca. Ile razy przesłuchałeś "Stained Class" dwa, trzy ? Stawiam, że jeśli więcej, to niewiele. Nie mylę się prawda ? Ja przesłuchałem Stained Class od 2001 roku z kilkaset razy, o ile nie więcej.. Oczywiście samo to nie czyni mnie żadnym autorytetem ale przynajmniej uwiarygodnia, że mam jakieś pojęcie o tej płycie ;). Dobra przejdźmy do merytoryki. Po pierwsze doskonale rozumiem dlaczego wolisz płyty Judasów z lat 70 (SaS i SWOD) od tych póżniejszych. Też jestem fanem Judasów z tego okresu. Lubię ten mroczny, trochę nieoczywisty klimat i swoisty eklektyzm tej muzyki. Rozumiem tym samym, że nie cenisz wysoko ich krzykliwych, prostych i efekciarskich albumów z lat 80. Rozumiem i nie będę polemizował. Ja lubię te albumy ale zgadzam się różnica w podejściu do muzyki jest aż nadto wyraźna. Stained Class, moim zdaniem jednak, bliżej do estetyki "Sin after Sin" aniżeli "British Steel". Nie zgodzę się zatem z tym, że jest tu kiczowato czy banalnie. Nie, jest cały czas ciekawie. Płyta spójna, szybka, energiczna, mroczna. Rzekłbym hipnotyzująca jako całość. Ze świetnymi solówkami, najwyższymi w historii partiami wokalnymi (oczywiście nie każdy to lubi), bardzo ciekawymi przejściami. Na pewno nie jest to rzecz prosta w odbiorze przy pierwszych podejściach. Nie słyszę tu jakiegoś efekciarstwa, kiczu szukania przebojowości na siłę. Raczej mrok, swego rodzaju nieoczywistość, tajemniczy klimat i pęd do przodu z umiejętności zwolnienia kiedy trzeba. Mnie zafascynowała dopiero przy czwartym, piątym podejściu. Przyznam, że trochę się od niej uzależniłem. Fajne jest w to, że niesamowicie słucha się tej płyty w całości. Owszem słychać zaczątki uproszczenia muzyki ale dopiero następna "Killing Machine" jest pod tym względem przełomem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niepotrzebnie podszedłeś do tego tak emocjonalnie, bo nie było moim zamiarem urażenie Cię ;) Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się, że autor tamtego komentarza tu wróci, a moje wskazówki są przeznaczone dla osób o jeszcze nie sprecyzowanym guście. Uważam, że najlepiej nakierować ich na muzykę, która rozwija słuchacza, w taki sposób, że może zainteresować go innymi rodzajami muzyki (np. Led Zeppelin jest dobrym wprowadzeniem i do bluesa, i do folku, a może i do progresu), a nie tylko tą jedną konwencją, w której jest utrzymany. Oczywiście, warto pogłębić wiedzę o danym stylu, ale często może okazać się to ślepą uliczką - kolejne albumy okazują się już tylko powielaniem tych samych patentów. Może się to podobać, ale obiektywnie jest to mniej godne uwagi od rzeczy nowatorskich.

      Swego czasu przesłuchałem wielokrotnie "Stained Class", to był jeden z trzech albumów Judas Priest, do których wracałem (obok, oczywiście, dwóch poprzednich). Tak naprawdę, kilka przesłuchań wystarcza, żeby dobrze poznać album (przynajmniej w przypadku niezbyt skomplikowanej muzyki, jaką jest metal) oraz poznać jego obiektywne wady i zalety. Kolejne przesłuchania mogą wpłynąć już tylko na subiektywną ocenę. Kiedyś też uważałem, że dopiero kolejny album przyniósł zmiany, ale po poznaniu większej ilości różnorodnej muzyki (nie ograniczam się do tej z konkretnych lat czy gatunków), przyjęciu szerszej perspektywy, niż mainstreamowy rock/metal, ta różnica między "Stained Class" i "Killing Machine" się zatarła. Na tle całej muzyki zdecydowanie więcej łączy te albumy, niż dzieli.

      Usuń
    2. Nie uraziłeś mnie, spoko ;). Użyłem może nieco zbyt obrazowego porównania. Jest po prostu parę płyt, do których mam bardzo osobisty stosunek i żałuję, że nie każdy jest w stanie usłyszeć to co ja. "Stained Class" i "Killing Machine"...hmmm.. To płyty z tego samego roku (dzieli je zaledwie kilka miesięcy), a brzmią zupełnie inaczej. Inne jest brzmienie, wokal, konstrukcja utworów. O ile SC jest mroczna, szybka i dosyć jednostajna to na KM jest dużo luzu, prostoty, zabawy konwencją, wytchnienia, smaczków. Pod tym względem "Killing Machine" kojarzy mi się trochę z wydaną w podobnym okresie "The Game" (1980 r.) zespołu Queen. No i po raz pierwszy (wcześniej od Queen) pojawiły się skóry, pejcze i ćwieki ;).

      Usuń
  5. Ja tam wolę jednak Amerykański Thrash (Anthrax, Slayer, Metallica, Exodus, Ovekill, Megadeth i oczywiście Testament) od Brytyjskiego Heavy takiego jak Iron Maiden czy Judas (Chociaż z tej dwójki wole Judas) bo jest bardziej agresywny, żywiołowy i dynamiczny a do tego no ciekawszy dla mnie, zwłaszcza uwielbiam Anthrax, Testament i Slayera, Metallica trochę z wiekiem już mnie przestała tak kręcić mimo, że nadal uwazam, że albumy do 1988 są genialne.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chociaż album St. Anger Mety uważam za najgorszy jaki w życiu słyszałem, najbardziej toporny i męczący, werbel brzmi jak puszka od farby, wszystko jest nieskładne i chaotyczne, Bas brzmi jak dławiący się silknik od motorówki a na dokładke nie ma solówek Kirka, nawet teksty z wokalem, Jamesa, który brzmi jakby dzień wcześniej wypił 30 piw i jak ty se oceniasz albumy 2/10 Judasów takie jak British Steel tak St. Anger to zasługuje chyba na ocene -100/10

      Usuń
    2. No akurat "St. Anger" to był ostatni album, na którym próbowali czegos nowego. Wyszło, jak wyszło, czyli beznadziejnie, ale i tak lepiej od dwóch kolejnych płyt (i nie liczę tu "Lulu"), gdzie są tylko słabsze wersje kawalków z przeszłości, tylko pod nowym tytułami. A tak w ogóle, to nigdy nie był jakiś wybitny zespół. Ot, przyzwoiita muzyka do pomachania głową i tyle. Nie żeby było wiele lepszych kapel metalowych - na tym tle się wyróżniają na plus.

      Usuń
    3. A dla mnie St. Anger to jest najgorszy album jaki słyszałem ogólnie, może Death Magnetic i Hardwired sa przeciętne, ale nie takie fatalne jak St. Anger. Oczywiscie co do Hardwireda to słuchając For All King Anthrax, Repentless Slayera, Dystopi Megadeth, Wings of War Overkill o Persona Non Grata Exodus i Tititans of Creation czy nawet Brotherhood of Snake Testamentu to Hardwired wypada blado, wątle i nudno wręcz Loadowo miejscami i nie wyróżnia się niczym na ich tle a nawet ustępuje.

      Usuń
    4. Niestety chyba jednak trzeba się pogodzić z faktem, że Metallica skończyła się na Black Albumie, który tez wybitny nie był na tle konkurencji ale kultowo i komercyjnie odniósł ogromny sukces bo nawet Black Album dla mnie nie ma podjazdu do Season in The Abyss Slayera, Rust in Peace Megadeth czy Presistence of Time Anthrax.

      Usuń
    5. Co do Judasów kupiłem ostatnio edycje 2cd Ram It Down i Stained Class i powiem, że no do Screaming for Vegeance czy Pain Killer, Ram It Down to jednak nie ma podjazdu (Jest nudnawy) Stained za to ma swój klimat ale też nie urywa 4 liter, oba generalnie solidne i tyle.

      Usuń
    6. Jednym z głównych problemów metalu jest strasznie ograniczone brzmienie, na które zawsze składają się przesterowane gitary plus bas i bębny, czasem z dodatkiem klawiszy, czyli najczęściej syntezatora. Owszem, na przestrzeni lat to brzmienie nieco się zmieniało, ale w efekcie rozwoju technologii, a nie poszukiwań muzyków. Dlatego też bębny z "St. Anger" uważam za drobne, lecz miłe urozmaicenie. Kojarzą mi się z industrialem - mam tu na myśli granie w stylu Throbbing Gristle czy Einstürzende Neubauten, a nie to, co nazywa się industrialnym rockiem lub metalem - co jest znacznie lepsze, niż kolejny album z identycznym brzmieniem perkusji.

      Solówki gitarowe to nie jest jakiś niezbędny element utworu. Można go zastąpić solówkami na dziesiątkach innych instrumentów, albo np. zespołową improwizacją, w której żaden instrument nie dominuje. Na "St. Anger" brak solówek jest o tyle problemem, że nie zaproponowano nic w zamian - tylko powtarzanie w kółko tych samych riffów. Na tym albumie w ogóle strasznie mało się dzieje, a wszystkie motywy są do znudzenia powtarzane. Grupa miała pomysł na jeden krótki kawałek, a nagrała cały album wypełniony długimi i niemal identycznymi nagraniami. Gdyby jednak parę z nich wywalić, a resztę solidnie skrócić (na wzór wersji singlowych), żeby całość trwała góra 35 minut, to naprawdę nie czepiał bym się tego wydawnictwa. Ale też wciąż nie byłoby to coś, do czego chciałbym wracać. Słyszałem jednak mnóstwo słabszej muzyki.

      Usuń
    7. Fani, którzy wychowywali się na Kill em All, Ride The Lightning i Master of Puppets wręcz nienawidzą tego albumu i nie dziwie się. Te 3 pierwsze albumy Metallici były genialne, And Justice bardzo dobry, Black również solidny i po nim dopiero się zaczęło nagrywanie albo przeciętnych albo słabych albumów. Ja St. Anger nie nawidze wręcz nie da się tego słuchać dłużej niż 20 minut bo człowiek się czuje jak koń po westernie a ten Werbel to tak jak mówiłem, brzmi tak jakby Lars walił kijem w puszki po farbie albo kubeł na śmieci, strasznie toporne wydawnictwo.

      Usuń
    8. Ogólnie lata 90te dla Thrash Metali były koszmarne... Metallica wydała bezjajeczne Load i Reload, Slayer podchodzący pod Nu Metal Diabolus in Musica, Anthrax wydał słabiutkie Vol.8 przypominające bardziej mieszanke Pantery, Korn i miejscami Guns n Roses niż Anthrax, Megadeth słabego Risk, Testament podchodzącego pod GnR The Ritual (Chociaż chyba najlepszy to jest album z ww) I można to tłumaczyć, że próbowali czegoś nowego bo niestety Grunge i Nu Metal były wtedy na czasie w 2 połowie lat 90tych, na całe szczęście były to chwilo byty, które w drugiej połowie lat 2000 były już tylko śladowe.

      Usuń
  6. Chronologicznie to w sumie za pierwsze wydawnictwo metalowe możnaby uznać "How West Was Won" Led Zeppelin- te wersje utworów wypadają na prawdę agresywnie i ciężko jak na 1972 rok, nawet BS tak nie grali na koncertach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli brać pod uwagę wyłącznie ciężar i agresję, to jednak jeszcze wcześniej, bo w 1968 roku, ukazały się "Vincebus Eruptum" czy "Helter Skelter".

      Natomiast w przeciwieństwie do powyższych "Stained Class" opiera się już kompozycyjnie wyłącznie na typowo metalowych patentach, całkowicie rezygnując z elementów bluesa, rock and rolla, psychodelii itp. Więc nie jest to już muzyka, która jedynie kładzie fundament pod heavy metal - takich płyt czy pojedynczych kawałków od drugiej połowy lat 60. powstawało mnóstwo - ale już ten właściwy heavy metal. Możliwe, że to pierwszy album utrzymany 100% w tym stylu.

      Usuń

Prześlij komentarz

Komentarze niezwiązane z tematem posta nie będą publikowane. Jeśli jesteś tu nowy, przed zostawieniem komentarza najlepiej zapoznaj się ze stroną FAQ oraz skalą ocen.

Popularne w ostatnim tygodniu:

[Recenzja] Laurie Anderson - "Big Science" (1982)

[Recenzja] Julia Holter - "Something in the Room She Moves" (2024)

[Recenzja] Alice Coltrane - "The Carnegie Hall Concert" (2024)

[Recenzja] Księżyc - "Księżyc" (1996)

[Zapowiedź] Premiery płytowe marzec 2024